Ludzie w naszej wsi może i nie są bogaci, ale zawsze można na nich liczyć. Tak jak tym razem. Nie poskąpili grosza, gdy robiliśmy zbiórkę na leczenie Marzeny. Inaczej jej matka musiałaby sprzedać ziemię.
Jak można nie pomóc w takiej sytuacji?
O tym, że u Marzeny wykryto złośliwy nowotwór, dowiedziałam się od Teresy, jej matki. Przyszła do mnie załamana i wyznała, że córka ma za dwa tygodnie wyznaczoną operację. W Warszawie.
– Ale pewnie ją odwołają i wróci z niczym – prawie płakała.
– Dlaczego?
– A bo tam lekarze nic za darmo nie robią. Chcesz żyć, to musisz płacić. I to grube tysiące. Ale co tam. Najwyżej ziemię sprzedamy i na poniewierkę z Marzenką pójdziemy. Najważniejsze, żeby była zdrowa – rozpłakała się na dobre.
Próbowałam ją pocieszyć, ale nie bardzo wiedziałam jak. No bo co w takiej sytuacji można powiedzieć? Po wizycie Teresy długo nie mogłam dojść do siebie. Było mi jej potwornie żal. Nie wyobrażałam sobie, że mogłabym zostawić ją i córkę bez pomocy. Co prawda nigdy specjalnie się nie przyjaźniłyśmy, ale mieszkałyśmy w tej samej wsi. A ludzie u nas zawsze się wspierali w trudnych chwilach. Kiedy więc się już trochę otrząsnęłam, pobiegłam do remizy na spotkanie koła gospodyń wiejskich.
– Słyszałyście już o chorobie Marzeny? – krzyknęłam w progu.
– Nie, a co się stało? – zapytały kobiety jak na komendę.
– Ma raka. Teresa chce gospodarkę sprzedawać, żeby na prezenty dla lekarzy było. Wiecie jakie…
– Marzenka? Naprawdę? Co za nieszczęście! To Teresa faktycznie ma nie lada zmartwienie. Zwłaszcza że ziemi tak od razu nie sprzeda. Na to trzeba czasu. A przy takiej chorobie nie ma na co czekać – złapała się za głowę stara sąsiadka.
– No właśnie. I dlatego musimy jej pomóc. Wiadomo, że nikomu się u nas nie przelewa. Ale jakby każdy we wsi dał kilka złotych, to zebrałaby się niezła sumka. Będzie na początek. A potem się zastanowimy, co dalej. Nie możemy przecież pozwolić, żeby Teresa sprzedała wszystko, co ma.
– A Teresa wie, że do nas przyszłaś? – chciała jeszcze wiedzieć sąsiadka.
– Nie. I nic jej nie powiem. Pójdziemy do niej, gdy zbierzemy pieniądze. Będzie miała bidulka chwilę radości – odparłam.
Kobiety z koła chętnie zgodziły się wesprzeć sąsiadkę w potrzebie. Już od następnego dnia rozpoczęły zbiórkę. Były bardzo przekonujące, bo na leczenie Marzeny zrzuciła się cała wieś. Jedni dali więcej, inni mniej, ale w sumie zebrały prawie siedem tysięcy złotych. Zapakowałyśmy wszystkie banknoty do koperty i poszłyśmy do Teresy.
– To jest prezent od całej wsi. Na leczenie twojej córki. Wszystkie kobiety pomagały zbierać – powiedziałam.
Teresa zajrzała do środka.
– O Boże, dziękuję… Nie spodziewałam się. Tyle pieniędzy! – miała łzy w oczach.
– Nie ma za co. A jak się czuje Marzenka? – spytałam.
– Teraz jest w Warszawie, na badaniach. Ale jak wróci, to osobiście wam wszystkim serdecznie podziękuje.
