„Sąsiadka żyła tylko dla dzieci, nie umiała się odnaleźć po ich wyprowadzce. Zmroziło mnie, gdy zobaczyłam, jak wygląda jej dom”

Kiedy jej dzieci się wyprowadziły, nie umiała bez nich żyć fot. Adobe Stock, Photographee.eu
„– Że też ci się chce tak ganiać. I po co… – wzdychała żałośnie, a ja ze współczuciem uśmiechałam się w odpowiedzi, bo co miałam jej powiedzieć? Że wyprowadzka moich dorosłych dzieci nie była dla mnie końcem świata jak dla niej? Że była przewidywalnym, spodziewanym i w głębi ducha pożądanym porządkiem rzeczy?”.
/ 30.10.2022 16:30
Kiedy jej dzieci się wyprowadziły, nie umiała bez nich żyć fot. Adobe Stock, Photographee.eu

Kończyłam zliczać ostatni plik faktur, kiedy zabrzęczał domofon. To nie był dźwięk dzwonka sygnalizujący, że u drzwi bloku stoi niespodziewany gość, tylko dyskretny świergot. Znak, że któryś z sąsiadów ma do mnie prywatną sprawę.

„Koniec pracy na dziś” – pomyślałam z ulgą i podreptałam do słuchawki wiszącej na ścianie.

Dzwoniła Joanna, sąsiadka

– Przyjdź natychmiast – poprosiła.

Rzuciłam wszystko i poszłam. Kilka lat temu nasza wspólnota mieszkaniowa postanowiła, że oddzielimy się od świata zewnętrznego za sprawą ciężkich, stalowych drzwi odcinających wnętrze klatki schodowej od ulicy pełnej złodziei, domokrążców i innych intruzów zagrażających świętemu spokojowi mieszkańców. Jednocześnie zapadła decyzja, że w każdym mieszkaniu zainstalujemy domofon. Jestem emerytowaną księgową, zachłannie łapię każdą fuchę przynoszącą pieniądze, dlatego i w naszej wspólnocie, za niewielkie, ale regularnie wypłacane wynagrodzenie, zajmuję się sprawami finansowymi. Misja wyszukania firmy oferującej najkorzystniejsze warunki instalacji sieci domofonów spadła więc na mnie. I na Janka, sąsiada z piątego, który jest maniakiem elektroniki i wszystkich technicznych nowinek.

Przejrzeliśmy dziesiątki ofert. W końcu wpadła nam w ręce rzecz absolutnie wyjątkowa. Sieć domofonów, umożliwiających nie tylko kontakt głosowy z kimś, kto chce wejść do bloku, ale też komunikację między poszczególnymi lokalami. Mało tego, była tam też opcja alarmowa pozwalająca postawić na nogi wybranych lokatorów, gdyby komuś z mieszkańców przydarzyło się coś niepokojącego. Uznaliśmy, że to oferta specjalnie dla nas, i przekonaliśmy pozostałych. Nasz blok oddano do użytku na początku lat osiemdziesiątych. Teraz uważam, że jest klasycznym koszmarkiem budowlanym końca epoki socjalizmu, ale przed laty, kiedy dostałam klucze od wymarzonego „M”, był dla mnie spełnieniem marzeń.

Nie tylko dla mnie zresztą

Gdy zamieszkaliśmy w nowym bloku, byliśmy wszyscy bardzo młodzi. Same młode małżeństwa z małymi dziećmi. Na podwórku, pod trzepakiem panował wieczny harmider. Ze wszystkich okien, prawie w tym samym czasie, roznosił się nieśmiertelny okrzyk „obiaaaad!”, potem było słychać chóralne, błagalne „jeszcze chwilę!”, a jeszcze później po klatce schodowej niósł się tupot nóżek obutych w zdeptane trampki i sandały. Z roku na rok i na podwórku, i na schodach było coraz ciszej. Dzieci przestały biegać na złamanie karku.

Najpierw poszły do szkoły, potem na studia. Część wyjechała na drugi koniec Polski, część wyemigrowała w świat. Blok się starzał a my, jego mieszkańcy, razem z nim. Coraz częściej spotykaliśmy się na pogrzebach, odprowadzając sąsiadów na ich ostatnią miejscówkę. Część mieszkań trafiła w obce ręce, ale w wielu pozostała stara gwardia. Ci sami, którzy przed laty, w pralni na ostatnim piętrze, świętowali pierwszą w życiu parapetówkę.

