„Sąsiedzi przez własną głupotę odpuścili interes życia. We wsi zazdrościli mi pieniędzy i chcieli się na mnie odegrać”

mężczyzna rolnik fot. Getty Images, Tammy Hanratty
„Od razu wiedziałem, o co mu chodzi: to była aluzja, że jak mu pozbierać bursztynu nie dam, to mnie wyda. A potem przyszedł, a za nim inni. W kilka dni całą ziemię nad rowkiem przesiali, bursztyn co do ziarenka wybrali. Dobrze, że wcześniej zdążyłem się wzbogacić”.
/ 26.10.2023 13:15
mężczyzna rolnik fot. Getty Images, Tammy Hanratty

Każdy mógł zrobić to co ja, ale nie, woleli mędrkować po próżnicy. No to niech ich teraz zazdrość zżera!

Propozycja warta rozważenia

Wszyscy na wsi mi zazdroszczą i mają żal, że to nie na ich polu znaleziono skarb. A przecież oni też mogli się zgodzić na te wykopaliska! Kiedy na wiosnę we wsi pojawili się ci ludzie, od razu zawrzało. To była firma zajmująca się wydobywaniem bursztynów. Z obliczeń jej właścicieli wynikało, że właśnie tu, na naszych ziemiach, znajdują się duże pokłady.

Chodzili od chałupy do chałupy i zagadywali, kto zgodzi się wydzierżawić pole na wykopaliska. Do mnie przyszli prawie na końcu, bo też i mieszkam pod samym lasem, za mną już tylko jedna opuszczona chałupa stoi. Dlatego wiedziałem, po co łażą i czego szukają. Przecież już pierwszego dnia, jak tylko się tu, u nas, zjawili, przybiegł do mnie M.

– Słyszałeś, co się dzieje? – zapytał od progu, wręczając mi zmrożoną flaszkę. – Do ciebie pewnie też przyjdą.

– Kto? – zdziwiłem się.

– No ci, co to bursztynów szukają – powiedział, siadając przy stole. – To jakaś firma, mają pozwolenie, machali mi papierkiem przed nosem. Ziemię chcą dzierżawić.

– Jak dzierżawić? Po co? – dociekałem.

– No, żeby kopać – M. wzruszył ramionami. – Wiesz, porobili wyliczenia, badania, i wyszło im, że tu jest bursztyn. Ale ziemia nasza, nie mogą tak sobie kopać. Więc chodzą i szukają frajera, co się zgodzi, żeby mu pole przekopali. Kasę nawet dają, i to niemałą.

– Ile? – spytałem z miejsca.

– No... proponowali pięć tysiaków.

– To dużo – gwizdnąłem. – Zgodziłeś się?

– Zgłupiałeś?! – M. sięgnął po kieliszek. – Przecież wiosna jest, ziemię trzeba obsiewać, a cholera wie, na ile oni wejdą. Powiedzieli, że czasem roboty trwają kilkanaście dni, a czasem kilka tygodni. Zależy, jak głęboko trzeba kopać, no i ile znajdą. A jeszcze przecież ciężki sprzęt wprowadzą… No to ja już nic w tym roku nie posadzę, nie ma mowy. A maszyny ziemię poniszczą… Doły pokopią, kto to wszystko potem zasypie?

– Pewnie się można dogadać – powiedziałem, zastanawiając się jednocześnie, co ja bym zrobił na jego miejscu. Taka kasa piechotą nie chodzi, a ja akurat w potrzebie jestem…

– A tam, dajże wreszcie spokój – M. machnął ręką. – Cholera wie, co z tego wszystkiego wyjdzie, a przez rok pola nie masz. A poza tym to ja w ten cały bursztyn jakoś nie bardzo wierzę.

– Dlaczego? Przecież na Kurpiach zawsze był, a zresztą oni chyba wiedzą, co robią. Bez sprawdzenia by takiego szmalu nie wywalali.

– To jak do ciebie przyjdą, to się zgódź! – wkurzył się. – Będziesz pierwszy, bo jak dotąd to wszyscy im odmawiają.

