Moja siostra całe życie robiła, co chciała, a ja harowałam w gospodarstwie rodziców. Nagle przypomniała sobie o rodzinie, gdy zwęszyła spadek.
Wsi spokojna, wsi wesoła
Rolnictwo przez wiele lat było źródłem dochodu w mojej rodzinie. Mama przejęła ojcowiznę z przynoszącymi zysk polami, ojciec dodatkowo postawił na sadownictwo. Ziemia rodziła plony, rodzice dobrze gospodarowali, nic więc dziwnego, że byliśmy jedną z najbogatszych rodzin we wsi. Do czasu…
Gdy przyszłam na świat, moi rodzice byli rolnikami pełną gębą. Nasze życie podporządkowane było roli i wszelkim czynnościom związanym z uprawami. Od małego, czy chciałam tego, czy nie, uczestniczyłam w tych wszystkich działaniach i pomagałam rodzicom na tyle, na ile mogłam. Tak naprawdę nie pytali mnie nawet o zdanie, odkąd pamiętam wdrażali mnie do pomocy, podkreślając przy tym, że jest to mój obowiązek.
Póki byłam mała, nie zastanawiałam się nad tym, obowiązek to obowiązek. Co prawda moja starsza siostra Lilka jakoś w tym obowiązku nie uczestniczyła, no ale ona przecież chodziła do szkoły! Lilka musiała się dużo uczyć, w tym celu często zostawała do późna w domach koleżanek, szczególnie tych, których rodzice nie gonili do pracy na roli. Ja jeszcze się uczyć nie musiałam, toteż było to dla mnie naturalne.
Gdy poszłam do szkoły, nadal pomagałam rodzicom, wciąż jeszcze wierząc, że taka jest kolej rzeczy. Wszak na początku podstawówki uczyć się nie trzeba, lekcji nie ma za wiele, zatem zaraz po szkole wracałam do domu i pomagałam w obejściu i na gospodarce. Lilka w tym czasie była bardzo zajęta, właśnie zaczęła naukę w szkole średniej w wielkim mieście i musiała się bardzo dużo uczyć, by osiągnąć wystarczająco dobre wyniki.
Czułam się jak niewolnica
Że rodzice traktują mnie jak darmową siłę roboczą, podczas gdy mojej siostrze nie skąpią pieniędzy na wykształcenie i fanaberie, zrozumiałam dopiero wówczas, gdy Lilka podjęła studia na drugim końcu Polski, a ja usłyszałam od własnej matki, że mowy nie ma, bym poszła do technikum w pobliskim dużym mieście.
– Ależ mamo! – zaprotestowałam. – Przecież to jest szkoła bezpłatna. Nauka nic was nie będzie kosztować!
– A dojazdy? – zapytała matka. – Myślisz, że podróże są za darmo?
– Lilka też dojeżdżała do szkoły! – żachnęłam się.
– Nie porównuj się do Lilki – oburzyła się matka. – Ona miała znacznie trudniej od ciebie. Zresztą, jak ty to sobie wyobrażasz? Kiedy będziesz nam pomagać na gospodarce? W ferie?
I wtedy dotarło do mnie, że muszę się wyrwać z tego domu już, natychmiast. Chciałam mieć wykształcenie i jakąś przyszłość, a nie zbierać kukurydzę czy doić krowy. Nawet jeśli miałabym wrócić do rodzinnego domu i przejąć gospodarkę, chciałam być osobą z wykształceniem kierunkowym. Dlatego zgłosiłam się do kilku olimpiad i w ten sposób wywalczyłam dla siebie miejsce w wymarzonej szkole średniej.
Rodzice oczywiście usiłowali torpedować mój pomysł na życie, ale szczęśliwie trafiłam na nauczycieli, którzy wspierali moje starania. Zostałam nawet zgłoszona do stypendium, które pozwoliło mi pokryć koszty dojazdów i dodatkowych kursów. Miałam bowiem jasno sprecyzowany pomysł na swoje życie, którego rodzice zaakceptować nie potrafili, a który pochwalali inni dorośli, z którymi miałam styczność.
