„Mąż-despota jak walec rozjeżdżał moje poczucie wartości i czepiał się o wszystko. Ze strachu we wszystko wierzyłam”

załamana kobieta fot. Getty Images, Westend61
„Mąż nie tolerował spóźnień. Wystarczyło, żebym wróciła pięć minut po czasie, żeby zaczynał przesłuchanie. Z kim się spotkałam po drodze? Do kogo się uśmiechałam w tramwaju? A może w ogóle nie jechałam tramwajem, tylko do domu podrzucił mnie autem kochanek”.
/ 16.10.2023 19:15
załamana kobieta fot. Getty Images, Westend61

Jasne, wiedziałam, że jestem beznadziejna. To prawdziwy cud, że Adam się ze mną ożenił. I że nie uciekł, kiedy się zorientował, z kim tak naprawdę ma do czynienia. 

Miał mnie za nic

– Chciałabyś mieć dzieci?! Chyba oszalałaś! Spójrz na siebie. Ty nawet o siebie nie potrafisz zadbać. Jak ty wyglądasz? Szara na twarzy, włosy myszowate, ciąża i poród by cię zabiły. A jeśli nawet nie, to co dalej? Ja ciężko pracuję, zarabiam na utrzymanie domu, którego ty nawet porządnie posprzątać nie umiesz. Nie mówiąc już o gotowaniu. Ta mamałyga, którą w niedzielę zrobiłaś… Okropność. Jak więc miałabyś troszczyć się o dziecko? I tak zaraz by ci je odebrano! – mąż nie miał dla mnie litości.

To śmieszne, że kiedyś przed ślubem miałam się za atrakcyjną, zaradną i samodzielną dziewczynę. Byłam taka naiwna. Bez męża bym chyba zginęła. Na pewno bym przepadła.A jednak jego wczorajsze słowa mnie zabolały. I nie umiałam wyrzucić ich z głowy.

O dziecku, nieśmiało, nawet przepraszająco, zająknęłam się wieczorem. Skończyłam sprzątać łazienkę po jego kąpieli, zmieniłam ręczniki na świeżo wyprasowane, wyrównałam tubki z pastą do zębów, równiutko ustawiłam kapcie. I przebrana w koszulę nocną poszłam do łóżka.

Adam coś czytał, ale mnie nie odepchnął, kiedy się przytuliłam. To znak, że był w dobrym humorze. A przecież ma prawo być wieczorem zmęczony. Wstaje każdego ranka wcześnie i pędzi do pracy. Ja niby też mam etat, ale co to za praca w porównaniu z jego stanowiskiem! Kierownika zmiany w dziale logistyki! Ja jestem tylko asystentką prezesa.

No, ale wracając do tamtego wieczoru. Ośmielona tym, że Adam mnie nie odtrącił, ostrożnie wspomniałam że byłoby fajnie, gdyby został tatusiem, a ja mamą. Nakrzyczał na mnie, wydrwił, wypomniał moje wszystkie błędy i niedoskonałości

No i od rana, kiedy już zrobiłam mu śniadanie, wyprasowałam koszulę, oczyściłam marynarkę z kłaczków i pomachałam, gdy wsiadał do auta, kierując się do pracy, a potem pobiegłam na tramwaj – te jego ostre słowa wciąż za mną chodziły. Tak, wiem, że miał rację. Jak zawsze. Ale co ja poradzę, że tak bardzo chciałabym mieć dziecko?

Myślałam, że wszystko to moja wina

Myślałam o tym w czasie spotkania prezesa z angielskimi przedstawicielami naszej firmy. Szef poprosił, żebym tłumaczyła co trudniejsze, techniczne fragmenty jego rozmowy, gryzło mnie to podczas późniejszej konferencji prasowej, kiedy latałam po sali z mikrofonem, podając go zadającym pytania dziennikarzom. I podczas lunchu, na który musiałam iść z szefem, ponieważ Angole upierali się, żebym była na nim obecna. Co oni we mnie widzieli?

– Gratuluję ci asystentki – bezceremonialnie zwrócił się jeden z nich, dyrektor firmy na Europę Środkową, do mojego przełożonego. – Naprawdę świetnie zorganizowała i konferencję, i cały nasz pobyt w Polsce.

Szef odpowiedział uśmiechem i przez grzeczność nie zaprzeczył. „Jak to dobrze, że oni nie wiedzą tego wszystkiego, co zidentyfikował u mnie Adam – pomyślałam. – Przecież jestem urodzoną życiową nieudacznicą!”.

