Dawniej było u nas zupełnie inaczej. Mieszkaliśmy w kilka rodzin, w pewnym oddaleniu od reszty wsi, i bardzo to sobie chwaliliśmy. Do kościoła i szkoły chodziliśmy do jednej miejscowości, ale terytorialne należeliśmy do innej, tak że nie byliśmy związani z żadną. Nie mogliśmy się nawet doprosić, żeby zrobiono nam asfaltową drogę, i w każde jesienne roztopy nasza droga zamieniała się w ser szwajcarski wypełniony kałużami.
Za to wszyscy doskonale się znaliśmy, i to od pokoleń, bo nikt nowy się tutaj nie budował, a że parę rodzin pożeniło się między sobą, to gdzie nie spojrzeć, tam kuzyn. Miało to swoje minusy, bo z czasem zrobiło się nas mniej. Młodzi żenili się albo wyjeżdżali do pracy za granicę, a starzy, no cóż, starzeli się i umierali.
Przez kilka lat mieszkała w Warszawie
Mamy za to swoje tradycje, których cały czas się trzymamy, i które chyba rzadko gdzie są jeszcze kultywowane w Polsce. Otóż w maju i czerwcu zbieramy się pod starą kapliczką i odprawiamy każdego dnia majówki i czerwcówki. Te pierwsze na cześć Maryi, a te drugie ku czci serca Jezusowego. Kapliczka ma już kilkadziesiąt lat, została ufundowana jeszcze przez moją ciotkę Marynkę, która była pobożną kobietą i udzielała się w kościele.
Na te modlitwy przychodzą wszystkie kobiety z naszego przysiółka i dzieciaki, bo chłopom jakoś do tego niespieszno. Odprawiamy litanie i śpiewamy pieśni, i to wszystkie zwrotki, a nie tak jak w kościołach, gdzie dobrze jest, jak ludzie znają po jednej. Sam ksiądz proboszcz czasami do nas zajeżdża, żeby posłuchać tych starych pieśni nieśpiewanych już nigdzie indziej, bo organista w kościele jest młody i potrafi tylko kilka nowoczesnych pieśni zagrać, i to tylko z nut.
W każdym razie uważałam, że dobrze nam tak, jak jest, wśród samych swoich, aż tu nagle gruchnęła wieść, że jakaś dalsza rodzina Antka, mojego kuzyna, ma zamiar postawić dom niedaleko nas.
Co oni sobie myśleli, żeby budować się tak daleko od szkoły i sklepów, i to w takim miejscu, gdzie wszędzie trzeba dojeżdżać samochodem! My już do tego przywykliśmy, ale że ktoś nowy się na to poważy, to bym nie przypuszczała.
Z początku przyglądałam się im podejrzliwie, bo wiadomo, sąsiad ważna rzecz, najlepiej żeby był do życia i szło się z nim dogadać. Tyle dobrego, że przynajmniej spokrewnieni byli, to człowiek zawsze bardziej wie, czego się spodziewać. Na szczęście, okazali się przyzwoitymi ludźmi, a jeszcze kiedy ta nowa, Gośka, zaczęła przychodzić z dziećmi pod kapliczkę, to sobie pomyślałam, że to nawet dobrze, że wioska nam się tak rozrasta…
Ale nie przewidziałam tego, że ni z tego, ni z owego nagle zrobiła się ona modnym miejscem! Wyszłam kiedyś rano przed dom, patrzę, a tam koparki pracują, jakieś pole wyznaczają. Od razu pobiegłam dowiedzieć się czegoś od pani Marysi, bo to było koło jej podwórka.
– Nowi sąsiedzi nam przybędą! – oznajmiła mi wesoło.
Okazało się, że to dziewczyna z sąsiedniej wsi zamierza się budować. Jej ojciec miał tu pole, na którym dawniej uprawiał pszenicę, ale od kilku lat stało się ono nieużytkiem. Tylko mój Staszek co jakiś czas przejeżdżał przez nie kosiarką, żeby drzewa nie powyrastały, bo byśmy już całkiem przez lasy byli otoczeni. A tu taka niespodzianka!
Dziwiłam się, tym bardziej że Alina, bo tak tej dziewczynie było, miała śliczny plac zaraz za domem rodziców, i to w samej wsi, w odległości spacerku od kościoła i sklepu… Dopiero co wróciła z Warszawy, gdzie kilka lat studiowała i pracowała, więc pewnie jej się coś poprzestawiało i uznała, że nie ma to jak mieszkać w takiej głuszy. „Zmieni zdanie, kiedy przyjdzie jej odmiatać szuflą śnieg do najbliższej drogi” – pomyślałam.
W takim huku, to i dorosły by zgłupiał
W każdym razie mury raźno pięły się do góry, i już po roku Alina z mężem i maleńkim dzieckiem wprowadziła się do domu. Maluch miał może z miesiąc, a może i nawet nie.
