W 2000 roku zacząłem swoją pracę w nowej szkole jako nauczyciel matematyki. Kiedy złożyłem swoje podanie i zostałem zaproszony przez dyrektora do gabinetu, muszę przyznać, że zrobili na mnie niezłe wrażenie – i gabinet, i dyrektor. Na ścianach i w gablotach mnóstwo dyplomów i pucharów zdobytych w najróżniejszych konkursach przez szkołę, sam dyrektor – energiczny, pewny siebie i sprawiający wrażenie wszechwiedzącego.
– Proszę usiąść – powiedział, uśmiechając się. – Pani Zosiu… – zwrócił się do sekretarki – poproszę o dwie kawy.
– Oczywiście, panie dyrektorze.
– Co my tu mamy? – spojrzał na moje podanie i CV. – Świeżo po obronie?
– Tak. Broniłem się pod koniec maja.
– Gratuluję. Z chęcią zatrudnię kogoś młodego i pełnego energii do pracy.
Tak to wyglądało
Niczym w reklamie promującej wyższe wykształcenie i zawód nauczyciela jako taki. Przez pierwsze lata faktycznie pracowało mi się dobrze – dyrektor był w porządku, reszta grona raczej też. Jednak im dłużej pracowałem, tym więcej dostrzegałem. Niekompetencja i brak poszanowania etyki zawodowej u niektórych nauczycieli wołały o pomstę do nieba. Mieliśmy w gronie nauczyciela fizyki, który jednocześnie był radnym powiatowym. Wiadomo: jest funkcja, są i obowiązki. Jednak w tym przypadku załatwianie obowiązków radnego odbywało się w trakcie lekcji. Wszyscy o tym wiedzieli. Wszyscy to widzieli na własne oczy. Nauczyciel-radny otrzymywał regularnie telefony podczas prowadzenia lekcji i… co robił? Wychodził na korytarz, gdzie rozmawiał – przez pół lekcji lub i całą. Z kolei nauczycielka chemii skończyła studia podyplomowe z tego przedmiotu – czy też raczej była zmuszona je „wymęczyć”, bo inaczej nie miałaby etatu – i poziom jej lekcji był, delikatnie mówiąc, mierny. Nieraz na przerwach w czasie dyżurów słyszałem, jak uczniowie po prostu się z niej śmieją, bo nierzadko wiedzieli więcej od niej. Zaś jaśnie pan dyrektor miał raptem kilka godzin dydaktycznych z historii, a i tak rzadko na nich bywał. Zazwyczaj akurat w trakcie tej lekcji zdarzały się różne „pilne sprawy”, którymi musiał się koniecznie zająć. Od sekretarki wiem, że po prostu zamykał się wtedy w gabinecie i jadł drugie śniadanie.
Następna przykra sprawa. Jawne faworyzowanie niektórych uczniów. Dojeżdżałem do pracy z innej miejscowości, oddalonej o dwanaście kilometrów, więc nie od razu się zorientowałem, jakie w miasteczku panują „układy”. Dziecko właściciela firmy przewozowej? Mądre i inteligentne, co oczywiście miało odzwierciedlenie w ocenach. Dziecko z uboższej rodziny? Łobuz i nieuk, co przekładało się nie tylko na stopnie, ale również na osąd jego zachowania. Gdy dwóch takich asów z różnych klas społecznych wdało się w kłótnię czy bójkę, zawsze agresorem był „biedak”, nie „książę”.
– Nie będzie mi tu draństwo wprowadzało swoich porządków! – krzyczał dyrektor na ucznia, którego z góry uznał za winnego. – To porządna szkoła!
I właśnie w tej kwestii miałem bardzo poważne wątpliwości… Sam wypełniałem swoje obowiązki najlepiej, jak potrafiłem. Starałem się też oceniać w miarę sprawiedliwie, chociaż wiem, że szkoła ze sprawiedliwością ma niewiele wspólnego. Chciałem jednak, aby uczniowie wynieśli jak najwięcej z moich zajęć i czuli, że są traktowani jednakowo.