Pod wieczór wracałam do domu z sercem na ramieniu. Przez tę zagraniczną wizytę zasiedziałam się w pracy. A mąż nie tolerował spóźnień. Wystarczyło, żebym wróciła pięć minut po czasie, żeby zaczynał przesłuchanie. Z kim się spotkałam po drodze? Do kogo się uśmiechałam w tramwaju? A może w ogóle nie jechałam tramwajem, tylko do domu podrzucił mnie autem kochanek?

Nienawidziłam tych sesji, ponieważ prawie zawsze kończyły się jego wybuchem gniewu. Krzyczał wtedy, że jestem dziwką i bezmyślną suką, a mój gach to kretyn, skoro chce mu się bzykać taką wywłokę. Tym razem też się spieszyłam. Z firmy wypadłam biegiem i pewnie wzięłabym nawet taksówkę, gdyby nie to, że Adam, który kontrolował moją pensję, nie tolerował żadnych ekstrawaganckich wydatków. No ale nic. Jeśli tramwaj podjedzie punktualnie, miałam jeszcze szansę dopaść drzwi mieszkania o czasie.

Uratowałam tą małą

I podjechał! Z poczuciem obezwładniającej ulgi weszłam do środka. Jeden przystanek, drugi, trzeci… Już niedaleko. Nerwowo zerkałam na zegarek. I wtedy to zobaczyłam. Po drugiej stronie ulicy była zatoczka dla autobusów. A przy niej czekający na przystanku ludzie. W zatoczce stanął samochód osobowy. Drzwi się otworzyły, a kierowca wyszedł na zewnątrz i złapał za rękę ośmioletnią na oko dziewczynkę. Czy mi się wydawało, czy rzeczywiście ciągnął ją w stronę kabiny wozu?

To na pewno ojciec zabiera do domu swoją córkę – próbowałam uspokajać się w myślach, ale narastał we mnie dziwny niepokój. Bo jeśli tak było, to dlaczego to dziecko tak bojaźliwie rozglądało się na boki, a nawet próbowało się wycofać?

Drzwi tramwaju wciąż były otwarte. Motorniczy czekał na zmianę świateł. No, ale jeśli teraz wyskoczę i pójdę sprawdzić, co się dzieje, stracę bezcenne minuty. I w domu rozpęta się wtedy piekło. Na przystanku tymczasem nic się nie zmieniło. Mężczyzna coś gorączkowo małej tłumaczył, a ona miała spuszczoną głowę.

Gdyby działo się coś złego, to przecież zareagowałby ktoś z czekających na przystanku. Stoją bliżej niż ja, słyszą słowa faceta i skoro nie reagują, to pewnie wszystko jest w porządku – tłumaczyłam sobie. Ale nie było. Wielka męska dłoń wciąż mocno zaciskała się na chudym ramionku, a na dodatek druga spoczęła na wąskich plecach i znowu zaczęła pchać dziewczynkę w stronę kabiny samochodu.

Dlaczego ona nie krzyczy, nie wzywa pomocy? W tym momencie rozległ się dzwonek przy drzwiach tramwaju. Zaraz ruszymy! Nie zastanawiając się dłużej, w ostatniej chwili wyskoczyłam z wagonu. I na końcówce zielonego światła przebiegłam na drugą stronę ulicy, podchodząc do mężczyzny i dziecka.

– Wszystko w porządku? – zwróciłam się do dziewczynki.

Zaprzeczyła szybkim ruchem głowy. Przeniosłam wzrok na faceta. Uśmiechał się, ale w jego oczach dostrzegłam błysk złości i czegoś jeszcze. Chyba niepokoju…

– Niech się pani nie miesza, to moja córka – warknął. – Nie chce wracać do domu…

Przeniosłam wzrok na dziewczynkę. Stała między nami ze spuszczoną głową. Ręka mężczyzny wciąż zaciskała się na jej ramieniu. Kurczę, chyba się wygłupiłam. Bo czy tak zachowuje się uprowadzane właśnie dziecko? Dlaczego ona nie krzyczy? W ogóle nie woła o pomoc…

– Jak ona ma na imię? – nieoczekiwanie przyszedł mi do głowy pomysł pozwalający ostatecznie zweryfikować to, co mówił ten typ.

– Tosia – odpowiedział facet.

Ja jednak wciąż patrzyłam na nią. I stało się. Ostrożnie uniosła główkę.

