Każdy mógł zrobić to co ja, ale nie, woleli mędrkować po próżnicy. No to niech ich teraz zazdrość zżera!
Propozycja warta rozważenia
Wszyscy na wsi mi zazdroszczą i mają żal, że to nie na ich polu znaleziono skarb. A przecież oni też mogli się zgodzić na te wykopaliska! Kiedy na wiosnę we wsi pojawili się ci ludzie, od razu zawrzało. To była firma zajmująca się wydobywaniem bursztynów. Z obliczeń jej właścicieli wynikało, że właśnie tu, na naszych ziemiach, znajdują się duże pokłady.
Chodzili od chałupy do chałupy i zagadywali, kto zgodzi się wydzierżawić pole na wykopaliska. Do mnie przyszli prawie na końcu, bo też i mieszkam pod samym lasem, za mną już tylko jedna opuszczona chałupa stoi. Dlatego wiedziałem, po co łażą i czego szukają. Przecież już pierwszego dnia, jak tylko się tu, u nas, zjawili, przybiegł do mnie M.
– Słyszałeś, co się dzieje? – zapytał od progu, wręczając mi zmrożoną flaszkę. – Do ciebie pewnie też przyjdą.
– Kto? – zdziwiłem się.
– No ci, co to bursztynów szukają – powiedział, siadając przy stole. – To jakaś firma, mają pozwolenie, machali mi papierkiem przed nosem. Ziemię chcą dzierżawić.
– Jak dzierżawić? Po co? – dociekałem.
– No, żeby kopać – M. wzruszył ramionami. – Wiesz, porobili wyliczenia, badania, i wyszło im, że tu jest bursztyn. Ale ziemia nasza, nie mogą tak sobie kopać. Więc chodzą i szukają frajera, co się zgodzi, żeby mu pole przekopali. Kasę nawet dają, i to niemałą.
– Ile? – spytałem z miejsca.
– No... proponowali pięć tysiaków.
– To dużo – gwizdnąłem. – Zgodziłeś się?
– Zgłupiałeś?! – M. sięgnął po kieliszek. – Przecież wiosna jest, ziemię trzeba obsiewać, a cholera wie, na ile oni wejdą. Powiedzieli, że czasem roboty trwają kilkanaście dni, a czasem kilka tygodni. Zależy, jak głęboko trzeba kopać, no i ile znajdą. A jeszcze przecież ciężki sprzęt wprowadzą… No to ja już nic w tym roku nie posadzę, nie ma mowy. A maszyny ziemię poniszczą… Doły pokopią, kto to wszystko potem zasypie?
– Pewnie się można dogadać – powiedziałem, zastanawiając się jednocześnie, co ja bym zrobił na jego miejscu. Taka kasa piechotą nie chodzi, a ja akurat w potrzebie jestem…
– A tam, dajże wreszcie spokój – M. machnął ręką. – Cholera wie, co z tego wszystkiego wyjdzie, a przez rok pola nie masz. A poza tym to ja w ten cały bursztyn jakoś nie bardzo wierzę.
– Dlaczego? Przecież na Kurpiach zawsze był, a zresztą oni chyba wiedzą, co robią. Bez sprawdzenia by takiego szmalu nie wywalali.
– To jak do ciebie przyjdą, to się zgódź! – wkurzył się. – Będziesz pierwszy, bo jak dotąd to wszyscy im odmawiają.
Tylko ja się na to zgodziłem
Przez dwa dni zastanawiałem się, czy zajrzą też do mnie, czy nie. I miałem nadzieję, że tak. Przyszli! I kiedy powiedziałem, że możemy się dogadać, wyraźnie się ucieszyli. Rzeczywiście, nikt się tu zgodzić nie chciał, bo wszystkim pola szkoda było. A ja stwierdziłem, że przecież i tak obsieję, i tak. Na całym polu na pewno kopać nie będą, trzeba się tylko z nimi mądrze umówić. Zapytałem, gdzie sobie umyślili szukać. Kiedy powiedzieli, że koło rowku, uśmiechnąłem się w duchu.
