„Córka zamiast pachnącej Sycylii, wybrała śmierdzącą oborą wieś. To, co uważałam za przekleństwo, ona traktuje jak skarb”

Dziewczynka, która spędza wakacje na wsi fot. Adobe Stock, Svitlana Ozirna
„To, co całe dzieciństwo i nastoletnie życie uważałam za karę i znęcanie się, dla niej było marzeniem. Miała niemal cały świat u swoich stóp, a zamiast egipskich piramid i skalistych wybrzeży Majorki wolała swojską wieś, łąkę, starą chatę, puchate króliki i prostą huśtawkę z deski”.
/ 16.02.2022 07:48
Dziewczynka, która spędza wakacje na wsi fot. Adobe Stock, Svitlana Ozirna

Kiedy byłam mała, moich rodziców nie było stać na wakacje. Inne dzieci jeździły nad morze, w góry, na kolonie czy na obozy, a niektóre nawet wyjeżdżały za granicę. Ja zawsze byłam wysyłana do siostry mamy na wieś.

Jakie tam były atrakcje na gospodarstwie? Jakie wygody w starym domu po dziadkach? Żadne. Mama uciekła stąd, gdy mogła, ciotka została, a teraz mnie, jak za karę, jakbym spłacała cudzy dług, wysyłano tam na wakacje. Co roku, więc byłam zła i rozczarowana. Że znowu nie będę miała czym się pochwalić przed koleżankami. Że znowu ta sama nudna wiocha, ta sama ciotka, te sama kury, rzeka i krowa…

Ciotka większość ziemi wydzierżawiła, bo sama nie była w stanie jej uprawiać. Zostawiła sobie tyle, by starczyło na przydomowy ogródek warzywny i mały sad z kilkoma jabłoniami i gruszami, jedną czereśnią i jedną śliwą. I kawałek łąki kwietnej, na której można było rozłożyć koc i poleżeć na słońcu.

Z żywego inwentarza ciotka miała krowę i kilka kur. Plus dwa koty oraz psa. Ot, całe gospodarstwo. Niewiele tam było do robienia dla kilkulatki, a potem nastolatki. Głównie więc… zdychaaałam z nuuudów.

A im bardziej się nudziłam, tym bardziej pyskowałam. Stawiałam się, nie słuchałam próśb ani poleceń, znikałam na całe dnie, nie tłumacząc się, gdzie idę, z kim ani kiedy wrócę. Raz doprowadziłam ciotkę niemal do zawału, bo schowałam się nad rzeką, a ona myślała, że się utopiłam. Gdy wreszcie wyszłam, ciotka powitała mnie szlochem.

– Bałam się… Boże, tak się bałam, że będę musiała powiedzieć twojej mamie… że cię nie upilnowałam…

Teraz ja z kolei się bałam, co będzie, jak ciotka naskarży rodzicom. Tymczasem Adela nie pisnęła im ani słowa. To był nasz sekret. Jej strach i mój okrutny, idiotyczny żart.

Była na Majorce i w Egipcie, a na wsi nigdy…

Gdy zdałam maturę, poszłam do pierwszej pracy. Roznosiłam ulotki. Nic wielkiego, pieniądze też były marne, ale zdołałam odłożyć na tydzień skromnego pobytu nad morzem. Moje pierwsze prawdziwe wakacje… Pokój, który wynajęłam, okazał się ciemną, zalatującą stęchlizną klitką, ze skorkami włażącymi do butów, ale nie zwracałam na to uwagi. Woda w morzu lodowata, prawie cały czas lało, a jedzenie było horrendalnie drogie.

Tak właśnie wyglądały moje wymarzone wakacje nad morzem. Niezrażona, dalej pracowałam i odkładałam pieniądze na kolejne eskapady. Gdy podróże zagraniczne potaniały i stały się dostępne dla statystycznego Kowalskiego, słałam rodzinie serdeczne pozdrowienia z Włoch, Hiszpanii albo Grecji.