Tylko ja się na to zgodziłem

Przez dwa dni zastanawiałem się, czy zajrzą też do mnie, czy nie. I miałem nadzieję, że tak. Przyszli! I kiedy powiedziałem, że możemy się dogadać, wyraźnie się ucieszyli. Rzeczywiście, nikt się tu zgodzić nie chciał, bo wszystkim pola szkoda było. A ja stwierdziłem, że przecież i tak obsieję, i tak. Na całym polu na pewno kopać nie będą, trzeba się tylko z nimi mądrze umówić. Zapytałem, gdzie sobie umyślili szukać. Kiedy powiedzieli, że koło rowku, uśmiechnąłem się w duchu.

– Możemy się dogadać – powiedziałem. – Pod warunkiem, że ustalimy od razu, jak będziecie wjeżdżać na pole, żeby mi zasiewów nie rozjechać. No i kasa…

– Oczywiście – przytaknęli ochoczo. – Mamy przeznaczone na to pięć tysięcy…

– Chciałbym osiem – powiedziałem twardo, bo musiałem odnowić ciągnik i właśnie tyle było mi potrzebne.

– Dużo – pokręcił głową właściciel firmy. – A nie wiadomo, co znajdziemy…

– To wasze ryzyko, a ja muszę pokryć straty za nieobsiane pole.

Próbowali się targować, ale nie odpuściłem. No i podpisaliśmy umowę.
Od razu następnego dnia wjechali maszynami. Ogrodzili kawałek terenu, podłączyli jakieś urządzenia do pompowania wody i zaczęli prowadzić roboty. Chodziłem tam z ciekawości, żeby zobaczyć, co się dzieje. Widziałem, jak wypłukują ziemię, przesiewają ją przez takie wielkie sita, na maszynie.

W ciągu kilku dni co chwilę w innym miejscu kopali. Właściciel poprosił mnie nawet o kolejny kawałek ziemi w dzierżawę.

– Jestem pewny, że coś tu jest, musimy trafić – twierdził. – Ale już kasy nie mamy… Tysiąc mogę co najwyżej dołożyć.

Zgodziłem się na ten tysiąc, dlatego że, po prawdzie, było mi wszystko jedno. I tak w tym miejscu nie miałem obsiewać, bo cały pas pola musiałem w tym roku spod uprawy wyjąć, więc dla mnie to były dodatkowe pieniądze. A zresztą przy rowku to ja i tak nie sadzę…

Nareszcie coś znaleźli

No i wreszcie trafili. Akurat pole objeżdżałem, gdy zobaczyłem, jak skaczą do góry z radości, coś krzyczą. Podjechałem do nich.

– Znaleźliśmy, panie K.! – zawołał do mnie właściciel firmy, jak tylko mnie zobaczył. – No, niech pan patrzy.

Zrazu nie zrozumiałem, co mi pokazuje. Grudy jak ziemia, tylko coś błyszczało gdzieniegdzie. Ale gdy je wypłukali i oczyścili, to aż mi się oczy zaświeciły. Bursztyny piękne były! Trochę inne niż te, co znad morza żeśmy przywieźli, takie jakby bardziej ciemne… Ale śliczne. Duże, a pod światło, to wszystkie odcienie pomarańczowego i czerwieni było widać.

– I co, dużo tego jest? – zapytałem zaciekawiony, oddając mu bryłkę.

– Wygląda na to, że trafiliśmy na złoże, ale nie chcę zapeszać – uśmiechnął się.

Siedzieli na tym moim polu prawie dwa miesiące. Na początku to wszyscy we wsi sobie ze mnie żartowali.

– No, K., to w tym roku zamiast ziemniaków to ty chyba bursztyny do garnka włożysz! – śmiał się ze mnie sąsiad.

– Ty się już o mój garnek nie martw – powiedziałem. – A traktor mam zrobiony, to jakbyś potrzebował, mogę ci użyczyć. Stówa dziennie – i jest twój.

– Stówę to ja za kombajn płacę! – wkurzył się. Wiedziałem, że ma problem ze sprzętem, a kasy na naprawę mu brakuje.

– A ziemniaki i tak zasadziłem, przecież na całym polu nie kopią – tłumaczyłem. – Jakbyś pomyślał, to teraz by i na twoim kopali. Ale wy, zamiast interes zwietrzyć, to się jeden z drugim tylko obśmiewaliście z tych poszukiwaczy skarbu. A ja jeszcze i bursztyn pozbieram.

– Jasne, akurat ci dadzą! – szydzili.

Zaczęło im to przeszkadzać

A ja miałem swój plan. Bo już gadałem z tym właścicielem firmy, a on mi powiedział, że po tych ich poszukiwaniach to jeszcze sporo bursztynu w ziemi zostanie.