Tyle że podział dotyczył także nauczycieli
Zauważyłem pewną prawidłowość: moja koleżanka matematyczka dostawała „klasy elitarne”, a ja „odpady atomowe”. Chociaż dyrektor i wszyscy inni gorąco zaprzeczali, czy to w rozmowie z uczniami, czy rodzicami, nie byłem ślepy i widziałem, że skład klas jest celowo dobierany. Dzieci wpływowych czy bogatych rodziców – do jednego oddziału, reszta – do innych. Ja akurat nie miałem z tym problemu, świetnie dogadywałem się z moimi uczniami, bez względu na ich status, niemniej podział na elitę i resztę był stosowany. Z podsłuchanych rozmów w pokoju nauczycielskim dowiedziałem się również, że nasz dyrektor zajmuje to stanowisko właściwie od zawsze. Początki jego pracy ginęły gdzieś w mrokach dziejów, najstarsi nauczyciele z grona pamiętali go jako dyrektora – najpierw szkoły podstawowej, później, po reformie, gimnazjum.
– Podobno nie ma nawet wykształcenia w tym kierunku – szeptała jedna z nauczycielek. – Zrobił tylko kolegium nauczycielskie, a potem zaocznie magistra historii.
– Prawda, prawda – kiwała głową druga. – Znajoma mojej znajomej robiła z nim historię. Mówiła, że nic nie wiedział, tylko od niej cały czas przepisywał i kserował.
Tajemnicą poliszynela było, że dyrektor miał chody, układy i plecy. Zdarzało się, że na konkursach „wygrywał sam z sobą”, jak to żartobliwie określali członkowie grona pedagogicznego, czyli po prostu nie było innych kandydatów. Jeżeli się jednak jacyś zdarzali, ich dokumenty odrzucano z „przyczyn formalnych”. Już to widziałem oczami wyobraźni.
– Spokojnie, Janek – chrypiał nauczyciel-radny. – Nie masz się co przejmować. Wiesz przecież, że nie będzie żadnych niespodzianek. Wszyscy jesteśmy po tej samej stronie.
„Ta sama strona” oznaczała przynależność do tej samej partii politycznej. Jeżeli w gminie ktoś należał do odpowiedniej opcji, miał jakieś widoki na karierę.
Opozycja była bezwzględnie zwalczana
W naszej branży popularne jest powiedzenie: „Nauczycielem się jest, dyrektorem się bywa”. Znaczy to tyle, że trzeba pamiętać, aby nie robić ludziom „pod górkę”, bo pięć lat dyrektorowania mija szybko i nie ma żadnych gwarancji, że zostanie się na tym stanowisku. A wtedy trzeba wracać do szeregów szarych, zwykłych nauczycieli. Nasz dyrektor jednak myślał, że będzie się trzymał stołka wiecznie, że jest z nim na amen zrośnięty i nic ani nikt go z niego nie strąci. Władza demoralizuje, to po pierwsze. A po drugie, z wiekiem negatywne cechy się w człowieku nasilają – zwłaszcza arogancja, buta, przekonanie o własnej nieomylności i nietykalności. Z każdym rokiem w naszej szkole było coraz gorzej. Pryncypał rządził jak na własnym folwarku i faworyzował nielicznych z grona pedagogicznego, dając im co roku nagrody burmistrza lub dyrektora, a resztę całkowicie pomijając. Przypadkiem dowiedziałem się na przykład, że pani pracująca w bibliotece – nosiła nazwisko po mężu, więc nie skojarzyłem – jest rodzoną siostrą dyrektora.
Wtedy mnie oświeciło i zrozumiałem wcześniej zastanawiające prawidłowości. Pani bibliotekarka dostawała jako pierwsza dofinansowanie każdego dokształcenia – czy to studia podyplomowe, czy jakieś szkolenia. Delegacje na wyjazd także się zawsze znajdowały, choć inni nauczyciele słyszeli, że gmina biedna i nie ma pieniędzy. Co roku otrzymywała na zmianę albo nagrodę burmistrza, albo dyrektora. Miała najwyższy dodatek motywacyjny i najczęściej dostawała płatne zastępstwa, tak zwane lekcje biblioteczne. Fizyk – radny powiatowy – to samo. Mógł spokojnie rozmawiać sobie przez telefon w czasie dwudziestu siedmiu lekcji w tygodniu, czyli półtora etatu, gdy inni żebrali o jeden w całości.
