Niedawno przeprowadziliśmy się do nowego, większego mieszkania. Cieszyłam się, bo wcześniej gnieździliśmy się w czwórkę w ciasnej kawalerce. Gdy nasi rodzice dołożyli nam brakującą sumę do oszczędności, mogliśmy wziąć kredyt i kupić trzypokojowe mieszkanie. Do remontu, ale za to ładne i słoneczne. Osiedle bardzo mi się podobało; plac zabaw tuż przy bloku, w pobliżu przedszkole, szkoła, sklepy, dwa parki.
– Wreszcie dzieci będą miały swój pokój! – byłam podekscytowana.
– Spokojnie – Irek studził mój zapał. – Pamiętaj, że czeka nas remont.
Mieszkanie wymagało malowania, tapetowania, wymiany wykładzin, a w łazience i w kuchni wymiany armatury oraz kafelków. Na szczęście robocizna nic nas nie kosztowała, bo Irek pracował w branży i znał się na tym. Wzięliśmy urlop, dzieci podrzuciliśmy dziadkom i zaczęliśmy naprawiać oraz upiększać nasze gniazdko, by móc jak najszybciej się wprowadzić.
Dzieciaki cieszyły się, to i dokazywały
Już pierwszego dnia do naszych drzwi zastukała sąsiadka z dołu.
– Te hałasy długo potrwają? – spytała starsza pani ze skwaszoną miną.
– Jakie hałasy? – nie zrozumiałam pretensji, bo ledwo zdążyliśmy wnieść farby i przybory do malowania.
– Stuki, szurania – wyjaśniła, próbując zajrzeć przez uchylone drzwi.
– Chcemy pomalować mieszkanie – odparłam, zasłaniając sobą wejście.
Sąsiadka fuknęła, wzruszyła ramionami i odeszła z obrażoną miną. Patrzyłam za nią przez chwilę.
– Anita! – zawołał Irek. – W aucie zostały pędzle, przyniesiesz? – wyszedł z pokoju, w roboczym ubraniu, i sięgnął po kubeł z farbą.
– Zejdę – skinęłam głową.
Kiedy wróciłam, mąż zdążył już przygotować wszystko do pracy. Żeby było szybciej, ja malowałam pokój dzieci, Irek nasz salon i sypialnię. Kuchnię zrobiliśmy wspólnie.
Po dwóch tygodniach malowania, tapetowania, kafelkowania oraz wykonaniu licznych napraw, mogliśmy zacząć zwozić meble. W ciągu dwóch dni przenieśliśmy wszystkie rzeczy i zabraliśmy się za urządzanie pokoju dziecięcego oraz sypialni. Kiedy wreszcie skończyliśmy, mogliśmy się wprowadzić. Bartek i Marcel byli zachwyceni.
– Super! – zawołał Bartuś, wskakując na piętrowe łóżko.
– Mamo, powiedz mu! – krzyknął Marcel. – Ja śpię na górze! Już zaklepałem!
Irek się roześmiał.
– Jak nie przestaniecie, to obaj będziecie spać na podłodze – zagroził chłopcom, puszczając do mnie oko.
Chłopcy cieszyli się ze wszystkiego. Z nowej pościeli, tapety w autka, wykładziny przedstawiającej ulicę. Ja z kolei z zachwytem rozglądałam się po nowej, dużej kuchni. Aż chciało się w niej gotować! I kiedy szykowałam moim mężczyznom kolację, rozległ się dzwonek u drzwi.
– Irek! – zawołałam. – Otwórz!
Chwilę potem usłyszałam podniesiony głos sąsiadki z dołu.
– To już bezczelność! – mówiła zdenerwowana. – Zniosłam remont, przeprowadzkę, ale dosyć tego. Moja cierpliwość się wyczerpała. Krzyki, tupania, hałasy. Co to ma być? Mało żyrandol mi nie spadł na głowę!
Wyszłam do przedpokoju.
– Co się stało? – spojrzałam na męża, który stał w progu.
– Pytam, jak długo jeszcze będą trwały te hałasy? – wycedziła sąsiadka podniesionym głosem.
Obiecałam, że to się więcej nie powtórzy. Gdy poszła, poprosiłam chłopców, by zachowywali się ciszej.
