Niedawno do naszego domu sprowadzili się nowi sąsiedzi. Początkowo zupełnie nie zwróciłam na nich uwagi. Zamieszkali za ścianą naszego mieszkania. Ona mogła mieć najwyżej 25 lat. Niewysoka, ruda, z dużym biustem i równie wielką pupą, która wcale nie umniejszała jej uroku. On – przeciwnie. Wyglądał jak zmumifikowany nastolatek, który z niecierpliwością wyczekuje, żeby na twarzy sypnął mu się pierwszy wąs, a na stół w porze obiadu wreszcie wjechało jakieś danie, by mógł nabrać ciała. Cóż, ludzie czasami dobierają się na zasadzie przeciwieństw.
Poprzednimi sąsiadami była para z dwójką bliźniaków w wieku około roku czy półtora. Maluchy co noc płakały, przyprawiając najbliższych sąsiadów o zgrzytanie zębów, tudzież poważnie snute rozważania samobójcze. Bo kiedy jeden szkrab, zmęczony wrzaskiem, zamykał dziób i zapadał w sen, natychmiast rozdzierał się drugi. Najgorsze było to, że pierwsza fala dźwiękowa pochodząca od wydzierającego się bachora, nim rozeszła się po bloku, najpierw uderzała w ścianę naszej sypialni.
Niewiele pomagały stopery w uszach, słuchawki z muzyką czy inne mało przydatne sposoby. Tadzik, mój mąż, zaczął się nawet zastanawiać, czy nie zrzucić się z równie jak my cierpiącymi sąsiadami na płytki wytłumiające dźwięk, którymi można by wyłożyć sypialnię wyjców…
Zanim jednak ta myśl zdołała się ukształtować w głowie Tadzika na tyle, by zmienić się w decyzję i akt działania, sąsiedzi z wyjcami kupili na kredyt domek pod miastem i – chwała niebiosom! – wyprowadzili się. Blok odetchnął z ulgą.
Uff! Całe szczęście, że nowi są bezdzietni
– Mój Boże, nie przespałam jednej nocy od roku… – powiedziała pani Kamila, sąsiadka z dołu, na którą natknęłam się w osiedlowym warzywniaku. – Gdyby nie to, że mam stąd blisko do pracy, przeprowadziłabym się do córki.
– Ja liczyłem na to, że lada dzień bachory na tyle dojrzeją, że przestaną wyć – powiedział zza moich pleców pan Malczak znad mieszkania dzieci. – Tyle że trwało to i trwało… Zaczynałem już myśleć o wyprowadzce.
– My to my! Ale ich rodzice to dopiero mają sajgon! – podsumowałam ze zrozumieniem.
Zatem gdy jesienią sprowadzili się nowi, z radością przyjęłam fakt, że są bezdzietni. Tadzik podzielał mój optymizm.
Nasza córka jeździ w każdy piątek do dziadków, mieliśmy więc przed sobą dwa poranki, kiedy wreszcie postanowiliśmy się wyspać, choćby i do południa. Nawet z tej okazji kupiłam butelkę wina i w piątek przy kolacji napiliśmy się po kieliszku. Potem nastąpiła kąpiel, bieg do łóżka i chwila rozkosznej ciszy, w której słychać było szelest kartek odwracanych w książkach, które każde z nas czytało. Nie, żebyśmy już byli sobie obojętni, ale właśnie w taki sposób zaplanowaliśmy spędzenie tego wieczoru.
Nadeszła godzina dwudziesta trzecia. Nieoczekiwanie zza ściany zaczęły napływać westchnienia. Początkowo ich nie usłyszałam, zatopiona w lekturze. Jednak owe „ach!” i „och!’ stawały się coraz głośniejsze.
– Słyszysz to samo co ja? – trąciłam leżącego obok męża.
Tadzik spojrzał na mnie.
– Właśnie miałem cię spytać o to samo – przyznał.
– Co to może być?
– Kochają się.
– Tobie tylko jedno w głowie! – ucięłam ironicznie.
Jednak parę minut później ja również nie miałam wątpliwości, że za ścianą doszło do zbliżenia dwóch pędzących na wprost siebie pociągów, w których każdy wagon był naładowany dynamitem pod sam dach. Oczywiście, kiedy owe pociągi zderzyły się ze sobą… Ech! W tamtym momencie już nie tylko krzyczała ona, dołączył do niej i on. Coraz częściej i coraz głośniej zatem padało: „ach”, „uch”, „nie”, „tak” oraz wzywanie po imieniu całej świętej rodziny plus wyjątkowe wezwania kierowane pod adresem – nie wiedzieć dlaczego – świętego Antoniego. Co też oni takiego zgubili? Poczucie przyzwoitości chyba, jak słowo daję!
Należy dodać, że głośność to jedno, lecz istotne było także natężenie emocjonalne padających okrzyków. Przeplatały się one z pojękiwaniami, westchnieniami i kilkoma przekleństwami, które najwyraźniej miały wyrazić absolutny szczyt przeżywanych doznań. Wreszcie wszystkie one zlały się w jeden finalny krzyk, który postawiłby na nogi nawet umarlaka. Zerknęłam na zegarek. Miałam rację – trwało to długo, półtorej godziny!
Najpierw spojrzałam spod oka na Tadzika, czy i on też zanotował sobie, że można kochać się dłużej niż marne dwa kwadranse, a potem nagle obleciał mnie autentyczny strach. Jeśli takie zabawy będą powtarzać się co jakiś czas – a biorąc pod uwagę wiek sąsiadów, można było domniemywać, że powtórki będą w miarę częste – już teraz należało zmówić zdrowaśkę za spokój naszej rodziny…
Córeczka bała się wampirów zza ściany
Mój strach był ze wszech miar uzasadniony. Pomyliłam się tylko w jednym. Oni nie kochali się co jakiś czas, tylko co noc! Początkowo było to nawet dość zabawne i… hmm… inspirujące, jeśli chodzi o nasze małżeństwo. Ile jednak razy można słuchać tej samej audycji pornograficznej? No i przy radiu daje się przysnąć, a tu, przy tych wrzaskach – nie ma mowy!