Podpisując się na ślicznych pocztówkach, myślałam, patrzcie i podziwiajcie, zazdrośćcie, to są wakacje. Piękne krajobrazy, przepyszne jedzenie, pełne słońce… Do ciotki Adeli już nie jeździłam, bo po co, skoro miałam inne opcje. A potem nie miałam czasu. Praca dorywcza, studia, praca na etat, narzeczony, dom, dziecko…

Na weekend było ciężko się gdzieś wyrwać, a co dopiero mówić o całych wakacjach. Zresztą w chałupie ciotki była ledwie bieżąca woda, gotowało się dalej na żywym ogniu… Aż któregoś roku Zosia miała napisać wypracowanie na temat wsi. Kłopot w tym, że wieś znała tylko z telewizji.

– Przecież Adela dalej mieszka, gdzie mieszkała. Jedźcie, ucieszy się, jak wpadniecie – przekonywała mama.

Spojrzałam na męża, który też nie przepadał za sielskimi klimatami, ale czego się nie robi, by ośmiolatka odrobiła zadanie domowe… Zadzwoniliśmy do cioci, która rzeczywiście bardzo się ucieszyła – jakby tych lat niewidywania się nie było – i zaprosiła nas do siebie w najbliższy weekend.

– Chatka jak w skansenie! – zawołała zachwycona Zosia na dzień dobry.

– Nie mów tak, cioci może być przykro – mitygowałam córkę.

Adela tylko się roześmiała.

– A niech mówi, skoro to sama prawda. Tu wszystko jest jak w skansenie, żabko, łącznie ze mną.

Nagle zapragnęłam przez chwilę być… żabką

Przytuliła Zosię, którą widziała pierwszy raz w życiu. Przypomniało mi się, że tak samo mocno tuliła mnie, i tak samo do mnie mówiła, póki jeszcze jej na to pozwalałam. Ten sam uśmiech, ten sam głos, ta sama serdeczność, nic się nie zmieniła. Wyglądała jak dwadzieścia lat temu. Wydawała mi się wtedy strasznie stara, a przecież miała raptem trzydzieści parę lat…

W domu czekał na nas poczęstunek, choć mówiliśmy, by niczego nie szykowała. Coś przywieziemy.
Kupiłam ciasto w cukierni, ponoć najlepszej w mieści. Ale kiedy Adela postawiła przed nami kawałki ciasta z wiśniami i drożdżowe rogaliki z własnoręcznie smażonymi powidłami, nikt już nie był zainteresowany delicjami z miejskiej cukierni. Nawet ja.

Potem ciocia oprowadziła Zochę po gospodarstwie (i nas przy okazji). Do krowy i kur dołączyła koza, a w klatkach siedziało sześć królików.

– Miałam pomysł, żeby hodować je na mięso i skóry, ale… jak to zabić, gdy tak na ciebie patrzy? – ciocia wyciągnęła królika z klatki, a ten wtulił się w nią jak szczeniaczek. – Masz, w sam raz do głaskania… – podała trusię Zośce. – Nie bój się, ona uwielbia, jak się ją tuli, pieszczocha. A tu masz huśtawkę. Twoja mama się na niej bujała…

– Rany, to ta sama deska!

– Ta sama, przez ciebie pupą własną wysiedziana – zaśmiała się Adela.

– Tylko sznurki wczoraj wymieniłam na nowe, żeby bezpiecznie było. Możesz się, żabko, pohuśtać.

Więc usiadłam i zaczęłam się huśtać. Bo ja też kiedyś byłam żabką. I nagle znowu chciałam nią być… A Zośka miała mnóstwo innych atrakcji. Biegała po niewielkim sadzie i próbowała owoców prosto z drzew. Bawiła się z kotami, ganiała z psem po łące, znowu do królików, potem do krowy i kozy, żeby popatrzeć w jej dziwne, poziome źrenice, i z powrotem do sadu. A ja się huśtałam…

Gdy mój mąż pomagał cioci naprawić cieknący kran, poszłyśmy z Zosią nad rzekę. Opowiadałam córce, że kiedyś co roku przyjeżdżałam tutaj na wakacje, tylko tutaj, bo dziadków nie było stać na wakacje, jakie my teraz organizujemy. Więc przez całe dwa miesiące lata mogłam robić tylko to, co ona robiła dzisiaj w ciągu tych trzech godzin.