Dla nas właśnie możliwość bezpłatnej komunikacji między mieszkaniami była jak dar niebios. Wspominałam dawne lata, kiedy wspinałam się po schodach, bo, choć mam 67 lat, wciąż dbam o formę i wykorzystuję każdą możliwość, żeby się ruszać. Mimo wszystko jednak się męczę, więc z ulgą oparłam się o drzwi Joanny. Gdyby nie to, że w ostatniej chwili złapałam się ściany, wpadłabym do środka i poleciała jak długa, bo sąsiadka z impetem otworzyła drzwi.

Nie przypuszczałam, że tak szybko dotrzesz – powiedziała z przekąsem.

Miałam wrażenie, że od kiedy została sama, bo obaj synowie niemal jednocześnie ożenili się i przeprowadzili na drugi koniec miasta, strasznie się postarzała. Bardzo rzadko wychodziła z domu, jakby chodzenie sprawiało jej coraz większą trudność. Czasem spotykałam ją na drodze do naszego osiedlowego sklepiku. Z wysiłkiem ciągnęła za sobą wypchany wózek na zakupy i przysiadała niemal na każdej ławce.

Trochę żal mi jej było

Patrzyła na mnie z nieukrywaną zazdrością, kiedy mijałam ją, śpiesząc się do autobusu czy tramwaju.

Że też ci się chce tak ganiać. I po co… – wzdychała żałośnie, a ja ze współczuciem uśmiechałam się w odpowiedzi, bo co miałam jej powiedzieć?

Że wyprowadzka moich dorosłych dzieci nie była dla mnie końcem świata jak dla niej? Że była przewidywalnym, spodziewanym i w głębi ducha pożądanym porządkiem rzeczy? Przecież ja też, kiedyś, wyprowadziłam się od rodziców, a oni spokojnie, powolutku żyli dalej swoim własnym życiem. Chciałam wejść do dużego pokoju i usiąść na moim ulubionym fotelu, ale Joanna popchnęła mnie w kierunku kuchni. Przy stole stał stary wózek na zakupy, a na stole… Cała masa wiktuałów. Mięso, warzywa, owoce, woreczki mąki, cukru, zgrzewka mleka.

– Młodzi przyjeżdżają i nie wiesz, czym ich ugościć? – spytałam z powątpiewaniem, bo nie ma co ukrywać, Joanna była mistrzynią kuchni i rzadko kiedy potrzebowała rady w kwestiach kulinarnych.

– Właśnie, że nie przyjeżdżają – sapnęła ze złością Joanna. – I wcale się nie zapowiadali, że przyjadą. Po prostu poszłam do sklepu i zapomniałam, że ich już nie ma. Zrobiłam zakupy tak jak kiedyś, kiedy gotowałam jak dla pułku wojska. Co ja mam z tym zrobić? Przecież nie odniosę do sklepu. I sama tego wszystkiego nie zjem!

– Włóż do zamrażarki – zbagatelizowałam problem, a Joanna spojrzała na mnie jak na wariatkę i podeszła do lodówki.

Otworzyła drzwiczki zamrażarki, na podłogę posypały się paczki i paczuszki, obklejone karteczkami z podpisami: „kurze piersi”, „kotlety schabowe”, „mielone”. Schyliłam się i podniosłam jedną paczuszkę z piersiami. Zerknęłam na datę.

To bardzo stare piersi – uśmiechnęłam się, bo domyśliłam się, że Joanna nie pierwszy raz zrobiła zakupy takie jak dawniej.

– To wszystko jest stare – powiedziała ze złością. – Szkoda mi wyrzucić…

– A zdrowia ci nie szkoda? Młodzi przyjadą, zjedzą i się pochorują. A ty razem z nimi. Wywal wszystko, zamroź nowe, a na drugi raz idź do sklepu z karteczką. I kupuj tylko to, co musisz.

Joanna sięgnęła po torebkę, wyjęła portfel i zaczęła w nim grzebać. Wreszcie wcisnęła mi do ręki cały plik karteczek.

Za każdym razem robię sobie listę zakupów – mruknęła. – Ale jak już stoję przy stoisku, to myślę, że to za mało, i dobieram, co mi w ręce wlezie. Ostatnio wlazła wielka kapusta i kupa mielonego. Zrobiłam cały gar gołąbków. Jem je od tygodnia… – jęknęła żałośnie. – Może chcesz trochę?

Patrzyłam na nią ogłupiałym spojrzeniem i nagle zaczęłam się śmiać. Paczka z kurzymi piersiami chlapnęła na podłogę, a ja zarykiwałam się ze śmiechu. Joanna popatrzyła na mnie z dziwną miną, ale po chwili i ona zaczęła piać ze śmiechu. Kiwałyśmy się jak pijane, w końcu, podtrzymując jedna drugą, potoczyłyśmy się do pokoju i opadłyśmy na kanapę, pokwikując co jakiś czas.