Sytuacja z tygodnia na tydzień stawała się coraz bardziej nie do wytrzymania. A pewnej nocy, kiedy za ścianą miało już dojść do zapłonu termojądrowego, przy moim łóżku stanęła nasza córeczka. Kiedy odchyliłam kołdrę, wśliznęła się pod nią i mocno do mnie przytuliła.
– Co się stało, skarbulku? – spytałam szeptem.
– Boję się…
– Czego?
– Bo ten pan morduje tę panią co noc, i policja nie przyjeżdża, a ona ożywa i on ją znowu morduje… To na pewno są jakieś wampiry, mamusiu!
Dwa dni później dowiedziałam się, że pani Kamila, ta sąsiadka mieszkająca piętro niżej, poszła ze skargą do administracji. Tam jednak usłyszała, że już mieli monity od zazdrosnych sąsiadów. Pani Kamila się wściekła. Kiedy ściany są grubości worka jutowego posmarowanego z obu stron cienką warstwą cementu i wapna, to trudno się nie denerwować, gdy co noc ktoś nad tobą jęczy, a ty o piątej rano musisz wstać do roboty!
– Rozumiem, że każdy człowiek ma prawo do własnego temperamentu seksualnego – stwierdziła na koniec pani Kamila. – Ale w tym wypadku to gruba przesada. Krzyczy ona, krzyczy i on. A najgorsze są soboty, wytrzymać nie można!
W administracji rozłożyli bezradnie ręce, stwierdzając, że przecież para najemców nie dokonywała żadnego przestępstwa.
– Ale narusza ciszę nocną – nie ustępowała pani Kamila.
– Kochać się chcesz pani ludziom zabronić? – usłyszała odpowiedź, ułożoną nie do końca poprawnie gramatycznie. – Lepiej, żeby się mordowali! Wtedy by nikt na skargę nie przyszedł. Ze strachu, że sam dostanie…
Będziemy walczyć do krwi ostatniej!
Po dwóch miesiącach zwołałam zebranie lokatorów. Spotkaliśmy się u nas w mieszkaniu.
Po pierwsze, postanowiliśmy, że nie bierzemy żadnych jeńców – inaczej mówiąc, nie wierzymy w zapewnienia, że od dzisiejszej nocy albo od jutrzejszej, że na pewno oraz że my już nigdy… Drugim postanowieniem było, że będziemy walczyć do końca.
– Albo oni – zaperzyła się pani Kamila – albo ja! Tutaj musi się polać krew!
Z tą krwią to przesada, jednak obmyśliliśmy plan, który chwilowo przekreślał nasz spokojny wypoczynek, lecz w perspektywie dawał możliwość przeżycia. Naszą główną bronią były dwa potężne głośniki, które wypożyczył nam jeden z synów sąsiada mieszkającego nad kochankami. Owe głośniki miały być stawiane na podłodze jednego mieszkania, a potem przytykane do ścian kochanków w mieszkaniu drugim, trzecim i czwartym. Na koniec pani Kamila miała wsuwać je na najwyższą półkę szafy, żeby dźwięk walił prosto w jej sufit, a u kochasiów dobywał się spod podłogi.
Pierwszego wieczoru polecieliśmy nagraniem hard rocka, czyli Black Sabbath. Dwie stuwatowe kolumny dały czadu, że hej! Najbardziej efektownie wypadł początek jednej z piosenek metalowców z pamiętnym zawołaniem: „I am Iron Man”!
Drugiej nocy, w ramach szerokiego płodozmianu, polecieliśmy mszą, którą jedna z sąsiadek miała nagraną na DVD z niedawnych uroczystości jasnogórskich. Trzeciej nocy był jazz, a właściwie to jam session, czyli ryki i kwiki saksofonów, klarnetów i całej jazzbandowej reszty. Czwartej nocy zaserwowaliśmy sąsiadom Beethovena i, jak do nas dotarło po całej akcji, IX Symfonia wstrząsnęła nawet tymi z parteru. Oczywiście młodzi zaczęli protestować, pieklić się, biegać do administracji. Że niby nie mogą w tym hałasie wypoczywać. Dobre sobie…!
Ale, jak swego czasu stwierdziła pani Kamila – my walczyliśmy do krwi ostatniej. Już po tygodniu naszego zmasowanego ataku młodzi się wyprowadzili. Prawdę mówiąc, jakaś ta dzisiejsza młodzież słaba psychicznie. My wytrzymaliśmy kilkanaście tygodni, a ci polegli już po siedmiu dniach… Słabeusze!
Wszyscy odetchnęli z ulgą. Ja znów zaczęłam się wysypiać, a córeczka przestała się bać i przybiegać w nocy, żeby się do nas przytulić. Mogę więc zacząć myśleć o mężu, który skarży się, że gdy on się do mnie przytula, odczuwa dziwną bezsenność.
Czytaj także:
„Zatruwałam życie sąsiadom, bo hałasy zza ściany doprowadzały mnie do szału. Potem zrozumiałam, że byłam wredną jędzą”
„Sąsiedzi skazują nas na głośne imprezy i disco polo, a nasza córka nie może nawet grać na pianinie. Spółdzielnia nas załatwiła”
„Gdy za ścianą jest krzyk i hałas, ludzie udają, że nie słyszą. Przeżyłam prawdziwe piekło”