Do wszystkiego doszłam sama
Moje życiowe wybory rodzice traktowali jako osobistą krzywdę. Tymczasem ja ciężko pracowałam, by zdobyć wiedzę i wykształcenie, które potem zamierzałam wykorzystać w dorosłym życiu. Konsekwentnie realizowałam swój plan, co prawda bez wsparcia najbliższych, ale na szczęście spotykałam na swojej drodze osoby, które we mnie wierzyły i w których miałam oparcie.
Wbrew temu, co sądzili o mnie moi rodzice, nie byłam wyrodną córką. W niektóre weekendy oraz w wakacje nadal przyjeżdżałam do domu rodzinnego i pomagałam na roli czy w sadzie. Nie oczekiwałam wdzięczności z ich strony, ale szczerze mówiąc bolało mnie, gdy matka odgrażała się, że nie zobaczę ani grosza z ich majątku, bo sprzedałam się do miasta, zamiast jak przystało na córkę rolników obrabiać ojcowiznę. Jakoś nie przeszkadzało jej, że Lilka wyjechała do Stanów i niemal zerwała z nimi wszelkie kontakty.
Byłam bardzo zdeterminowania i ukończyłam nie tylko wymarzoną szkołę średnią, ale także studia na wybranym przeze mnie kierunku. Jeszcze w czasie studiów udało mi się nawiązać pożądane w moim zawodzie kontakty i skorzystać z możliwości płatnego stażu, który dał mi tak cenione przez pracodawców doświadczenie. Dzięki temu znalazłam zatrudnienie za całkiem przyzwoite pieniądze, jak na początek. Z biegiem czasu moja pozycja w branży była coraz silniejsza i nie musiałam obawiać się o przyszłość.
Miłe złego początki
Mimo wszystko nie potrafiłam zerwać kontaktów z moimi rodzicami. Zwłaszcza że założyłam rodzinę i zależało mi na tym, by dzieci miały dobry kontakt z dziadkami. Odwiedzałam dom rodzinny dość regularnie i byłam na bieżąco z nowymi pomysłami realizowanymi przez moich rodziców. Najpierw zdecydowali się na skorzystanie z dotacji unijnych. Idea była słuszna, jednak z wykonaniem coś poszło nie tak. W rezultacie zamiast liczyć zyski zmuszeni byli zwrócić znaczną część dotacji.
Później były nietrafione inwestycje oraz zły dobór kontrahentów. Do tego jednego roku plony przetrzebiła susza, a kolejnego pola zalała wielka woda. Rodzice nie mieli już tyle sił, co kiedyś, więc najpierw zdecydowali się ziemię wydzierżawić, a w dalszej kolejności sprzedać. Źródłem dochodu miał pozostać sad, ale drzewa nie rodziły już tak obficie, jak dawniej, a na dodatek ceny oferowane w skupie były śmiesznie niskie.
Rodzice jednak żyli wciąż na tym samym poziomie co wcześniej, a ich oszczędności topniały w zastraszającym tempie. Trzeba było ich odwiedzać regularnie i pilnować, by nie wydawali pieniędzy na pokazach garnków czy pościeli, ani nie podpisywali kolejnych umów z operatorami teleinformatycznymi. Gdy przeszli na rolniczą emeryturę, okazało się, że świadczenie wystarczy im na godne życie, o ile oczywiście nie będą szaleć z wydatkami.
Wiek ma swoje prawa
Wielką batalię stoczyłam z moją matką o to, by zatrudnić do pomocy panią Zosię.
– Nie będzie mi tu obca baba w kąty zaglądać i w garach mieszać! – wykrzykiwała, gdy tylko zaczynałam rozmowę.