Przykłady takie można by mnożyć
Co więcej, dyrektor lubił wiedzieć, co się dzieje w pokoju nauczycielskim, a nawet w toaletach, więc pochwalał i promował donosicielstwo. Jeżeli ktoś zdawał mu relacje na bieżąco, był oczywiście odpowiednio wynagradzany: tutaj kilka nadgodzin, tam płatne zastępstwo czy jakieś dofinansowanie. Szybko wyłapałem jednak donosicieli i miałem się przed nimi na baczności. Jakby tego było mało, zaczęły się chude lata dla szkoły, i szkół w ogóle, ponieważ w całym kraju objawił się niż demograficzny. Odkąd gminy zajęły się oświatą, zapanowała moda na oszczędzanie. Burmistrz na rzęsach stawał, aby tylko ograniczyć zatrudnienie: zmniejszał liczbę oddziałów w szkole, ciął godziny biblioteki i świetlicy. W gronie pedagogicznym nastała „walka o przetrwanie”. Każda godzina była na wagę złota i mogła przesądzić o tym, czy dany nauczyciel będzie zatrudniony na całym etacie, czy będzie miał obniżony wymiar zatrudnienia.
Nasz sprytny pan dyrektor wykorzystywał tę trudną sytuację po mistrzowsku. Manipulował ludźmi, skłócał ich ze sobą, obiecywał, okłamywał i robił wszystko, aby tylko poróżnić grono pedagogiczne. Oczywiście nie dotyczyło to wszystkich – siostra-bibliotekarka i zaradny radny-fizyk nadal mieli po półtora etatu, podczas gdy inni, na przykład ja, ledwo ciułaliśmy etat uśredniony, łatany przez godziny dyrektorskie lub świetlicę. A potem zrobiło się jeszcze gorzej. Burmistrz w ramach oszczędności od nowego roku szkolnego nakazał utworzyć klasy po trzydzieści kilka osób. Masakra dla uczniów i nauczycieli. Dla nas podwójna, bo oznaczała pogrom, czyli zwolnienia. Krążyły plotki, że władyka miasteczka nakazał w pierwszej kolejności zwalniać ludzi spoza gminy – że niby tak dbał o swoich.
Ja byłem człowiekiem spoza gminy…
Kiedy w kwietniu dyrektor przedstawił mi pierwszą wersję arkusza organizacyjnego, dowiedziałem się, że obniżył mi wymiar godzin z osiemnastu na szesnaście. Urwał mi dwie godziny tygodniowo! Byłem przerażony, ponieważ w całym kraju panował problem z niżem demograficznym i nie miałem szans na dopracowanie do pełnego etatu w innej szkole. W tym samym czasie pojawił się u nas nowy nauczyciel – stażysta, protegowany burmistrza. Dla niego znalazł się etat: tu trochę zajęć dydaktycznych, tam trochę z godzin dyrektorskich i jeszcze kilka godzin świetlicy. Kiedy się o tym dowiedziałem, stwierdziłem, że mam dość. Najpierw naiwnie zwróciłem się do prezesa miejscowego Związku Nauczycielstwa Polskiego z prośbą o pomoc.
– Sugerowałabym, aby zgodził się pan na zaproponowaną przez dyrektora liczbę godzin – poradziła mi ze zbolałym uśmiechem prezeska ogniska ZNP w gminie. – My tu już nic nie zrobimy. Zna pan sytuację. Gmina nie może się zgodzić na to, by oddziały miały po piętnastu, szesnastu uczniów.
