Strasznie bałem się tych świąt, bo nie potrafiłem ich sobie wyobrazić bez mojej ukochanej. A tymczasem okazało się, że życie bywa zaskakujące i nawet ja — podstarzały wdowiec — mam jeszcze szansę na odrobinę szczęścia. Wystarczyło wyciągnąć pomocną dłoń do osoby, która bardzo tego potrzebowała.
Pierwsze święta bez żony
Po śmierci żony przez wiele miesięcy nie mogłem dojść do siebie. Marysia była moim światłem i ostoją, a gdy jej zabrakło, to mój świat rozpadł się w drobny mak. Na swoje dzieci nie za bardzo mogłem liczyć, bo porozjeżdżały się po Polsce i starego ojca odwiedzały raz na rok — zazwyczaj na Boże Narodzenie.
Każdy ranek wyglądał u mnie dokładnie tak samo — poranna kawa, wiadomości i wyprawa do sklepu po świeże pieczywo. To Marysia nauczyła mnie tego, że nic nie smakuje tak dobrze jak kanapki zrobione z chleba kupionego tego samego ranka. Dlatego od prawie 50 lat wstawałem bladym świtem i biegłem do pobliskiej piekarni po chrupiące i jeszcze ciepłe pieczywo. Teraz te wyprawy miały jeszcze jeden plus — przynajmniej miałem się do kogo odezwać. W innym przypadku siedziałbym całymi dniami w domu, a moim jedynym towarzyszem byłby telewizor. Wtedy już zupełnie bym zdziadział.
Tego dnia wszystko toczyło się utartym schematem.
— Dzień dobry pani Kasiu — przywitałem się z pracownicą piekarni, która akurat tego dnia stała za ladą. Lubiłem ją, bo była miła i bardzo wesoła.
— Dzień dobry panie Tadeuszu — odpowiedziała uprzejmie. — Zimno dzisiaj, prawda?
— Taki mamy klimat — roześmiałem się. — Zresztą zbliżają się święta, więc zimowa aura na pewno doda im uroku — dodałem. A potem uświadomiłem sobie, że to będą pierwsze święta bez Marysi.
Pracownica piekarni chyba wyczuła moją melancholię, bo od razu zmieniła temat.
— Czy podać to samo co zwykle? — zapytała.
— Tak, tak — otrząsnąłem się. — A dodatkowo proszę zapakować chałkę. Wygląda bardzo smakowicie — powiedziałem i z przyjemnością wciągnąłem do nosa zapach świeżo upieczonego pieczywa.
Pożyczy mi pan na bułki?
Gdy pani Kasia pakowała moje zakupy, to jeszcze trochę z nią pożartowałem i od razu poprawił mi się humor. Wychodziłem z piekarni w znacznie lepszym nastroju.
— Pożyczy mi pan na jedzenie? — usłyszałem cichy głos. Spojrzałem w bok i ujrzałem starszą, brudną i zaniedbaną kobietę. Widziałem ją już kilka razy. To była bezdomna, która od dłuższego czasu plątała się po naszym osiedlu.
— Przecież i tak pani nie odda — powiedziałem ze złością.
— Przepraszam — powiedziała i zaczęła się oddalać. Zrobiło mi się głupio.
— Proszę poczekać — zawołałem. Podszedłem do niej i oddałem jej swoje poranne zakupy.
— To za dużo — powiedziała. — Wezmę tylko jedną bułkę.
Zrobiło mi się jeszcze bardziej głupio.
— Niech pani bierze wszystko — powiedziałem. — I przepraszam za to, co powiedziałem wcześniej — dodałem, wciskając jej siatkę z zakupami.
Dodatkowo wręczyłem jest kilka banknotów, aby mogła dokupić sobie coś jeszcze. Kobieta podziękowała i zapewniła, że to nie jest na alkohol. Nie wiem dlaczego, ale jej uwierzyłem.
Zapraszam panią na Wigilię
Gdy kobieta oddaliła się, to zorientowałem się, że zostałem bez pieczywa. Wróciłem do piekarni i ponownie poprosiłem o ten sam zestaw.
— Tak szybko pan zjadł? — roześmiała się pracownica. — Mówiłam, że panu posmakuje.
Jednak ja nie myślałem o smaku pieczywa, ale o bezdomnej.
— Czy widywała pani w tej okolicy bezdomną kobietę? — zapytałem, opisując wygląd nieznajomej.
— Pojawia się tu dosyć często — odparła pani Kasia. — Ale zazwyczaj wieczorami. Prosi o resztki z piekarni. I chociaż szefowi się to nie podoba, to zawsze staramy się jej jakoś pomóc.
Podziękowałem za informacje i ruszyłem do domu. W głowie zakiełkował mi pewien pomysł. Kolejnego dnia znowu wyruszyłem do piekarni. Jednak tym razem udałem się tam po południu. Liczyłem, że spotkam tam bezdomną, którą poznałem poprzedniego dnia. I nie przeliczyłem się. Kobieta pojawiła się kilkadziesiąt minut przed zamknięciem piekarni.
— Przyszedł pan po zwrot pieniędzy za wczorajsze pieczywo? — zapytała ze słyszalną ironią w głosie. Poczułem, że się czerwienię.
— Nie, nie — odpowiedziałem szybko. — Chciałbym pani pomóc.
Kobieta spojrzała na mnie ze zdziwieniem i z niedowierzaniem.
— Nie potrzebuje litości — odparła, odwróciła się na pięcie i ruszyła w swoją stronę.
— To nie litość — wysapałem, gdy udało mi się ją dogonić. Bezdomna czy nie, miała zdecydowanie lepszą kondycję niż ja. Wręczyłem jej wielką siatkę, w której było jedzenie, ubrania i zwitek banknotów.
