„Sąsiedzi śmiali się, że kobieta-sołtys nic nie wywalczy dla naszej wsi. Postanowiłam udowodnić niedowiarkom, że się mylą”

kobieta, która została sołtysem fot. Adobe Stock, Suzi Media
„Wójt siedział za wielkim, czarnym biurkiem i świdrował mnie wzrokiem. Jakby od początku chciał pokazać, kto tu rządzi. Tylko że ta groźna mina wcale mnie nie przeraziła. Przeciwnie – sprawiła, że nabrałam odwagi. >>Chcesz mnie przestraszyć? Nic z tego! Ludzie mi zaufali i nie zamierzam ich zawieść<< - pomyślałam”.
/ 09.07.2022 16:30
kobieta, która została sołtysem fot. Adobe Stock, Suzi Media

Wójt mówi, że jak mnie widzi, to odruchowo łapie się za kieszeń. Bo ja niby umiaru nie mam i bez przerwy pieniądze z gminnej kasy wyciągam. I że czas najwyższy, żebym się uspokoiła… Niech sobie gada. I tak się nie zmienię. Ludzie po to mnie wybrali, by w naszej wsi wreszcie żyło się lepiej. Trochę już udało mi się wywalczyć. Ale jest jeszcze bardzo dużo do zrobienia.

Nikt mnie nie wybierze? Zobaczymy!

Nigdy nie zamierzałam kandydować na sołtysa. Miałam i tak mnóstwo zajęć na głowie. Gospodarstwo, trójka dzieci, mąż. Czasem dnia brakowało, żeby się ze wszystkim obrobić. Ale denerwowało mnie, że we wsi od lat nic się nie zmienia. Inne miejscowości się rozwijały: miały już chodniki, lepsze drogi, uliczne latarnie, autobus. A u nas tylko prąd w domach był. I to też nie zawsze, bo linia często się rwała. Natomiast na ulicy, po zmroku – ciemno choć oko wykol. Wszędzie z latarkami trzeba było chodzić.

Jednak to nie wszystko. Co roku modliliśmy się o łagodną zimę, bo gdy drogę zasypało, nie dało się dotrzeć do cywilizacji – trzeba było na piechotę pięć kilometrów iść. Dorośli jakoś dawali radę, ale dzieci? Musiały przecież dotrzeć do szkoły. Któryś z sąsiadów wyprowadzał więc traktor ze stodoły. Wsadzaliśmy dzieciaki na przyczepę i tak wieźliśmy do sąsiedniej wsi. Dopiero stamtąd był autobus…

Długo godziłam się z tym zacofaniem. Myślałam: i dla nas wkrótce zaświeci słońce. Będziemy mieli latarnie, autobus, odśnieżaną drogę. Zaczniemy żyć jak ludzie. Jednak mijały lata i wszystko wciąż było po staremu. Nasz sołtys powtarzał na zebraniach wiecznie to samo: że w gminie nie ma pieniędzy na inwestycje w naszej wsi, że jesteśmy z boku, inne miejscowości są ważniejsze. Bo mają szkołę, kościół, remizę. A my nic. Ale żeby się nie martwić, bo może za rok… I tak w kółko.

Wreszcie pięć lat temu straciłam cierpliwość. Gdy znowu okazało się, że plany nie przewidują u nas żadnych inwestycji, nie wytrzymałam.

– Słuchaj, Marian, a może tobie nie zależy? Wszyscy sołtysi jakoś potrafią wywalczyć coś dla swoich wsi, a ty wiecznie rozkładasz ręce. No tak… Twoje dzieci są już dorosłe, poszły do miasta. Wieczorami nigdzie nie wychodzisz, a terenówką przejedziesz nawet przez zaspy. Po co więc masz się starać – natarłam na sołtysa, aż podskoczył na krześle.

– Taka mądra jesteś? No to sama kandyduj na sołtysa! Ja już dwie kadencje byłem, mam dość. Za chwilę są wybory. Zobaczymy, co zdziałasz! – zaśmiał się pod nosem.