– Jeżeli połączą oddziały na jednym poziomie – zauważyłem, że głos trzęsie mi się ze zdenerwowania i narastającej złości – to klasy będą liczyły powyżej trzydziestu osób. Co mówią na taką okoliczność zasady bezpieczeństwa i higieny pracy? Poza tym sale lekcyjne nie są wcale takie przestronne. Jakim cudem zmieści się tam piętnaście albo szesnaście dwuosobowych ławek? A trzeba jeszcze pamiętać o zachowaniu stosownej odległości pierwszych ławek od tablicy. Co najmniej dwa metry. To przecież niemożliwe!
Pani prezes rozłożyła bezradnie ręce
– Nie wiem, w jaki sposób dyrektor chce to rozwiązać. A wracając do naszego poprzedniego tematu, naprawdę radzę podpisać zgodę na obniżenie wymiaru zatrudnienia. To zawsze lepsze niż zwolnienie, czyż nie?
– Tylko tyle? To cała wasza pomoc? – czułem, że jeszcze chwila i wybuchnę spektakularnym i słusznym gniewem. – Ponad dziesięć lat płacenia składek, pierwszy raz zwracam się z pomocą i słyszę, że mam przyjąć obniżenie? Dziękuję bardzo za taką poradę!
Jeszcze tego samego dnia zrezygnowałem z członkostwa w związkach. Napisałem pismo do dyrektora, w którym zażądałem dopełnienia do całego etatu. Na początku dyrektor odpowiedział mi w sposób mało uprzejmy, że dla mnie nie ma szans na cały etat – jego szczęście, że nie pisemnie, tylko ustnie, bo byłby superdowód do sądu pracy. W każdym razie stało się jasne, że wkroczyłem na wojenną ścieżkę i odtąd zaczęły się przepychanki. Nauczony doświadczeniem albo zapisywałem wszystko, co mówił dyro, albo nosiłem przy sobie włączony dyktafon w telefonie. Pod koniec pierwszego półrocza udało mi się „załatwić” sprawę obniżenia etatu – dyrektor zabrał godziny stażyście i wyrównał. Ale czułem, że to nie koniec, że się zemści. Czas płynął, a ja miałem się na baczności. Zawsze wchodziłem do jego gabinetu z włączonym dyktafonem. Zapisywałem, co się działo w danym dniu w szkole: każdą najmniejszą rzecz, którą dałoby się wykorzystać przeciw niemu. A było tego sporo! Jego arogancja i bezczelność z powodu dotychczasowej bezkarności wciąż rosła. Zdumiewające, że grono – było nie było, wykształconych ludzi wierzyło mu na słowo. Kiedy dyrektor coś mówił, to była rzecz święta. Nikt nawet się nie pofatygował, aby sprawdzić to w przepisach. No, prawie nikt.
Ja sprawdzałem wszystko, co mówił, i jeżeli coś się nie zgadzało, od razu to sobie zapisywałem. Na przykład: dyrektor decyduje, czy ktoś może wziąć tak zwaną opiekę. Nieprawda. Dyrektor nie ma prawa odmówić. Na posiedzeniach rad pedagogicznych wyliczał i wytykał nauczycielom, ile godzin przepadło, bo śmieli być na L4. To nic innego jak forma nacisku z jego strony, czyli mobbing. A ile dyżurów w tygodniu miała siostra dyrektora? Żadnego. I tak dalej, i tak dalej. Tymczasem przyszedł kolejny kwiecień i dyrektor przedstawił mi plan arkusza organizacyjnego.
Dostałem goły etat
Tłumaczył, że niż demograficzny, że nie ma godzin i każdy dostał ledwo etat. Plan lekcji nie wisiał na tablicy ogłoszeń, więc nie mogłem od razu sprawdzić, kto ile ma godzin, ale byłem gotów się założyć, że łże jak pies, że jak zwykle są równi i równiejsi. Miałem rację i nie zamierzałem udawać ślepego ani głuchego. No więc w maju zastępca dyrektora zaprosił mnie do siebie do gabinetu. Główny pryncypał był akurat nieobecny – jakieś szkolenie czy inny wyjazd służbowy. I tutaj niezłe zaskoczenie! Wicedyrektor zakomunikował mi, że zostanę zwolniony, bo nie ma dla mnie etatu.