– Ależ mamo… – protestowałam. – Pani Zosia nie jest obca.
– No i co z tego? – kłóciła się. – Po co mi ona?
– Mamo, nie masz już tyle sił, co kiedyś, pomoc w sprzątaniu, gotowaniu czy zakupach ci się przyda – tłumaczyłam.
– Jesteś wyrodną córką, to ty powinnaś mi pomagać! – wytaczała najcięższe działa.
– Mamo, rozmawiałyśmy już o tym wielokrotnie. Mam dom, rodzinę i pracę, nie mogę tego wszystkiego rzucić, by się wami zajmować.
– Ot, się człowiek doczekał, że na stare lata mu nie będzie miał kto szklanki wody podać – wzdychała, kończąc rozmowę.
Pani Zosia doglądała rodziców w tygodniu, ja przyjeżdżałam na weekendy. Na szczęście moje dzieci były już prawie dorosłe i mogłam sobie na to pozwolić. Niemniej był to dla mnie dość męczący układ, szczególnie biorąc pod uwagę trudne charaktery moich rodziców. Dlatego aż usiadłam z wrażenia, gdy pewnego dnia odebrałam telefon od mojej siostry. Lilka powiedziała tylko, że wie, iż rodzicom pozostało już niewiele czasu, więc ona przyjedzie i się nimi zaopiekuje.
Córka zza oceanu
Lilka przyjechała z niewielkim bagażem i zupełnie sama. Nie wypytywałam o jej losy, ale nie wyglądała na szczęśliwą. Cóż, najwyraźniej życie nie poukładało jej się tak, jak sobie tego życzyła. W innym wypadku zapewne nie rzuciłaby wszystkiego, by wrócić z wielkiego świata na wieś i zajmować się dwójką starszych, schorowanych ludzi. Zdrowie rodzicom sypało się coraz bardziej i rzeczywiście potrzebna im była pomoc.
W pierwszej kolejności Lilka zwolniła panią Zosię. To od niej poznałam prawdę o przyjeździe mojej siostry. Traf chciał, że Lilka dowiedziała się, że rodzice sprzedali ziemię i sad, przeszli na emeryturę i zatrudnili pomoc z uwagi na swój stan zdrowia. Zadzwoniła więc do matki, która wyżaliła się na wyrodną córkę (czyli mnie), używając na koniec jak zawsze koronnego argumentu o szklance wody. Lilka dodała dwa do dwóch i zwietrzyła szansę na spadek.
Teraz skacze wokół nich i obsługuje ich, jakby niczym innym się w życiu nie zajmowała. Mnie to jest bardzo na rękę: nie muszę płacić pani Zosi, weekendy mogę spędzać z mężem w domu, no i przede wszystkim ograniczam do minimum kontakty z moją zrzędzącą matką. Ale gdy widzę, z jakim oddaniem i zaangażowaniem Lilka zajmuje się rodzicami, jestem przekonana, że nie pojęcia, iż nic w ten sposób nie zyska.
Jedyny majątek, jaki posiadają rodzice, to świadczenie z KRUSu. Ziemię i sad sprzedali, a dom, w którym mieszkają, również nie jest już ich własnością. Szczęśliwie nie zdołali narobić większych długów, ale udało im się przebalować wszystko, co posiadali. I powiem szczerze: chciałabym zobaczyć minę mojej siostry, gdy dowie się, co rodzice zostawili w spadku swojej ukochanej córeczce!
Czytaj także:
„Święta są dla mnie ciężarem. Tęsknię za rodzicami, nic nie ma sensu. Łzy kapią mi nad makowcem, ale ocieram je ścierką”
„Na Wigilię zaprosiłem bezdomną, tułającą się po osiedlu. Dzieci pukały się w głowę, mówiąc, że nie starczy jedzenia”
„Dla moich dzieci święta to tylko prezenty. Mąż ma mi za złe, że wychowuję materialistów bez szacunku do tradycji”