– A pewnie, że będę kandydować! – odparowałam, biorąc się pod boki.

Ciekawe, kto cię wybierze! – prychnął. – Baba sołtysem, dobre!

Pół roku później byłam już sołtysem. Zagłosowało na mnie trzy czwarte wsi. Część sąsiadów rzeczywiście śmiała się, że skoro mężczyźnie nie udało się nic wywalczyć, to kobiecie tym bardziej się nie uda. Ale postanowiłam pokazać im, że się mylą.

Nigdy nie zapomnę dnia, w którym szłam na pierwszą rozmowę z wójtem. Byłam zdenerwowana, bałam się, że zapomnę języka w gębie. Cały poprzedni wieczór ćwiczyłam, co powiedzieć, a teraz miałam kompletną pustkę w głowie. I nie było się czemu dziwić. Nigdy nie pełniłam żadnej funkcji publicznej. Fakt, angażowałam się w różne akcje społeczne, ale z władzą nie miałam do czynienia.

Wy, z miasta, pewnie się teraz ze mnie śmiejecie. No bo co to za władza – jakiś tam wójt? Tylko że u nas to potęga. Trzęsie całą gminą, znaczy i nami. Stałam więc pod jego gabinetem i pot mi ciurkiem po plecach popłynął. „No i po co ci to, głupia babo, było? Napyskowałaś na zebraniu, to teraz masz to sołtysowanie!” – myślałam, naciskając na klamkę.

To, co stało się potem, pamiętam jak przez mgłę. Wójt siedział za wielkim, czarnym biurkiem i świdrował mnie wzrokiem. Jakby od początku chciał pokazać, kto tu rządzi. Tylko że ta groźna mina wcale mnie nie przeraziła. Przeciwnie – sprawiła, że nabrałam odwagi. „Chcesz mnie przestraszyć? Nic z tego! Ludzie mi zaufali i nie zamierzam ich zawieść” – mruknęłam do siebie, usiadłam na krześle i zaczęłam mówić.

Znajomy podpowiedział mi co i jak

Opowiedziałam mu o wszystkich naszych bolączkach. Nie siliłam się na jakieś wyszukane słowa, grzeczności, uprzejmości. Mówiłam po chłopsku. Prosto, bez owijania w bawełnę, tak od serca. Wójt mnie spokojnie wysłuchał. Nie przerywał, nie negował moich racji, niczemu nie zaprzeczał. Jednak na koniec rozłożył ręce.

– Rozumiem panią doskonale. Niestety,  mamy ograniczone możliwości. Czasy są teraz bardzo ciężkie, na wszystko brakuje pieniędzy. Ale w przyszłości na pewno weźmiemy pod uwagę wasze potrzeby – powiedział, odprowadzając mnie do wyjścia.

Gdy znalazłam się za drzwiami, dotarło do mnie, że zachowałam się jak poprzedni sołtys. Powiedziałam, co miałam do powiedzenia, a potem dałam się spławić. Jak dziecko! Byłam na siebie wściekła. Szłam ulicą i klęłam pod nosem. Nie wiedziałam za bardzo, co powinnam dalej zrobić. Wrócić i się kłócić, a może żądać konkretów?

– Mirka, to ty? – usłyszałam nagle.

Odwróciłam się. Przede mną stał Krzysiek, sołtys najbogatszej wsi w naszej gminie. Znałam go bardzo dobrze, bo chodziliśmy kiedyś razem do szkoły rolniczej. Chyba się nawet we mnie podkochiwał. 

– O rany, Krzysiek, z nieba mi spadłeś! Jak ty to robisz, że dostajesz od gminy, co chcesz? – zapytałam bez zbędnych wstępów.

– Ooo! Dopiero zaczynasz sołtysowanie, a już chciałabyś wszystko wiedzieć. Zaproś mnie na kolację, to może ci zdradzę kilka tajemnic – uśmiechnął się.