– Nieprawda. Jestem Zosia. A ten pan wcale nie jest moim tatą!

Godzinę później ściskałam się z mamą Zosi, która przyjechała po córkę na komendę policji. Dziękowała mi ze łzami w oczach, tłumacząc, że wyjątkowo nie mogła odebrać córki ze szkoły tańca. Babcia też nawaliła i dziecko miało przejechać dwa przystanki autobusowe do domu. Kto mógł przypuszczać, że wpadnie w łapy zboczeńca?

Słuchałam jej nieuważnie. Złożyłam już wstępne zeznania, ale policjanci chcieli jeszcze, żebym zaczekała na przyjazd prokuratora. Tłumaczyłam, że w domu niecierpliwi się mąż, ale oni się upierali. Napastnik uciekł, ale ja zapamiętałam numer rejestracyjny jego samochodu, więc trwał pościg i każdy szczegół, jaki zdołam sobie przypomnieć, mógł przyspieszyć moment schwytania zboczeńca.

– Proszę zadzwonić do męża – zaproponował policjant, który przedstawił się jako aspirant N. – Na pewno zrozumie pani spóźnienie.

– Nie on… – westchnęłam. A mógłby pan zadzwonić w moim imieniu i mnie usprawiedliwić?

Bałam się reakcji męża

N. zmierzył mnie badawczym spojrzeniem, ale wybrał numer, który mu podyktowałam. Rozmawiał krótko, rzeczowo, konkretnie. Rozłączył się już po minucie.

– Nie chciał ze mną rozmawiać? – spytałam nieśmiało.

– Powiedział, że skoro nie będzie kolacji, to musi natychmiast zadzwonić po pizzę.

Wypuścili mnie po północy, kiedy na komendę przywieziono zakutego w kajdanki niedoszłego porywacza dziewczynki, a ja rozpoznałam go przez lustro weneckie. Policjanci byli bardzo zadowoleni, ściskali mi rękę, gratulowali odwagi i zaproponowali podwiezienie do domu.

– Przepraszam, czy mógłby pan wejść ze mną na górę? – zapytałam funkcjonariusza, kiedy radiowóz zatrzymał się przed blokiem.

Aspirant N. znów popatrzył na mnie w zamyśleniu.

– Oczywiście – odparł. – Ale… – zawahał się – czy dzieje się coś, o czym chciałaby pani mi opowiedzieć? Proszę mi wierzyć, mamy teraz skuteczne środki zwalczania przemocy domowej. Niebieska linia, niebieski zeszyt, szybka ścieżka interwencji… – wymieniał.

– Nie, nie! – zaprotestowałam. – Wszystko w porządku. Nikt mnie nie bije. Boję się tylko jechać sama windą – zaczerwieniłam się po uszy.

Westchnął, wysiadł i otworzył drzwi po mojej stronie.

– Tylko niech ci się nie wydaje, że z powodu tego spóźnienia możesz jutro spać i nie zrobić mi śniadania – zaraz po zamknięciu się drzwi za policjantem oświadczył Adam. Ale się nie wściekał. Uff!

Nazajutrz rano nastrój znowu mu się popsuł. Zaraz po przebudzeniu warczał, że ruszam się jak krowa. I niby jak mogłoby być inaczej, skoro tak jak ona wyglądam? Znosiłam to wszystko ze spokojem. Gdzieś w głębi zahukanego serca czułam ciepełko i satysfakcję. Powoli docierało do mnie, że wczoraj naprawdę uratowałam dziecko!

Traktowali mnie jak bohaterkę

– Gratuluję! – zaraz po wejściu do pracy szef rozpostarł przede mną ramiona. – Sam mam córkę w podobnym wieku do tej Zosi, tym bardziej doceniam, co wczoraj zrobiłaś!

Zatkało mnie. Skąd wiedział? Przecież nikomu nie pisnęłam słówka o wczorajszym zdarzeniu!

– Ty nic nie wiesz? – szef wszystko rozpoznał po mojej zdziwionej minie. – Dziewczyno! Wszystkie serwisy informacyjne trąbią o tym zdarzeniu! A od samego rana urywają się telefony od dziennikarzy, którzy chcą zrobić z tobą wywiad!