– Możemy się dogadać – powiedziałem. – Pod warunkiem, że ustalimy od razu, jak będziecie wjeżdżać na pole, żeby mi zasiewów nie rozjechać. No i kasa…
– Oczywiście – przytaknęli ochoczo. – Mamy przeznaczone na to pięć tysięcy…
– Chciałbym osiem – powiedziałem twardo, bo musiałem odnowić ciągnik i właśnie tyle było mi potrzebne.
– Dużo – pokręcił głową właściciel firmy. – A nie wiadomo, co znajdziemy…
– To wasze ryzyko, a ja muszę pokryć straty za nieobsiane pole.
Próbowali się targować, ale nie odpuściłem. No i podpisaliśmy umowę.
Od razu następnego dnia wjechali maszynami. Ogrodzili kawałek terenu, podłączyli jakieś urządzenia do pompowania wody i zaczęli prowadzić roboty. Chodziłem tam z ciekawości, żeby zobaczyć, co się dzieje. Widziałem, jak wypłukują ziemię, przesiewają ją przez takie wielkie sita, na maszynie.
W ciągu kilku dni co chwilę w innym miejscu kopali. Właściciel poprosił mnie nawet o kolejny kawałek ziemi w dzierżawę.
– Jestem pewny, że coś tu jest, musimy trafić – twierdził. – Ale już kasy nie mamy… Tysiąc mogę co najwyżej dołożyć.
Zgodziłem się na ten tysiąc, dlatego że, po prawdzie, było mi wszystko jedno. I tak w tym miejscu nie miałem obsiewać, bo cały pas pola musiałem w tym roku spod uprawy wyjąć, więc dla mnie to były dodatkowe pieniądze. A zresztą przy rowku to ja i tak nie sadzę…
Nareszcie coś znaleźli
No i wreszcie trafili. Akurat pole objeżdżałem, gdy zobaczyłem, jak skaczą do góry z radości, coś krzyczą. Podjechałem do nich.
– Znaleźliśmy, panie K.! – zawołał do mnie właściciel firmy, jak tylko mnie zobaczył. – No, niech pan patrzy.
Zrazu nie zrozumiałem, co mi pokazuje. Grudy jak ziemia, tylko coś błyszczało gdzieniegdzie. Ale gdy je wypłukali i oczyścili, to aż mi się oczy zaświeciły. Bursztyny piękne były! Trochę inne niż te, co znad morza żeśmy przywieźli, takie jakby bardziej ciemne… Ale śliczne. Duże, a pod światło, to wszystkie odcienie pomarańczowego i czerwieni było widać.
– I co, dużo tego jest? – zapytałem zaciekawiony, oddając mu bryłkę.
– Wygląda na to, że trafiliśmy na złoże, ale nie chcę zapeszać – uśmiechnął się.
Siedzieli na tym moim polu prawie dwa miesiące. Na początku to wszyscy we wsi sobie ze mnie żartowali.
– No, K., to w tym roku zamiast ziemniaków to ty chyba bursztyny do garnka włożysz! – śmiał się ze mnie sąsiad.
– Ty się już o mój garnek nie martw – powiedziałem. – A traktor mam zrobiony, to jakbyś potrzebował, mogę ci użyczyć. Stówa dziennie – i jest twój.
– Stówę to ja za kombajn płacę! – wkurzył się. Wiedziałem, że ma problem ze sprzętem, a kasy na naprawę mu brakuje.
– A ziemniaki i tak zasadziłem, przecież na całym polu nie kopią – tłumaczyłem. – Jakbyś pomyślał, to teraz by i na twoim kopali. Ale wy, zamiast interes zwietrzyć, to się jeden z drugim tylko obśmiewaliście z tych poszukiwaczy skarbu. A ja jeszcze i bursztyn pozbieram.
– Jasne, akurat ci dadzą! – szydzili.
Zaczęło im to przeszkadzać
A ja miałem swój plan. Bo już gadałem z tym właścicielem firmy, a on mi powiedział, że po tych ich poszukiwaniach to jeszcze sporo bursztynu w ziemi zostanie.