— To za dużo — wyszeptała gdy tylko zobaczyła zawartość. A potem się rozpłakała.
Poczułem wzruszenie. I pewnie dlatego rzuciłem propozycję, której nie przemyślałem.
— Chciałbym, aby przyszła pani do mnie na Wigilię — powiedziałem. I wtedy uświadomiłem sobie, że nie omówiłem tego z dziećmi. Jednak było już za późno, aby się wycofać.
— Nie musi pan — odpowiedziała bezdomna.
— Nie muszę, ale chcę — odpowiedziałem. I wtedy poczułem dziwną radość.
Zrozumiałem, że pomaganie innym jest naprawdę fajne.
Dzieci powiedziały, że oszalałem
— Mam na imię Tadeusz — dodałem po kilku chwilach.
— A ja Anna — powiedziała moja nowa znajoma. — Bardzo ci dziękuję — dodała. A potem zastrzegła, że jeżeli się wycofam, to ona nie będzie miała żalu. Ale ja nie zamierzałem tego robić.
Po powrocie do domu w pełni dotarło do mnie, co właśnie zrobiłem — zaprosiłem na Wigilię bezdomną, której w ogóle nie znałem. Jednak miałem nieodparte wrażenie, że postąpiłem słusznie. Pozostało mi tylko zawiadomienie dzieci, które już zapowiedziały, że zjawią się na Wigilii.
— Tato, ty chyba zupełnie postradałeś rozum — powiedziała mi córka, której zakomunikowałem, że tego roku na Wigilii będzie nam towarzyszyć zbłąkany wędrowiec.
— Przecież ty nic o niej nie wiesz — wtórował jej syn. — A jak cię oszuka i okradnie, to co? — w jego głosie wyczuwałem niepokój.
Potem zasugerował, że może nie starczyć jedzenia. Przecież jako emeryt nie posiadałem nadmiaru gotówki, a karmienie bezdomnej mogłoby odbić się na moich finansach. Jednak ja go zapewniłem, że jakoś sobie poradzę.
Tym bardziej że już podjąłem decyzję i nie zamierzałem się z niej wycofywać. A dzieciom powiedziałem, że albo to akceptują, albo mogą w ogóle nie przyjeżdżać. Sam się sobie dziwiłem, że potrafię być tak stanowczy.
W kolejnych dniach nie widywałem Anny. I kiedy już zacząłem się niepokoić, to pewnego ranka spotkałem ją przy piekarni. Kaszlała i wyglądała na chorą.
— Dobrze się pani czuje? — zapytałem z troską.
— Nic mi nie będzie — odparła. Ale nie wyglądała dobrze.
— Zabieram panią do domu — zadecydowałem.
Początkowo trochę protestowała, ale w końcu się zgodziła. W mieszkaniu Anna wykąpała się, zjadła i poszła spać. A kiedy wstała następnego ranka, to od razu chciała wyjść.
— Nie, nie, nigdzie pani nie pójdzie — zadecydowałem. — Musi się pani wyleczyć.
Było mi jej żal
W ten oto sposób zyskałem współlokatorkę. Anna okazała się bardzo uczynna i pomocna. Gdy tylko odzyskała siły, to posprzątała mieszkanie, umyła okna i przygotowała posiłki na kilka kolejnych dni. Jednocześnie okazała się świetną rozmówczynią. Okazało się, że jest byłą nauczycielką, która przez splot nieszczęśliwych okoliczności straciła wszystko i wylądowała na ulicy. A mimo to starała się jak mogła, aby nie stracić człowieczeństwa i nie spaść na samo dno.
Kolejny raz poczułem współczucie. Ale nie tylko. Poczułem też sympatię. Być może dlatego, że tak samo kochaliśmy książki i stare filmy, a nasze poglądy niewiele się od siebie różniły. Dlatego też gdy Anna wyzdrowiała i chciała opuścić moje mieszkanie, to zaproponowałem jej, aby została.
— Jesteś pewien? — zapytała.
— Oczywiście — odparłem. I wtedy poczułem, że to jest bardzo dobra decyzja. Mogłem zyskać kogoś, dzięki komu moja samotność nie będzie tak dotkliwa.
Wigilia zbliżała się wielkimi krokami. Wprawdzie uprzedziłem dzieci o obecności Anny, ale nie mogłem mieć pewności, jak zareagują. Początkowo miałem nawet obawy, że w ogóle zrezygnują z przyjazdu. Ale na szczęście nic takiego się nie stało. Zarówno córka, jak i syn przyjechali kilka dni wcześniej. Oficjalnie chcieli mi pomóc, ale ja doskonale zdawałem sobie sprawę z tego, że chcieli sprawdzić, jak dokładnie wygląda sytuacja.
Na początku było kiepsko. Dzieci odnosiły się do Anny z dystansem, a w każdym ich geście i słowie czułem niechęć oraz rezerwę. Jednak z czasem wszystko się zmieniło. Szybko zrozumiały, że Anna to miła i ciepła osoba, która nie chce mnie oszukać i okraść. Mam wrażenie, że ją zaakceptowały. A ja z radością czekam na Wigilię. Mam nadzieję, że gdzieś tam z góry obserwuje mnie Marysia i cieszy się z mojego szczęścia.
Czytaj także:
„Mąż nabrał sobie kredytów i zmarł. O niczym nie wiedziałam do momentu, gdy komornik zabrał mi nawet cukiernicę po babci”
„Mąż ma pretensje, że wieczorem nie padam na kolana i się z nim nie modlę. Wolę obejrzeć serial, niż klepać zdrowaśki”
„Mój zięć traktował mnie jak popychadło. Zaczął się do mnie łasić, kiedy okazało się, że mam spory majątek”