Przez długi czas mieszkałem sam. Nikomu też nie przychodziło do głowy, żeby zaoferować mi dom opieki. Może jestem na stare lata nieco mniej sprawny, ale na pewno nie niedołężny. Córka z synem odwiedzali mnie dwa razy w tygodniu, za każdym razem dostawałem obiady, więc nie musiałem sobie pichcić, chociaż kiedyś nieźle gotowałem. Ale zupy nie zrobię na dwa talerze, tylko co najmniej siedem. A jeść przez tydzień pomidorową to dla mnie trochę za długo.
Przez kilka lat radziłem sobie całkiem dobrze. Aż pewnego dnia okazało się, że nie mogę mieszkać sam. Iwonka przyszła z obiadem i kiedy chowała go do lodówki, zerknęła na kuchenkę gazową. No i zrobił się raban, że nie zakręciłem jednego kurka. Daremnie tłumaczyłem, że kuchenka ma automatyczne odcięcie dopływu gazu.
– A gdyby automat się popsuł?
Czułem się osamotniony
Takie gdybanie nigdy do niczego dobrego nie prowadzi. Odbyła się narada rodzinna. Oczywiście nikt nie przejął się przytoczonym przeze mnie przykładem, że Grzesiek, mój syn, zostawił na ogniu pusty garnek po zupie, którą właśnie rozlał do talerzy. Dopiero smród rozżarzonego garnka zaalarmował całą rodzinę. Iwonka też nie była święta. Ona zapomniała, że ma odebrać córkę z przedszkola i spokojnie usiadła z mężem do obiadu. Ale nikt nie chciał słuchać moich argumentów. Właśnie wtedy Iwonka po raz pierwszy powiedziała, że ma na oku pewne fajne miejsce.
– Nie będziemy cię, tatku, nigdzie na siłę umieszczać – oświadczył Grzegorz. – Pomyślisz, zastanowisz się i sam podejmiesz decyzję.
Przyznam szczerze, że jakiś czas wcześniej sam myślałem o domu starców. Za każdym jednak razem miałem wrażenie, że kiedy tam pójdę, to jakbym już kładł się do trumny. A ja mam dopiero osiemdziesiąt trzy lata i nigdzie się jeszcze nie wybieram. Na prośbę dzieci zacząłem się zastanawiać, czy powinienem brać pod uwagę przenosiny. Mój tata nieraz powtarzał, że starych drzew się nie przesadza. Jedno było pewne – w naszym bloku, gdzie niegdyś miałem mnóstwo przyjaciół, nie został już nikt z dawnych lat. Większość znajomych umarła lub przeniosła się do dzieci. Na ich miejsce sprowadzili się młodzi. A z tymi, prócz grzecznościowego: „Dzień dobry” i „Do widzenia”, nie bardzo mam o czym rozmawiać. Mieszkałem więc na towarzyskiej pustyni. I czułem się samotny. Dlatego powiedziałem „tak”.
Dwa miesiące później sprowadziłem się do nowego domu. Dostałem osobny pokój. Mogłem z domu zabrać swoje rzeczy, więc urządziłem go tak, że czułem się jak u siebie. Pod tym względem nie mogłem narzekać. Jedyne co mnie zaniepokoiło, to prowadzone przez pensjonariuszy rozmowy. Temat był jeden i ten sam: co kogo boli, gdzie strzyka, w którym miejscu łupie, boleśnie rwie lub niepokojąco ciśnie.
– Pan to z nami nigdy nie porozmawia, panie Czesławie – pewnego dnia po śniadaniu zaczepiła mnie Jola, miła sąsiadka w moim wieku.
– Nie chce mi się słuchać, gdzie i co kogo boli – odparłem.
Siedzące na sąsiedniej ławce kobiety spojrzały na mnie jak na wroga. Najprawdopodobniej właśnie o tym rozprawiały.
– To o czym chciałby pan rozmawiać? – spytała Jola.
Niedawno po drugiej stronie ulicy zobaczyłem szyld, który zawieszono na budynku: „Szkoła tańca towarzyskiego”.
– O czym? – udałem, że się zastanawiam. – A chociażby o tym, czy poszłaby pani ze mną do szkoły tańca? Zawsze miałem ochotę nauczyć się rumby albo cza-czy, ale nigdy nie miałem na to czasu.
Byłem ciekaw, co sprowadza do mnie sąsiadkę. Przyszła z jakąś ważną sprawą, czy chce coś pożyczyć?
Siedzące na ławce kobiety spojrzały na mnie ze zgrozą. Czyżby rumba i i cza-cza skojarzyły im się z jakimiś bezeceństwami? Ponieważ milczały, ukłoniłem się i odszedłem. Dwa dni później, kiedy siedziałem przy oknie i czytałem książkę, usłyszałem pukanie do drzwi.
– Proszę.
Do pokoju weszła Jola.
– Może nie w porę? – miała trochę niepewny głos.
– Proszę wchodzić. Napije się pani kawy, herbaty?
Pięć minut później postawiłem na stoliku filiżanki. Przyznam, że byłem ciekaw, co sprowadza do mnie sąsiadkę. Wiedziałem, że przyszła z jakąś sprawą – parę razy już otwierała usta, jakby chciała o coś spytać. Szybko jednak rezygnowała. A może tylko chciała coś pożyczyć? Jola w pewnej chwili przestała spojrzała mi prosto w oczy.