– My, panie K., drobiazgu nie bierzemy – powiedział. – Duże grudki nas interesują. Do handlu najlepsze. Jak trafimy na złoże, to nam się zwraca i dzierżawa pola, i za robociznę mamy czym zapłacić, i zysk jeszcze spory.

– A czy taki sprzęt jest bardzo drogi? – chciałem się dowiedzieć. – Bo skoro to taki dobry interes... A pole przecież moje…

– No tani nie jest, na początku dzierżawiliśmy, teraz swój już mamy – powiedział i spojrzał na mnie uważnie. – A co, konkurencję nam pan będziesz robił? – roześmiał się.

– Jaką tam konkurencję – machnąłem ręką. – Ale skoro tyle dobra tu siedzi w ziemi… A ziemia przecież moja…

– Poniekąd – skinął głową. – Ale tak na poważnie, to do tego trzeba się mądrze zabrać. Bo wie pan, koncesja jest potrzebna. Ziemia niby wasza, ale to, co w niej siedzi, do państwa należy. Na wszystkie kopaliny trzeba mieć pozwolenie. Przecież jak żwirownię otwierają, to też zgoda musi być.

– To ja z własnej ziemi bursztynu wziąć nie mogę? – oburzyłem się.

– Jakby na wierzchu leżał, to tak – skinął głową. – Ale jak pan kopie, to już nie. Tylko wie pan, czasem to dojść do tego nie mają jak. My wyjedziemy, a grudki przecież zostaną. No, mniejsze. Te wielkie zbierzemy. A reszta… Tylko niech się pan tym nie chwali. Z tego, co się zorientowaliśmy, to już i tak we wsi panu bardzo zazdroszczą. W knajpie siedzieliśmy, słyszeliśmy, co ludzie mówili, jak sobie popili.

– A bo to głupie takie – machnąłem ręką. – Przecież oni też mogli się zgodzić…

– Fakt – przytaknął. – Ale tak to już jest.

– Na wsi zawsze tak było – mruknąłem z niechęcią. – Zawiść i tyle. A co gadają, jakie to niby kwoty od was dostałem! Ale ja się tam ludzkimi językami nie przejmuję.

– No i dobrze. Ale jakby pan tych bursztynów chciał, to radzę po cichu…

Jeszcze jak byli, trochę pozbierałem. Pokazali mi, jak tego szukać, jak wybierać, jak płukać.

– Dobra, resztę, to jak pojedziemy, bo mi się tu pan plątać nie może, niebezpieczne to i niezgodne z prawem – powiedział, gdy już znalazłem kilka bryłek.

Pewnie mu wcale nie o moje bezpieczeństwo chodziło, tylko o to, że mu zarobek podbierałem. Ale co mi tam – już widziałem, że swoje i tak pozbieram.

Chcieli na mnie donosić

No i pozbierałem. Jednak, prawdę mówiąc, musiałem się nieźle przed ludźmi z tym kryć. A i tak mi się nie udało – wyniuchali, że nad rowkiem się kręcę, że coś zbieram. No i zaczęli mi na ręce patrzeć, po ziemi łazić.

– A do urzędu znalezisko zgłosisz? – zapytał mnie kiedyś M., sąsiad z brzegu wsi.

Od razu wiedziałem, o co mu chodzi: to była aluzja, że jak mu pozbierać bursztynu nie dam, to mnie wyda. A potem przyszedł, a za nim inni. W kilka dni całą ziemię nad rowkiem przesiali, bursztyn co do ziarenka wybrali. Dobrze, że wcześniej zdążyłem się wzbogacić.

Ale przynajmniej się zamknęli i już mi teraz nikt nie wypomina. A ja wytykam, że przez ich głupotę pieniądze im koło nosa przeszły! 

Czytaj także:
„Mąż-despota jak walec rozjeżdżał moje poczucie wartości i czepiał się o wszystko. Ze strachu we wszystko wierzyłam”
„Mąż pisał donosy na sąsiadów i napytał nam biedy. Mnie narobił wstydu i teraz nie wiem, jak ludziom w oczy spojrzę”
„Gdy ja pracowałam w polu, mąż chwalił się we wsi swoim sportowym samochodem. Teraz mamy przez niego masę problemów”

Redakcja poleca

REKLAMA