I tak się zaczęło. Na kilka następnych dni stałam się gwiazdą lokalnych mediów. To było dla mnie krępujące, trochę uciążliwe ale też… przyjemne. Ja, szara myszka, nieudacznik i dwie lewe ręce, nagle stałam się podziwiana jak jakaś bohaterka. Nie zasługiwałam na to, rzecz jasna. Ale było mi miło, zwłaszcza że Adam – który wprawdzie nie podzielał zachwytu mediów moją osobą – trochę jednak mi poluzował smycz i tolerował nawet moje prowadzone w domu telefoniczne rozmowy z dziennikarzami, pogardliwie nazywając ich pismakami.

Po pięciu dniach od schwytania złoczyńcy, znalazłam w skrzynce pierwszy anonimowy list. Wydrukowany na kartce papieru, bez adresu nadawcy i znaczka pocztowego, zawierał stek inwektyw pod moim adresem. A także pogróżki, że czeka mnie zasłużona kara i niedługo zdechnę pod płotem jak ostatnia suka.

– Taka jest cena sławy – zaśmiał się Adam, kiedy mu pokazałam anonim. – A czego się spodziewałaś?

I dodał z sarkazmem:

– Nareszcie masz wielbiciela.

Już nie tylko mąż mnie straszył

Za pierwszym razem się nie przestraszyłam. Uznałam to za głupi żart któregoś z zawistnych sąsiadów. A może podrzuciło mi to do skrzynki któreś z mieszkających w naszym bloku dzieci? Wiadomo, jakie szalone pomysły mają nastolatki! Kiedy jednak dwa dni później przyszła następna koperta, poczułam ukłucie strachu. Tym bardziej że tym razem list okazał się mniej wulgarny i chaotyczny.

Już jesteś trupem, cwana dziwko. Oddychasz, ruszasz się, ale tak naprawdę jesteś martwa. Cały czas cię obserwuję!

Pierwsze, co zrobiłam, to pokazałam pogróżki Adamowi. Pomyślałam, że mąż jak zwykle mnie wyśmieje, pociągnie temat tajemniczego i niewybrednego wielbiciela, ale tym razem mój mąż sprawiał wrażenie, jakby naprawdę się przejął.

– Muszę pokazać te listy policji – zdecydowałam .

– Bez sensu – stwierdził Adam.

– Wiesz, jak oni działają. Są leniwi, nie złapią go. Ale nie martw się, ja otoczę cię opieką.

– W sprawie tego niedoszłego porywacza zadziałali bez zarzutu – odważyłam się zaprotestować.

Jego spojrzenie najpierw niebezpiecznie stwardniało, zaraz jednak się opanował i rzekł:

– Są tacy skuteczni tylko w głośnych sprawach, którymi interesują się dziennikarze. Ale kiedy trzeba chronić zwykłych obywateli… Szkoda gadać – machnął ręką.

– To co ja mam robić? – spojrzałam na niego bezradnie.

Adam wziął głęboki wdech, wypiął pierś i oznajmił z poważną miną:

– Uważam, że zaszkodził ci medialny zgiełk. To przyciąga takich stalkerów. Uważam, że musisz zniknąć. Dla własnego bezpieczeństwa. Dać sobie spokój z tą śmieszną pracą, przestać szlajać się po telewizjach i radiach, pozbyć się telefonu.

– Jak to? Mam się zamknąć w domu? – zdziwiłam się.

– Tak – potwierdził kategorycznym tonem Adam.

Czułam, że coś kombinuje

Poczułam niepokój. Oczywiście kochałam męża. Chyba kochałam… Ale myśl o zdaniu się tylko na jego łaskę i niełaskę, na ciągłe przypominanie, jaka jestem beznadziejna, wzbudziło we mnie natychmiastowy lęk. Praca była dla mnie odskocznią, źródłem satysfakcji i kontaktów z ludźmi, którzy, o dziwo, mnie doceniali. A ten cały medialny szum wokół mojej osoby, choć przecież wiem, że bardzo szybko przeminie, sprawił, że nagle poczułam się coś tam warta i nie taka słaba, jak myślałam o sobie na co dzień.

– Przemyślę twoją propozycję – szepnęłam, spuszczając wzrok.

– Jak tam sobie chcesz… – Adam sapnął wyraźnie zły.

Następnego dnia przeraziłam się nie na żarty, kiedy wychodząc rano do pracy, odkryłam na drzwiach plamę czerwieni. Wyglądała jak krew, ale nie to było najgorsze, lecz fakt, że mój stalker dotarł aż pod sam próg naszego mieszkania!

– Uprzedzałem cię, ale ty nie chcesz słuchać – warknął mąż, kiedy zadzwoniłam do niego, trzęsąc się ze strachu. – Lepiej weź dzisiaj wolne i nie ruszaj się z mieszkania.