– Ściany tutaj są cienkie – tłumaczył synom Irek. – Nasza sąsiadka z dołu to starsza osoba, może chce odpocząć, może coś ją boli. Powinniśmy to uszanować i starać się zachowywać cicho.
Chłopcy pokiwali głowami. Jakby rozumieli.
Zachowywała się doprawdy dziecinnie
Jednak kilka dni później starsza pani zatrzymała mnie, kiedy wracałam z pracy.
– Ile to jeszcze będzie trwało? – spytała ze złością.
Była jak zacięta płyta, w kółko powtarzała to samo, ale tym razem nie wiedziałam, o co jej chodzi. Rozumieliśmy, że w blokach wszystko słychać, więc naprawdę staraliśmy się nie hałasować i nie przeszkadzać innym. I chyba dobrze nam to wychodziło, bo nikt z sąsiadów się nie skarżył. Nikt, poza upartą staruszką mieszkającą w pionie pod nami.
– Dzisiaj rano nie dało się wytrzymać tego tupania – narzekała. – Dzieci skakały, a u mnie cały sufit chodził. Żyrandol się kołysał! A to pamiątka, jak spadnie… – groźnie zawiesiła głos.
– Przecież chłopcy rano byli w przedszkolu – odparłam spokojnie.
Starsza pani fuknęła.
– Chyba lepiej wiem, co słyszałam! Pani tu nie było, to pani nie wie, co się działo. Tak to jest, kiedy dla kobiety kariera jest ważniejsza od rodziny.
Nie dała mi szansy na ripostę; odwróciła się na pięcie i odeszła. Wzruszyłam ramionami. Jej uwaga nie była miła, ale nie czułam się ani trochę winna. Musiałam pracować, moje ambicje nie miały tu nic do rzeczy, a chłopców na pewno nie było rano w domu. Nie oni hałasowali.
Przez kilka kolejnych tygodni panował spokój. Potem się zaczęło… Ilekroć wychodziliśmy z domu, widzieliśmy nieprzyjazną sąsiadkę w oknie. Stała i odprowadzała nas czujnym wzrokiem. Kiedy wracaliśmy, też stała i patrzyła. Dziwnie się z tym czułam. Jakby nas śledziła…
– Mam wrażenie, że się na nas uwzięła – zauważył wieczorem Irek.
– To nie wrażenie, ale fakt. Wciąż jest o coś zła. Dziś miała pretensje, że chłopcy bawią się na placu zabaw.
– Co? Przecież do tego służą place zabaw. Do za-ba-wy! – wyskandował, patrząc w podłogę, jakby zwracał się do naszej wiecznie niezadowolonej sąsiadki. – Zresztą jak jest ładna pogoda, to sporo dzieci tam przychodzi.
– Ale tylko nasze jej przeszkadzają.
Cała nasza rodzina była jej chyba solą w oku, czemu dawała wyraz w różny sposób, czasem iście dziecinny. Niby za rękę jej nie złapałam, ale miałam swoje podejrzenia. A to nasza wycieraczka tajemniczo zniknęła i znalazła się na czwartym piętrze, a to przycisk dzwonka ktoś umazał klejem. Nierzadko, wychodząc z mieszkania, trafiałam na walające się wokół pogniecione ulotki reklamowe. Jakby ktoś je zbierał i specjalnie rozsypywał przed naszymi drzwiami.
Kiedy jednak Irek odkrył zarysowanie na drzwiach auta, zdenerwował się nie na żarty. Wtedy zaczęliśmy rozmawiać z pozostałymi sąsiadami i dowiedzieliśmy się, że nasze mieszkanie należało przedtem do koleżanki „złej” sąsiadki. Kobieta przeprowadziła się na wieś do syna, a syn za jej zgodą sprzedał lokal. Pani Stefania utraciła jedyną bliską osobę, jaką tutaj miała. Z innymi sąsiadami nie żyła dobrze. Jej córka wyszła za mąż lata temu i wyjechała do Szkocji; matkę odwiedzała raz w roku w Boże Narodzenie.
Nie chcieliśmy wciąż jej unikać
– Musi być samotna – zauważył Irek. – Dlatego zachowuje się jak wiedźma.
– Nie ma nikogo? – spytał Marcel.