– Całe lato? – zdumiała się Zosia.

– No całe, wyobraź sobie. Totalna nuda… – westchnęłam.

– A ja bym tak chciała! – Zosia zaczęła podskakiwać. – Mamo, to by były najcudowniejsze wakacje na świecie! Zapytasz cioci, czy mogę do niej przyjechać i mieć takie wakacje jak ty? Choć tydzień? Zapytasz, zapytasz?

– Serio? – nie mogłam uwierzyć, że moje dziecko naprawdę by tego chciało. – Bez telewizora, tabletu?

– Serio! Cały dzień miałabym huśtawkę tylko dla siebie. I psa, i koty, i króliki! Nikt nie ma żywych królików do głaskania! A koty by mogły ze mną spać. I mogłabym jeść codziennie takie pysze ciasto. I pić mleko prosto od krowy! I tu prawie w ogóle nie ma samochodów, i jest rzeka…

– No, z tą rzeką to akurat bym uważała… – mruknęłam.

– I cały dzień można ganiać po łące. I nie trzeba chodzić po górach. Ani jeść tych dziwnych rzeczy za granicą.

Tak oto moja ośmioletnia córka otworzyła mi oczy. To, co całe dzieciństwo i nastoletnie życie uważałam za przekleństwo, dla niej było marzeniem. Miała niemal cały świat u swoich stóp, a zamiast egipskich piramid i skalistych wybrzeży Majorki wolała swojską wieś, łąkę, starą chatę, puchate króliki i prostą huśtawkę z deski. I pełną swobodę.

Wtedy nie doceniałam, że mogłam podczas tych „beznadziejnych” wakacji praktycznie robić, co chciałam. Albo nie robić nic. Nikt mnie do niczego nie zmuszał. To była moja decyzja, czy leżałam w łóżku do południa, czy od rana się huśtałam. I nikt nie liczył sobie za huśtawkę dychy za dziesięć minut. Jedzenie miało smak, zapach i kolor i nie trzeba było łykać probiotyków na wypadek zatrucia.

– Obiecujesz, że zapytasz ciocię, czy się zgodzi? – drążyła Zosia.

– Obiecuję.

Słowa dotrzymałam, a ciocia Adela wzruszyła się, że chcemy spędzić trochę czasu ze starą kobietą, w jej domu-skansenie, zamiast lecieć gdzieś na drugą półkulę i podziwiać czekające tam cuda-niewidy. Cóż, jakoś straciły na atrakcyjności. Czasem największy cud masz obok sobie, niedoceniany, bo na wyciągnięcie ręki.

Tego lata i przez kilka kolejnych nie było all inclusive, egzotyki, zwiedzania i jedzenia w hotelu na komendę. Było za to mnóstwo śmiechu i zabawy oraz spokoju i ciszy, co wcale się nie wykluczało. Rozpoznawanie gatunków zbóż po kłosach, a drzew po liściach.

Wicie wianków. Pluskanie się w rzece, która teraz była już raczej rzeczką. Po dwóch tygodniach Zocha z ciotką zawiązały sojusz w celu pozostania Zosi tam na kolejne dwa tygodnie. Skoro chciała… A ja wcale jej się nie dziwiłam. Zosia ma już piętnaście lat, a wieś kocha nadal. Marzy o zawodzie weterynarza i chyba to marzenie spełni.

Czytaj także:
„Moja żona to niewierna kłamczucha. Nakryłem ją z kochankiem w naszym mieszkaniu. Płakała i mówiła, że to moja wina”
„Dla biologicznej matki byłem tylko rekwizytem do wyłudzenia pieniędzy na ulicy. Oddała mnie bez mrugnięcia okiem”
„Bieda zmusiła mamę do zastawiania rodzinnych pamiątek za grosze. Po 32 latach odnalazłam cenny medalion babci i miłość”

Redakcja poleca

REKLAMA