– My, panie K., drobiazgu nie bierzemy – powiedział. – Duże grudki nas interesują. Do handlu najlepsze. Jak trafimy na złoże, to nam się zwraca i dzierżawa pola, i za robociznę mamy czym zapłacić, i zysk jeszcze spory.
– A czy taki sprzęt jest bardzo drogi? – chciałem się dowiedzieć. – Bo skoro to taki dobry interes... A pole przecież moje…
– No tani nie jest, na początku dzierżawiliśmy, teraz swój już mamy – powiedział i spojrzał na mnie uważnie. – A co, konkurencję nam pan będziesz robił? – roześmiał się.
– Jaką tam konkurencję – machnąłem ręką. – Ale skoro tyle dobra tu siedzi w ziemi… A ziemia przecież moja…
– Poniekąd – skinął głową. – Ale tak na poważnie, to do tego trzeba się mądrze zabrać. Bo wie pan, koncesja jest potrzebna. Ziemia niby wasza, ale to, co w niej siedzi, do państwa należy. Na wszystkie kopaliny trzeba mieć pozwolenie. Przecież jak żwirownię otwierają, to też zgoda musi być.
– To ja z własnej ziemi bursztynu wziąć nie mogę? – oburzyłem się.
– Jakby na wierzchu leżał, to tak – skinął głową. – Ale jak pan kopie, to już nie. Tylko wie pan, czasem to dojść do tego nie mają jak. My wyjedziemy, a grudki przecież zostaną. No, mniejsze. Te wielkie zbierzemy. A reszta… Tylko niech się pan tym nie chwali. Z tego, co się zorientowaliśmy, to już i tak we wsi panu bardzo zazdroszczą. W knajpie siedzieliśmy, słyszeliśmy, co ludzie mówili, jak sobie popili.
– A bo to głupie takie – machnąłem ręką. – Przecież oni też mogli się zgodzić…
– Fakt – przytaknął. – Ale tak to już jest.
– Na wsi zawsze tak było – mruknąłem z niechęcią. – Zawiść i tyle. A co gadają, jakie to niby kwoty od was dostałem! Ale ja się tam ludzkimi językami nie przejmuję.
– No i dobrze. Ale jakby pan tych bursztynów chciał, to radzę po cichu…
Jeszcze jak byli, trochę pozbierałem. Pokazali mi, jak tego szukać, jak wybierać, jak płukać.
– Dobra, resztę, to jak pojedziemy, bo mi się tu pan plątać nie może, niebezpieczne to i niezgodne z prawem – powiedział, gdy już znalazłem kilka bryłek.
Pewnie mu wcale nie o moje bezpieczeństwo chodziło, tylko o to, że mu zarobek podbierałem. Ale co mi tam – już widziałem, że swoje i tak pozbieram.
Chcieli na mnie donosić
No i pozbierałem. Jednak, prawdę mówiąc, musiałem się nieźle przed ludźmi z tym kryć. A i tak mi się nie udało – wyniuchali, że nad rowkiem się kręcę, że coś zbieram. No i zaczęli mi na ręce patrzeć, po ziemi łazić.
– A do urzędu znalezisko zgłosisz? – zapytał mnie kiedyś M., sąsiad z brzegu wsi.
Od razu wiedziałem, o co mu chodzi: to była aluzja, że jak mu pozbierać bursztynu nie dam, to mnie wyda. A potem przyszedł, a za nim inni. W kilka dni całą ziemię nad rowkiem przesiali, bursztyn co do ziarenka wybrali. Dobrze, że wcześniej zdążyłem się wzbogacić.
Ale przynajmniej się zamknęli i już mi teraz nikt nie wypomina. A ja wytykam, że przez ich głupotę pieniądze im koło nosa przeszły!
Czytaj także:
„Mąż-despota jak walec rozjeżdżał moje poczucie wartości i czepiał się o wszystko. Ze strachu we wszystko wierzyłam”
„Mąż pisał donosy na sąsiadów i napytał nam biedy. Mnie narobił wstydu i teraz nie wiem, jak ludziom w oczy spojrzę”
„Gdy ja pracowałam w polu, mąż chwalił się we wsi swoim sportowym samochodem. Teraz mamy przez niego masę problemów”