– Podziękuje, jak wyzdrowieje. A na razie niech sobie głowy tym nie zawraca, tylko zbiera siły do walki z chorobą – ucięła sąsiadka.
Oczywiście ją poparłam.
Nie zależało mi na wdzięczności
Chciałam po prostu, żeby córka Teresy wygrała z tym przeklętym rakiem. Marzenka pojechała do szpitala trzy tygodnie później. Trzymałam mocno kciuki, żeby wszystko się udało. Po kilku dniach wybrałam się do Teresy.
– No i jak, już po operacji? – spytałam.
– Tak. Dwa dni temu była. Wszystko jest w najlepszym porządku. Zostanie jeszcze jakiś czas w stolicy, ale potem wróci. Mam nadzieję, że zupełnie zdrowa – odparła uradowana.
– Naprawdę?
– No! I ziemi nie będę musiała sprzedawać. To, co zebrałyście, w zupełności wystarczyło. Ten doktor okazał się wyjątkowo porządnym człowiekiem. Powiedział, że sześć tysięcy wystarczy.
– No widzisz? A jeszcze niedawno tak płakałaś. Zobaczysz, wszystko będzie dobrze – uściskałam ją.
I pewnie byłoby tak do dziś, gdyby nie mój syn, Paweł. Przyjechał w odwiedziny trzy dni po mojej wizycie u Teresy. Bardzo się ucieszyłam, bo odkąd wyjechał na studia do Warszawy, rzadko pojawiał się w domu. Postawiłam przed nim porządny obiad i zaczęłam opowiadać najnowsze wieści ze wsi.
– A słyszałeś, jakie nieszczęście spotkało Marzenkę? – spytałam.
– Którą Marzenkę?
– No, tę od Teresy. Miała operację. Na nowotwór. Cała wieś się zbierała na łapówkę dla lekarza. Sama ludzi zmobilizowałam – oparłam z dumą.
Syn spojrzał na mnie jakoś tak dziwnie.
– Naprawdę? A gdzie miała tę operację? I kiedy? – zaczął się dopytywać.
– W Warszawie. Pięć czy sześć dni temu. Teresa mówiła, że było ciężko, ale rokowania są dobre.
– To cię oszukała – powiedział.
– Co? Dlaczego?
– Nie wiem dlaczego. Sama ją zapytaj. Ale nie dalej jak trzy dni temu widziałem Marzenkę w klubie. Nie wyglądała na osobę, która dzień czy dwa wcześniej przeszła jakąkolwiek operację. Wręcz przeciwnie, balowała za trzech.
– E, to na pewno nie była ona. Pomyliłeś ją z kimś innym.
– Nic podobnego. Nawet zdjęcie jej zrobiłem. Sama zobacz – powiedział.
Podsunął mi pod nos komórkę i spojrzałam na wyświetlacz. To rzeczywiście była Marzenka. Odmieniona, w nowej fryzurze i ciuchach, jakie noszą gwiazdy filmowe, ale ona! Nogi się pode mną ugięły.
– Rozmawiałeś z nią? – wykrztusiłam.
– Chciałem. Ale mnie nie poznała. Była zbyt pijana. Zresztą jak wszyscy w jej towarzystwie. Nieciekawe typki – machnął ręką.
– Pożyczysz mi na chwilę swój telefon? – zapytałam.
– A po co ci?
– Muszę coś załatwić. Chyba domyślasz się co – odparłam.
Aż się gotowałam ze złości
Myślę, że gdyby Teresa mieszkała bliżej, tobym ją tamtego dnia zatłukła gołymi rękami. Zdołałam jednak nieco ochłonąć w drodze. Gdy weszłam do jej domu, byłam już całkiem opanowana.
– O, to ty! Że też ci się chciało wychodzić w taki ziąb. Napijesz się herbaty? Pewnie zmarzłaś – powiedziała Teresa.
– Trochę. Ale nie mogłam się oprzeć i musiałam zapytać o zdrowie Marzenki – próbowałam się uśmiechnąć.