– Pan z tą szkołą tańca to na serio?
Więc tu był pies pogrzebany…
– Dlaczego myśli pani, że żartowałem?
– Żeby tańczyć, trzeba być sprawnym… Wie pan, co mam na myśli.
– Jeśli chodzi o mnie, to nie zauważyłem, żebym zaczął powłóczyć nogami.
– Ja też nie – zapewniła Jola.
– Więc w czym problem?
– Czy ja wiem… – cicho westchnęła. – No bo kto to widział, żeby starzy ludzie uczyli się tańca…
– Czytałem, że jakiś amerykański siedemdziesięciolatek szykuje się, żeby lecieć w kosmos. Dlaczego uważa pani, że wiek może być w czymkolwiek przeszkodą?
Jola spojrzała na swoją laskę.
– Prawdę mówiąc, to jeszcze jej nie potrzebuję. Ale nie chciałam się wyróżniać spośród koleżanek i jakoś tak zaczęłam z nią chodzić.
– Powiem coś pani w zaufaniu – odstawiłem na spodeczek pustą filiżankę. – Zawsze marzyłem, żeby umieć tańczyć. To, co w młodych latach wyprawiałem na parkietach, trudno nazwać tańcem, ot, podrygiwałem do taktu. A ja chciałem tak na serio. No więc, jak zobaczyłem ten baner – wskazałem za okno na napis na budynku na wprost – to pomyślałem sobie w duchu: „Czemu nie”?
– A jak nie damy rady? – spojrzała na mnie niepewnie.
Uśmiechnąłem się i wyciągnąłem do niej dłoń. Uścisnęła ją. Dwa dni później poszliśmy do szkoły. Właścicielka, trzydziestoletnia uśmiechnięta pyza spojrzała na nas obojętnie.
– Chcecie państwo zapisać wnuczka?
– Sami chcemy się zapisać – odpowiedziałem oburzony.
– Państwo? – pyza zrobiła niepewny wyraz twarzy.
– Myśli pani, że jesteśmy za starzy? – Jola dotąd była cicha i wycofana. Teraz nieoczekiwanie spytała pewnym, lekko obrażonym głosem.
– Ależ skąd! – zapowietrzyła się pyza. – Ale my mamy zamiar przygotowywać ludzi do udziału w konkursach tanecznych.
– Czyżby istniał górny limit wieku? – szarżowała Jola. A kiedy właścicielka szkoły pokręciła przecząco głową, powiedziała krótko: – Więc w to wchodzimy.
Każdy kombinował, że z tą szkołą to robimy sobie z Jolą jaja. Myśleli tak i ludzie z domu starców, i ci z lekcji tańca.
– Nie zamierzamy zawadzać wam w zajęciach – powiedziałem do grupy dwunastu młodych osób pierwszego dnia zajęć. – Wy trenujcie sobie swoim rytmem. A ja z Jolą na boku swoim. Jak się zmęczymy, to chwilę odsapniemy. Wy sobie tańczcie dalej.
W domu opieki zaczęto się naśmiewać za naszymi plecami. „Starzy, a głupi” – podsłuchałem przez przypadek rozmowę dwóch sąsiadów w ogrodzie. „Po co im takie wygibasy? Jeszcze które sobie co złamie”. Wstałem z ławki, która była schowana za krzakiem.
– Po co nam to na stare lata? – zjeżyłem się. – Choćby po to, żeby stale nie gadać, jakiego koloru była dziś moja kupka.
Wkrótce kobiety, które początkowo śmiały się z Joli, zaczęły jej zazdrościć. Co raz też podpytywały, jak to właściwie jest na tych tańcach. Śmiech i drwina zaczęły znikać. Pojawiła się ciekawość. Wtedy poszedłem do kierowniczki i spytałem, czy po południu nie otworzyłaby nam sali, gdzie co rano odbywała się gimnastyka.
– W jakimś konkretnym celu? – spytała.
– Chcielibyśmy z Jolą naszym koleżankom i kolegom pokazywać kroki taneczne, których uczymy się w szkole. Bo pani wie, że chodzimy na tańce.
– Wszyscy o tym mówią – odpowiedziała. – I jestem bardzo dumna, że zdecydowaliście się państwo na ten krok.
No i założyliśmy u nas szkółkę pod nazwą „Taneczna jesień”. Początkowo przychodziły dwie osoby. Po tygodniu zjawiły się cztery. Po miesiącu na parkiecie pląsało już dwanaście. Niedawno z Jolą wzięliśmy udział w turnieju tańca. Co prawda, zajęliśmy ostatnie miejsce, ale na widowni było sporo naszych przyjaciół z klubu „Tanecznej jesieni”. Dla nich byliśmy bezapelacyjnie najlepsi.
Czesław, 83 lata
Czytaj także:
„Romans w beskidzkim schronisku okazał się krótszy, niż letnia burza w górach. Mój ukochany miał już plany z kimś innym”
„Zaciągnąłem kredyt na podróż do Japonii, by tam rozkręcić swój biznes. Kraj kwitnącej wiśni mnie zweryfikował”
„Wczasy w Mielnie były gorętsze niż piasek w Egipcie. Z babskiego wyjazdu zrobił się romans mojego życia”