Sama nie wiem, dlaczego go nie posłuchałam. Chyba po prostu bałam się zostać sama. Wolałam już być w tłumie ludzi, najpierw w tramwaju, a potem w firmie. Nie byłam jednak wcale taka pewna, że dobrze zrobiłam. A może Adam ma rację i powinnam na jakiś czas zniknąć ludziom z oczu? 

Wieczorem, jak zwykle pędem, wracałam do domu. Po całym dniu łamania sobie głowy nad swoją sytuacją, powoli skłaniałam się do propozycji męża. Trochę mi było żal tej resztki wolności, która mi jeszcze została. Gdzieś z tyłu głowy kołatała się myśl, że na moim wycofaniu się pod opiekuńcze skrzydła męża, mocno ucierpi nasz domowy budżet.

Nie wiedziałam, ile on zarabiał jako logistyk, ale miałam mocne podejrzenie, że co najmniej dwa razy mniej niż ja. I wtedy nagle zdałam sobie sprawę, że jak na „nieuleczalną nieudacznicę”, niosę na swoich barkach naprawdę znaczącą część domowych wydatków.

Pokrzepiona tą myślą pchnęłam drzwi na klatkę schodową. I zauważyłam, że znowu nie zapaliło się światło. W zaułku korytarza, w którym były drzwi do dwóch wind, panował półmrok, słabo rozświetlony blaskiem ulicznych latarni, sączącym się przez okna. W tej sytuacji schody prowadzące do piwnicy wydawały się mroczną czeluścią. Ale co było robić, jakoś muszę się dostać na piąte piętro. Wcisnęłam guzik windy i odwróciłam się do piwnicy plecami.

To nie było uderzenie, choć spadło na mnie jak grom. Nagle poczułam na plecach czyjś ciężar, aż się zatoczyłam na ścianę. Ale nie upadłam! Zrozumiałam, że o to właśnie chodziło napastnikowi. Wsparłam się o mur dłońmi i szarpnęłam w stronę wyjścia. Nie udało się, tamten trzymał mocno. 

Co to miało być? Porwanie? Atak stalkera? Próba zabójstwa? – w szoku ludzie zastanawiają się nad dziwnymi rzeczami. Przypomniał mi się kurs samoobrony dla kobiet, na który posłał nas jakiś czas temu szef. Mocno dziabnęłam obcasem za siebie w nadziei, że trafię szpilką w stopę agresora. Udało się! Tamten krzyknął i poluzował chwyt, mogłam się odwrócić i dokończyć dzieła mocnym kopniakiem w krocze, po którym mężczyzna zwinął się u moich stóp.

– Adam? – nie mogłam uwierzyć własnym oczom, kiedy zerwałam mu z głowy kominiarkę. – To ty mnie napadłeś? Dlaczego?

– Nie dzwoń na policję! Proszę! Ja chciałem mieć cię tylko dla siebie. Umieram z zazdrości, kiedy łazisz do tej swojej pracy. Tam jest tylu facetów… Dlatego napisałem te listy, a teraz symulowałem atak. Chciałem, żebyś siedziała w domu i była tylko moja… – wyjęczał.

Spojrzałam na niego zdumiona. U moich stóp leżał żałosny, zakompleksiony facet. Gdzie podział się macho, któremu ponoć nie dorastałam do pięt? I wtedy, w jednym chwili zrozumiałam, dotarło do mnie, że to sprytny słabeusz, któremu udało się wmówić mi, że we wszystkim jest lepszy ode mnie. Przekonał mnie, że robiąc to, co on chce, mogę się poczuć spełniona i bezpieczna. On mnie nie kochał, on chciał mieć mnie na własność!

– Lepiej się nie ruszaj, jeśli nie chcesz mocniej oberwać – wycedziłam przez zęby wściekła i sięgnęłam do torebki po telefon, żeby wykręcić numer aspiranta N.

Czytaj także:
„W szkole prześladowali moją córkę, bo była dziewicą. Rozpustne małolaty nieomal doprowadziły do tragedii”
„Chciałam tylko dojechać do domu, a brali mnie za pannę, która pracuje przy drodze. Nigdy więcej podróży autostopem”
„Mimo choroby nie chcę od razu kłaść się do trumny. Mąż się mnie wstydził, więc zostawiłam go dla innego”

Redakcja poleca

REKLAMA