– O, jak miło, naprawdę. Jest coraz lepiej. Rozmawiałam z nią dzisiaj przez telefon i powiedziała, że za kilka dni wypiszą ją ze szpitala. Potem będzie musiała oczywiście kontynuować leczenie, jeździć na chemię, ale najgorsze ma już za sobą – opowiadała z przejęciem.
– To super, zastanawia mnie tylko jedno. Dlaczego z nią nie pojechałaś na tę operację? Ja na twoim miejscu nie usiedziałabym w domu nawet minuty.
– No wiesz… Chciałam… – plątała się. – Ale Marzenka mi zabroniła.
– Jak to?
– No tak. Powiedziała, że nie chce, żebym oglądała ją w tak strasznym stanie. Kochane dziecko. Stoi na granicy życia i śmierci, a martwi się o starą matkę – powiedziała z czułością w głosie.
Miałam dość tej szopki.
– Martwi się, mówisz… To jak w takim razie wytłumaczysz to? – podsunęłam jej pod nos komórkę ze zdjęciem Marzenki.
Teresa zrobiła się blada jak ściana.
– Skąd to masz? – wykrztusiła.
– Od mojego Pawełka. Zrobił twojej córce to zdjęcie dwa dni po rzekomej operacji. Możesz mi to jakoś wytłumaczyć?
– E, to niemożliwe. Te pewnie było tuż przed. Poszła się bidulka zabawić, żeby odgonić czarne myśli – nadal kręciła.
– Przestań! Na zdjęciu jest data! Albo więc powiesz prawdę, albo… – zamilkłam, bo z oburzenia głos mi uwiązł w gardle.
– Ja nie chciałam… To przez nią, a właściwie dla niej… – wyszeptała Teresa.
– Dla kogo? Marzeny?
– Tak… Spokoju mi ostatnio nie dawała. Wrzeszczała, że ma dość życia w tej zapyziałej wsi, że chciałaby choć na trochę się gdzieś wyrwać, poczuć się jak światowa dziewczyna. Ubrać się ładnie, potańczyć w najlepszych klubach. Tłumaczyłam jej, że nie mamy pieniędzy na takie zbytki, ale nie słuchała. Zagroziła, że wszystkie cenne rzeczy z domu wyniesie i do lombardu w mieście odda. No to wymyśliłam tę chorobę. Ludzie u nas może nie najbogatsi, ale litościwi. Wiedziałam, że pomogą… Zwłaszcza ty…
– Wiesz co? Chyba naprawdę będziesz musiała sprzedać ziemię i przeprowadzić się gdzie indziej!
– Ale dlaczego?
– Bo ludzie u nas nie tylko litościwi, ale i pamiętliwi. I nigdy nie zapomną, jak ich perfidnie naciągnęłaś! – wrzasnęłam i wyszłam, trzaskając drzwiami.
Marzenka nie wróciła jeszcze z Warszawy. Widać spodobało jej się w wielkim świecie. A Teresa? Po wsi opłotkami chodzi, bo wstyd się jej ludziom na oczy pokazać. Tamtego dnia wybiegła za mną i błagała, żebym nikomu o niczym nie mówiła, ale nie zamierzałam słuchać. Od razu pobiegłam do remizy. Wiele rzeczy można, a nawet trzeba przemilczeć. Ale takiej nie wolno! Co to, to nie!
Czytaj także:
„Gdy zmarł teść, teściowa się zmieniła. Obsesyjnie interesowała się naszym życiem, nieproszona cerowała moje majtki”
„Czułam, że to dziecko musi żyć. Próbowałam odwieść Kasię od usunięcia ciąży i miałam rację. To dziecko uratowało jej życie”
„Adrian miesiącami mnie dręczył i prześladował. Policja mnie zbyła. Zainteresują się dopiero, gdy zrobi mi krzywdę”