– Ani mamy, ani taty, ani brata…? – dociekał zmartwiony Bartuś.
– Starsi ludzie nie mają już rodziców, bo… – zaczął mój mąż.
Spojrzałam na niego ostrzegawczo. Nie pora na poruszanie tematu śmierci.
– Starsi ludzie często są sami, a przez to samotni – powiedziałam.
– To musi im być bardzo smutno… – Bartuś westchnął.
– Pani w przedszkolu mówiła, że trzeba pomagać starszym – przypomniał sobie Marcel.
– Pomożecie, jeśli będziecie zachowywać się grzecznie i cicho – objaśnił im Irek. – Starsi ludzie nie lubią hałasów.
Chłopcy spojrzeli na siebie w ten specyficzny, zwiastujący psotę sposób.
– Dobra, łobuziaki, kolacja, kąpiel i do spania – zarządziłam. – Rano wstajemy do przedszkola.
Kiedy dzieci zasnęły, zaczęliśmy się z mężem zastanawiać, co robić. Rozumieliśmy samotność pani Stefanii, ale nie zamierzaliśmy pokornie znosić jej złośliwości. Z drugiej strony nie chcieliśmy, tak jak inni sąsiedzi, unikać jej, nie rozmawiać z nią i traktować jak trędowatą. Nie mieliśmy jednak pomysłu, jak rozwiązać ten problem. Tymczasem okazało się, że nasi synowie mieli, a w dodatku niezwłocznie wprowadzili swój plan w życie.
Moi synowie rozwiązali problem
Gdy tylko widzieli panią Stefanię, grzecznie się witali i życzyli jej miłego dnia. Kiedy sąsiadka wracała do domu z zakupami, pomagali jej nieść siatki. Nawet zrobili dla niej laurkę, o czym się dowiedzieliśmy, kiedy sąsiadka zastukała do naszych drzwi.
– Proszę dać to synom… – wręczyła mi dużą czekoladę.
Ze zdziwienia zamarłam z otwartymi ustami. Czy to jakiś podstęp?
– I proszę im podziękować za laurkę – dodała z uśmiechem.
– Jaką laurkę? – bąknęłam.
– Taką. Bardzo oryginalną, zwłaszcza w pisowni… – odparła i pokazała mi zgiętą na pół kartkę z bloku, ozdobioną namalowanymi kwiatkami.
– „Dla najleprzej sonsiatki na siwiecie” – odczytałam ze zdumieniem.
Spoglądałam z niedowierzaniem to na sąsiadkę, to na laurkę.
– Mam nadzieję, że dzieci mogą jeść czekoladę – starsza pani wyjęła mi z ręki kartkę, odwróciła się i ruszyła ku schodom.
Pokonawszy kilka stopni, spojrzała na mnie przez ramię.
– Jeśli się pani zgodzi, mogę ich czasem popilnować na placu zabaw. Póki pogoda i zdrowie na to pozwalają. I tak się nudzę w domu, a wy młodzi na pewno sobie jakieś zajęcie znajdziecie.
Byłam w takim szoku, że tylko pokiwałam głową na zgodę. Przy kolacji zapytałam synów, o co tutaj chodzi, co zrobili naszej sąsiadce, że ze „złej wiedźmy” zmieniła się w „miłą staruszkę”.
– Nasza pani w przedszkolu powiedziała, że jeśli ktoś jest sam, to jest mu smutno, bo nikt o nim nie pamięta – zaczął Marcel.
– No to zrobiliśmy dla pani Stefanii laurkę, żeby jej nie było smutno, bo przecież nie jest sama – wyjaśnił rezolutnie Bartuś.
– Ma sąsiadów! – powiedzieli chórem nasi mądrzy chłopcy.
Czytaj także:
„Na widok sąsiadki dostawałam palpitacji serca. Złośliwa baba nazywała mnie kurtyzaną i z uśmiechem zatruwała mi życie”
„Sąsiadki rozpowiadały tajemnice mojej przyjaciółki. Wredne plotkary z wypiekami na twarzy mówiły o jej życiowych tragediach”
„20 lat toczyłam wojnę z wredną sąsiadką. A potem dowiedziałam się, że straciła męża i syna w wypadku”