Zaprosiłam, a jakże. Do siebie do domu. Z żoną, żeby w razie czego głupiego gadania nie było. Zrobiłam rosół, pieczoną kaczkę, postawiłam wódeczkę. Po kilku kieliszkach Krzysiek bardzo się rozgadał.

– Najważniejsze, nie chodź do wójta i nie proś. Bo to nic nie da. Owszem, wysłucha, będzie miły, może nawet kawą poczęstuje. A potem o wszystkim zapomni, bo po rozmowie nie pozostanie nawet ślad – zaczął.

– No to co trzeba robić? – jęknęłam

– Tylko pisać! I składać na dziennik w sekretariacie, kazać sobie stemplować na kopii. Jak papier wpłynie, to się już nie wyprą, że o coś prosiłaś, coś zgłaszałaś – odparł.

– Ale ja się nie znam na tych urzędowych pismach – przestraszyłam się.

– Mówić umiesz, to i pisać też. Nie przejmuj się. Wpadnij do mnie któregoś dnia, to ci dam na wzór kilka moich wniosków – obiecał.

Stawiłam się już następnego dnia.

Początki nie były łatwe. Musiałam się wiele nauczyć. Na szczęście nie brakowało mi zapału. Chodziłam, rozmawiałam z ludźmi, pytałam, czego najbardziej potrzebują. A potem siadałam i pisałam wnioski o inwestycje, zbierałam podpisy. I wszystko składałam w gminie. Niestety, bez skutku. Dostawałam odpowiedzi, ale wszystkie w podobnym tonie. Że brakuje pieniędzy, że może w przyszłości.

– E tam, szkoda papieru i twojej pracy. I tak nic z tego nie będzie” – mówił stary sołtys.

Mimo to ja się nie poddawałam. Składałam kolejne wnioski i pisma. No i wreszcie się doczekałam. Po półtora roku starań do wsi wjechała odśnieżarka, a zaraz za nią autobus. Miał co prawda kursować tylko pięć razy dziennie w każdą stronę, ale wreszcie był! Poczułam się wspaniale. Przecież udało mi się załatwić dwie najważniejsze dla wsi sprawy – komunikację i odśnieżanie drogi! To zwycięstwo dodało mi pewności siebie. Udowodniłam sobie i innym, że mogę wiele zdziałać. Chyba dopiero wtedy tak naprawdę uwierzyłam, że nadaję się na sołtyskę.

Potem było już prościej, choć wcale nie tak łatwo. Budżet gminy nie z gumy, nie rozciągnie się. A chętnych do podziału pieniędzy wielu. Trzeba przekonać radnych, szukać sojuszników… Droga długa i kręta. Lecz nigdy się nie poddawałam. Walczyłam nawet wtedy, gdy wydawało się, że niczego nie zwojuję. Przegrywałam i wygrywałam. Do końca kadencji „wymusiłam” budowę chodników we wsi i uliczne latarnie. Postawili co prawda tylko siedem, a nie czternaście, jak wnioskowałam, ale od czegoś trzeba zacząć…

Niedawno mieszkańcy wsi wybrali mnie na kolejną kadencję. Tym razem jednogłośnie. Podobno jak wójt to usłyszał, nie był zadowolony. Wie, że ze mną nie przelewki, nie dam się zbyć. Bo i nie mogę. Skoro podjęłam się walki o lepsze życie dla moich sąsiadów, nie mogę się poddać. Kocham swoją wieś i ziemię, lubię pomagać ludziom. Obdarzyli mnie zaufaniem. Gdybym złożyła broń, nie miałabym odwagi spojrzeć im w oczy.

Czytaj także:
„Jak nastolatka zadurzyłam się w internetowym przystojniaku. Już pierwsza randka była dla mnie jak kubeł zimnej wody”
„Cała 3 moich dzieci to >>wpadki<<. Jedno poczęłam na imprezie z przypadkowym facetem, a bliźniaki z żonatym kolegą z pracy”
„Poskąpiłam kasy na droższą usługę i wybrałam tańszą. Efekt? Na własnym ślubie wyglądałam tak, że goście mi współczuli”

Redakcja poleca

REKLAMA