Wieczorem robię rozpiskę: gar pomidorowej dla tych z parteru, mają troje dzieci, więc powinna być jakaś, choćby minimalna mięsna wkładka! Kupię korpusy drobiowe, obiorę je, dodam ze dwa skrzydełka i będzie dobrze. Kasza z podrobami dla rodziny z drugiego piętra: oboje bez pracy, a mają na utrzymaniu jego chorą matkę. Zawsze się wstydzą, kiedy im zanoszę obiad; dziękują, on całuje mnie w rękę, chociaż się wyrywam!
Placki smażę dla pana z dziesiątego piętra. Dochodzi do siebie po udarze, nikt go nie odwiedza, gdybym tam nie zaglądała, chybaby umarł z głodu, a to podobno bardzo wykształcony człowiek! Te moje placki tak lubi, że mógłby je jeść trzy razy dziennie, ale wiadomo, że mu nie wolno! Placki są ciężkie na żołądek i wątrobę, a on się mało rusza, więc na co dzień gotuję mu ryż z warzywami albo leniwe z przyrumienioną bułeczką. Też się cieszy!
Zostaje jeszcze pierwsze piętro… Tam jest chyba najgorzej. Matka pije, dzieciaki samopas. Dwóch dorastających chłopaków ma apetyt za trzech albo czterech. Muszę mocno kombinować, żeby jedzenie było pożywne i niedrogie. Oni przychodzą na obiady do mnie. Odkąd ich matka napadła na mnie z awanturą, że się niepotrzebnie wcinam w jej sprawy i że nic ode mnie nie chce, bo nie jest żebraczką, dałam spokój… Ale po paru dniach chłopcy sami zapukali do moich drzwi. Co miałam robić? I tak już zostało!
Mam czterdzieści lat. Skończyłam szkołę gastronomiczną, bo od zawsze uwielbiałam gotować. Niestety, nie pracuję w swoim zawodzie. Kiedy miałam dziewiętnaście lat, pojechałam na wakacje do dziadków. Mieszkali na wsi, mieli wielkie gospodarstwo, inwentarz, lasy, łąki, byli bogaci… To wszystko miało być kiedyś dla mnie, bo jestem jedynaczką i córką ich jedynaka. Planowałam, że otworzę własną restaurację, będę karmić ludzi najlepszym, domowym jedzeniem. Mój ówczesny chłopak miał mi w tym pomagać.
Moje życie się skończyło
Pewnego upalnego dnia, w samym środku żniw gotowałam obiad w letniej kuchni. Powietrze było parne, stojące, nie chciało się palić pod płytą. Wcześniej wiele razy widziałam, jak babcia wyciągała zza kaflowego pieca butelkę i chlustała trochę benzyny na podpałkę. Zrobiłam tak samo.
Może za dużo, może za gwałtownie, może się za nisko pochyliłam? Miałam wtedy piękne, gęste, długie włosy. Nosiłam je splecione w warkocz, ale właśnie tego dnia były rozpuszczone. Zajęły się pierwsze, potem ogień poszedł na twarz, a potem już nic nie pamiętam.
Nie warto mówić o tym, co później się działo. Pogotowie zabierało mnie poparzoną i nieprzytomną, a moją mamę z atakiem serca. Ona już ze szpitala nie wróciła. Nie byłam na pogrzebie… To były długie lata operacji, przeszczepów, pobytów w różnych klinikach chirurgicznych i plastycznych. Próbowali mnie usprawnić, pomóc mi normalnie żyć, stać się podobną do ludzi.
Ostatnia rozmowa z dziadkiem
Potem umarł mój tata. Odeszli babcia i dziadek. Zostałam sama jak palec, na szczęście z pieniędzmi, jakie zdołali dla mnie zgromadzić, bo rozumieli, że pracy nie znajdę, mężczyzny do wspólnego życia też nie, więc, niech chociaż nie cierpię nędzy!
Pamiętam moją ostatnią rozmowę z dziadkiem. Siedzieliśmy wieczorem na ławce przed domem. Niedaleko, w jaśminach śpiewał słowik tak pięknie, że milczeliśmy, żeby mu nie przeszkadzać. Było ciepło, spokojnie, bezpiecznie. Dziadek wreszcie się odezwał:
– Takie to małe i niepozorne, a jaki ma głos! – powiedział. – A na przykład paw? Piękny, królewski, a wrzeszczy jak stróż po przepiciu! Natura mądrze rozdziela, co komu potrzebne. U jednych widać od razu, co dostali od losu, a innym trzeba się dłużej przyglądać, gdzie ten skarb jest ukryty. Czy ty mnie rozumiesz?
– Może i rozumiem – odpowiedziałam. – Ale to mnie wcale nie pociesza. Mnie wszystko odebrali… Żaden skarb mi nie został!
– Może i tak – dziadek mnie nie pocieszał ani nie przekonywał. – A może inaczej? Sama się przekonasz, co zgubiłaś, a co znalazłaś? Zobaczysz, jeszcze kiedyś wspomnisz moje słowa!
Dzielę się tym, czym mogę
Kiedy zostałam sama, przeniosłam się ze wsi do miasta, bliżej lekarzy, szpitali, aptek, wszelkiej medycznej pomocy. Sprzedałam gospodarstwo, kupiłam mieszkanie w bloku, urządziłam je i zaczęłam się zastanawiać, jak mam dalej żyć?