I znowu mi przyszło do głowy, że to dziwne nie chcieć zostać w rodzinnym domu, gdzie przecież z matką i babcią mieszkały. Przecież one w razie czego dzieckiem by się zajęły albo coś poradziły. A zamiast tego, Alina musiała radzić sobie sama. I chyba za dobrze jej nie szło, bo kiedy bym nie podeszła do pani Marysi – czy coś pożyczyć, czy chwilę pogadać, to przez uchylone okno słyszałam wrzaski malucha. Nie żeby płakał, on darł się tak, jakby go ze skóry obdzierali!
Alina z niewyspania chodziła ledwo żywa, wiem, bo widziałam jak wieszała pranie. Jej mąż starał się pomóc. Jak tylko wracał z pracy, to kołysał małego w wózku, zabierał na spacery, ale przez większość dnia Alina była sama. Czasami wpadały jej mama albo babcia, i wtedy robiło się trochę spokojniej. Raz akurat przechodziłam tamtędy, kiedy chłopcem zajmowała się babcia, a Alina wyszła przed dom – pewnie po to, żeby w końcu zaczerpnąć świeżego powietrza.
– Niespokojny trochę ten mały – zagadałam ją uprzejmie.
Machnęła tylko ręką.
– Robię wszystko tak, jak piszą w poradnikach, godzinami siedzę w internecie i szukam porad innych matek, a Kacperek jak był niespokojny, tak dalej jest! – pożaliła się. – A przecież puszczam mu i muzykę relaksacyjną i różne bajki po angielsku, żeby od małego oswajał się z językiem, ale to na próżno. No nic, w końcu znajdę na niego sposób.
Miałam jej poradzić, żeby może popróbowała całkowitej ciszy, bo w takim huku, to i dorosły by zgłupiał, ale ona już weszła do domu. „Niech się męczy – pomyślałam tylko. – Nie ona pierwsza, i nie ostatnia, co jej dziecko nie chce spać!”.
Spotykałyśmy się wtedy na czerwcówkach późnym wieczorem, bo wiadomo, dni najdłuższe w roku, a poza tym każdy miał swoją robotę, czy to w polu, czy w obejściu, i dopiero wieczorem luźniejszy był. Kapliczka stała akurat naprzeciwko okien domu Aliny, więc często słyszałyśmy, jak mały Kacper, mimo późnej pory, rozrabia sobie w najlepsze. Nie zwracałyśmy na to uwagi, tylko robiłyśmy swoje, tym bardziej że to przyjemnie po całym dniu pracy usiąść spokojnie przy zachodzącym słońcu i pośpiewać. Nie wszyscy jednak byli tego zdania…
Ta stolica ją tak popsuła...
– Boże, czy tu nie może być przez chwilę cicho?! – wydarła się Alina, wychylając się z okna, kiedy akurat byłyśmy w połowie pieśni. – Ja tu próbuję dziecko uśpić, a panie mi pod oknem zawodzą!
Zatkało nas wszystkie z oburzenia. Może nie jesteśmy doskonałymi śpiewaczkami, do opery pewnie byśmy się nie dostały, ale żeby od razu nasz śpiew zawodzeniem nazywać?! Zresztą nie talent się tu liczy, ale dobre chęci i to, że kultywujemy tradycję! Już miałam nagadać pannicy tak, żeby jej w pięty poszło, ale uprzedziła mnie jej matka.
– Ty się lepiej nie odzywaj – powiedziała głośno. – Idź się wyspać, ja się dzieckiem zajmę, bo już z tego zmęczenia głupoty gadasz!
Zapakowała małego do wózka i przyjechała z nim pod kapliczkę.
– Przepraszam za nią – powiedziała ze skruchą. – Od kiedy wróciła z miasta, to myśli, że to wszystko, co my robimy, jest zacofane i niemodne. Jeszcze się przekona, co to znaczy dobry sąsiad!
Pokiwałyśmy tylko głowami, bo co było więcej zrobić? Kacperek powiercił się za to w wózku, rozejrzał ciekawie, a kiedy rozpoczęłyśmy następną pieśń, spokojnie usnął. W sumie nie dziwota, bo nasze pieśni są dosyć monotonne. Na koniec zaśpiewałyśmy mu nawet „Zapada zmrok”, bo choć to pieśń maryjna, to przede wszystkim kołysanka.
Na drugi dzień, ku naszemu wielkiemu zdumieniu, jako pierwsza na naszych ławkach pod kapliczką pojawiła się Alina z wózkiem.
– Posiedzę chwilę z paniami. Może dzisiaj też panie uśpią małego? – powiedziała nieśmiało, widać głupio jej było za wczorajszą scenę.
Tak jej się spodobało, że razem z Kacperkiem nie opuściła już ani jednej czerwcówki. A ja sobie myślę, że to może nie taki zły pomysł z tą rozbudową? Niech nasze tradycje przetrwają w nowych pokoleniach…
Czytaj także:
„Ukochany ugrzązł w zabitej dechami wsi, a ja chciałam być kobietą sukcesu. Postawił mi ultimatum: albo on, albo kariera”
„Córka zamiast pachnącej Sycylii, wybrała śmierdzącą oborą wieś. To, co uważałam za przekleństwo, ona traktuje jak skarb”
„Nie tak wyobrażałam sobie życie na wsi. Czuję się tu samotna, a mąż bawi się w najlepsze”