– Dziś byłem u burmistrza – niemal z obrzydzeniem patrzyłem na ten jego fałszywie współczujący uśmiech, który sobie przykleił. – Powiedział, że gmina robi cięcia, musi oszczędzać, więc robi to na oświacie i każe znów łączyć oddziały oraz poprawiać arkusze organizacyjne. Niestety, nie będzie dla pana godzin, dlatego z przykrością musimy zakończyć naszą współpracę.
– Zdaje sobie pan sprawę, że tak tego nie zostawię, że pójdę do sądu pracy?
Znowu ten mdlący, fałszywy uśmiech.
– Rozumiem, ale tak jak mówiłem, nic nie mogę na to poradzić. Tych godzin po prostu nie ma. Naprawdę jest mi bardzo przykro.
Wyszedłem od niego z gabinetu i do końca zajęć nie byłem w stanie normalnie funkcjonować. W domu pozbierałem się jakoś i od razu zadzwoniłem do radcy prawnego. Dowiedziałem się, że mam prawo domagać się rekompensaty lub przywrócenia na stanowisko w pełnym wymiarze godzin. Napisanie pozwu trochę mi zajęło – miałem mnóstwo notatek i nagrań – ale w końcu pozew został złożony. Przed rozprawą, nie ukrywam, trochę się bałem. Nigdy nie byłem w sądzie nawet w charakterze świadka, a co dopiero jako jedna ze stron. Wiele bym dał, aby zobaczyć miny obu dyrektorów, gdy czytali pozew. Wszystkie przytoczone w nim sytuacje opatrzyłem datami, a nawet godzinami. Pytanie w pozwie brzmiało: dlaczego akurat ja zostałem zwolniony? Dlaczego nie ktoś z moich koleżanek lub kolegów?
I takie też pytanie postawiła sędzia
Ani jeden, ani drugi nie potrafili na to satysfakcjonująco odpowiedzieć. Wili się jak piskorze pod wzrokiem sędzi, a ja, widząc ich w tej sytuacji, czułem ogromną satysfakcję i bombardowałem kolejnymi żenującymi faktami i sytuacjami z ich dyrektorskiej przeszłości. Na drugiej rozprawie doszło do przełomu. Dostałem dwanaście tysięcy i zrezygnowałem z pracy w tej „piekielnej” szkole. Potem jeszcze dochodziły mnie słuchy, że dyrektor po rozprawie był wstrząśnięty, że mało w szpitalu nie wylądował z powodu mojej podstępności i niewdzięczności. Paradne. W każdym razie stał się odtąd bardzo podejrzliwy i ważył każde słowo oraz działanie. Trochę za późno. Niebawem okazał się persona non grata i poleciał z niby dożywotniego stanowiska na zieloną trawkę emerytury. Ja natomiast – polecił mnie jeden ze starych znajomych, z którym znaliśmy się od przedszkola – dostałem etat we własnej gminie. Mało tego, sam wkrótce zostałem zastępcą dyrektora.
Czy czuję jakiś brudek na sumieniu, że jako bojownik o sprawiedliwość też skorzystałem z małej protekcji? Nie bardzo. Nigdy nie aspirowałem do miana świętego. Poza tym dowiodłem swoich kompetencji i nie oczekiwałem specjalnego traktowania. A jako wicedyrektor nie patrzyłem na nikogo z góry, nie dzieliłem uczniów ani podwładnych na lepszych i gorszych. Zbyt dobrze pamiętam moje własne przejścia, by mi sodówka uderzyła do głowy.
Czytaj także:
„Wiedziałam, że szef jest humorzasty, ale teraz przeciągał strunę. Chciałam mu pomóc, ale takiej odpowiedzi się nie spodziewałam”
„Wdałam się w romans z szefem wszystkich szefów. Czuję się jak Kopciuszek, który wreszcie spotkał swojego księcia”
„Szef dyskryminował mnie w pracy, bo jestem kobietą. Zaciągnęłam drania do łóżka, żeby dopiąć swego i dostać awans”