Mijały dni i tygodnie, a ja nie miałam żadnego pomysłu. Rzadko wychodziłam z domu, słuchałam muzyki i nagranych głosów ptaków, szczególnie słowika… Bardzo mnie to uspokajało.
Na spacer szłam późnym wieczorem albo nocą. Co mi się mogło stać? Kiedyś zaczepiło mnie paru pijaków, ale jak mi zajrzeli pod daszek czapki, prawie uciekli klnąc, że mają zwidy po wódce. Obchodziłam całe osiedle, wiedziałam, w jakich oknach pali się światło do rana, gdzie się kłócą, gdzie są balangi, gdzie płacze dziecko. Tak trafiłam na tych z parteru.
Rozmawiali cicho, ale ja słyszałam każde słowo:
– Nie wiem, co jutro zrobię – szeptała ona. – Na chleb jeszcze starczy, ale na kartofle już nie… Dzieciaki już dzisiaj popłakiwały, że głodne. Może byś pożyczył od kogoś?
– Od kogo? Kobieto, u wszystkich jestem pod kreską! Grosza mi nikt nie da!
– To co zrobimy?
– Nie wiem. Jest jeszcze coś do sprzedania?
– Moja obrączka. Naprawdę trzeba?
– Trzeba. Co innego zrobisz?
Poszli w głąb mieszkania, a ja do siebie na górę. Otworzyłam lodówkę; był biały ser, jajka, mleko. Po godzinie miałam patelnię naleśników. Dogotowałam jeszcze zupę jarzynową, gęstą, taką jaką lubił mój tata i po cichutku, na palcach zniosłam to na dół. Zadzwoniłam i czekałam, aż się ktoś poruszy w mieszkaniu. Potem pognałam z powrotem do siebie. Przy uchylonych drzwiach czekałam, co zrobią?
Coś szeptali. Trzasnęły zamykane drzwi, więc wyjrzałam przez poręcz. Było pusto, zabrali garnek i patelnię. Aż mi się ciepło zrobiło na sercu. Późnym wieczorem wystawili na słomiankę puste naczynia. W jednym była karteczka: dziękujemy, było pyszne!
Następnej nocy znowu dla nich gotowałam. I następnej, i jeszcze następnej. Przyszli do mnie całą rodziną, żeby podziękować, kiedy się zorientowali, kto im nosi jedzenie.
– Podejrzeliśmy, że to pani – powiedział on. – Jest nam głupio, bo nie możemy zapłacić, ale korzystamy dla dzieci. Oddamy za wszystko, gdy znajdę pracę.
Tak się zaczęła ta moja restauracja z domowym wiktem. Wprawdzie jest inna niż ta z moich marzeń, ale jest. Może nawet bardziej potrzebna.
Zyskałam pierwszych w życiu przyjaciół, bo rodzina z parteru stała się mi bardzo bliska. Są wspaniali, życzliwi, otwarci, tylko na razie stracili grunt pod nogami. Opuściło ich szczęście. Tak się zdarza, kto wie o tym lepiej niż ja!
Dzięki nim dowiedziałam się, że w naszym bloku są jeszcze inni do nakarmienia. Pomyślałam, że nie warto się chować, trzeba zapukać do drzwi i zaofiarować pomoc. Jeśli odrzucą moją wyciągniętą rękę – trudno, nie będę nalegała. Oczywiście wstydziłam się swojej poparzonej, bliznowatej twarzy, ale może to mi właśnie pomogło?
Kiedy ludzie widzą kogoś jeszcze biedniejszego od siebie, przestają się wstydzić własnej biedy. Mówią o tym, co ich boli, w czym są słabi, co im nie wychodzi. Są swobodniejsi, mają więcej odwagi. To mi bardzo ułatwiło sprawę.
Moje życie nabrało sensu. Czuję się potrzebna, ktoś ze mną rozmawia, dzwoni moja komórka, moi podopieczni mówią czasami: niech pani siada, pani Anitko, co się pani tak spieszy? Pogadajmy.
Nie mówię, że jestem szczęśliwa. Nie o to chodzi! Szczęście to tylko chwila, szybko ucieka. Miałam już parę takich chwil, może wyczerpałam limit? Jestem zadowolona. Mam więcej, niż się spodziewałam. Jestem dużo spokojniejsza i pewniejsza siebie. Ostatnio usłyszałam, jak na mój widok ktoś zawołał
– Ta wariatka nosi żarcie po ludziach… Może myśli, że ludzie zapomną, jaka jest paskudna, kiedy się najedzą za friko?
Było mi trochę przykro, ale szybko się otrząsnęłam. Niech gadają, co mi tam? Ja się już właściwie niczego nie boję, a już najmniej – złych słów! Niech sobie lecą z wiatrem.
Czytaj także:
„Zostałam zaatakowana we własnym domu. Niby z odsieczą przybył mój mąż, ale ostatecznie i tak musiałam radzić sobie sama”
„Wnuki każą mi walczyć o kasę, która niby mi się należy. Tylko na pazernego wyjdę i wstyd będzie w mieście. Po co mi to?”
„Nasza miłość zrodziła się z cudzej tragedii. Ktoś musiał zginąć, bym to ja mógł przeżyć i poznać przyszłą żonę”