– I czego tak ryczysz? – zapytała sąsiadka, kiedy wreszcie złapała oddech.

Długo nie mogłam jej odpowiedzieć

Kiedy tylko zaczynałam zdanie, śmiech bulgotał we mnie jak woda w czajniku.

– Bo ja, ja, ja… – złapałam głębszy oddech i z całej siły zacisnęłam palce na oparciu kanapy. – Ty wiesz, że ja żywię się gdzieś po knajpach i barach albo opędzam kanapkami, bo tak mi się nie chce gotować dla siebie jednej. A ty cierpisz z przesytu? – znowu coś mi zabulgotało w gardle, ale przełknęłam ślinę i zapytałam prawie poważnie: – Nie przyszło ci do głowy, żeby zaprosić mnie na obiad?

Mina Joanny była bezcenna.

– A przyszłabyś? Na gołąbki i świeży rosołek? – zapytała nieśmiało.

Obolały ze śmiechu żołądek zacisnął mi się i zaburczał niepokojąco.

– Świeży rosołek? –zapytałam łakomie. – Jasne, że bym przyszła. Janek też by wpadł, bo od kiedy pochował żonę, żywi się w tych samych barach mlecznych co ja. I Stasiek. I Marzena – zaczęłam wyliczać imiona samotnych sąsiadów. – Anka z Krzyśkiem też by przyszli, przecież ona nigdy nie lubiła gotować. Jak dzieci były małe, to jeszcze miała motywację, ale teraz? Zaproś nas, wszystko ci zjemy!

W spojrzeniu Joanny pojawiła się wilgotna radość. Byłam pewna, że zaraz mi tu ryknie płaczem.

– Tymi gołąbkami to nie będę cię katować, ale rosołek zaraz ci podam – popędziła do kuchni, a ja zaczęłam się zastanawiać nad tym, jak niesprawiedliwy jest świat.

Jedni chodzą głodni, inni nie wiedzą, co zrobić z nadmiarem jedzenia. A to wszystko pod jednym dachem, w jednym bloku zwanym kiedyś wspólnotą. Kiedy kończyłam drugi talerz rosołu, w którym pływały kluseczki zrobione osobiście przez Joannę, westchnęłam z lubością.

– Jutro też przyjdę, chcesz?

– Może zrobię barszczyk? – poderwała się Joanna. – Akurat kupiłam kawałek od szynki. I zakwas chyba mi dojrzał.

– Ty faktycznie lubisz gotować – zaśmiałam się; nagle spoważniałam. – Chcesz, to zaproszę kilkoro naszych. Zwalimy się do ciebie jutro na obiad całą bandą, jak za dawnych czasów… – wspomniałam imieniny i rocznice obchodzone przed laty w dużym, sąsiedzkim gronie. – A jak sąsiadom zasmakuje, a tobie się nie znudzi, to może zaczniesz nas karmić na stałe? Każdy odpali ci trochę kasy, żebyś nie dokładała do interesu. Ty będziesz miała frajdę. A my… My też.

Oczy Joanny świeciły jak latarnie, kiedy syta i zadowolona opuszczałam jej mieszkanie i kierowałam się w stronę windy, zbyt objedzona, by skorzystać ze schodów. Taki sam wyraz twarzy miała następnego dnia, kiedy sąsiedzi przyszli do niej na obiad. I następnego dnia, i kolejnego… Teraz, gdy spotykam ją na drodze do sklepu, ma wciąż ten sam rozanielony wyraz twarzy. Nie tylko ona zresztą. Elektronik Janek, który ciągnie za nią wózek z zakupami, ma taki sam cielęcy uśmiech. Ja też się uśmiecham. Wiem, że gdy wrócę do domu, rozlegnie się świergot domofonu, a w słuchawce usłyszę znajome: „Obiaaad”!

Czytaj także:
„Gdy zmarł teść, teściowa się zmieniła. Obsesyjnie interesowała się naszym życiem, nieproszona cerowała moje majtki”
„Czułam, że to dziecko musi żyć. Próbowałam odwieść Kasię od usunięcia ciąży i miałam rację. To dziecko uratowało jej życie”
„Adrian miesiącami mnie dręczył i prześladował. Policja mnie zbyła. Zainteresują się dopiero, gdy zrobi mi krzywdę”

Redakcja poleca

REKLAMA