Do czego to dochodzi, żebym musiała łykać kropelki przed wyjściem na działkę, która, z samej nazwy, powinna służyć do rekreacji?!
– Chcesz, żebym szedł z tobą? – zapytał mąż znad swoich znaczków.
Wzruszyłam ramionami. Po co mi on? Przecież nie złapie tej cholernej złodziejki za tlenione kudły i nie przywali jej w sztuczną szczękę aż się porcelana posypie dokoła… Jeszcze będzie mnie uspokajał albo, co gorsze, wykaże totalny brak zrozumienia, jak wtedy, gdy stwierdził, że nie mam żadnych dowodów, bo każde zielsko wygląda tak samo…
I jakie niby mam podstawy sądzić, że Halińcia posadziła badyle, które uprzednio wykopała u mnie? Czasami Zygmunt to kompletny kretyn, podobne to są te jego znaczki a nie moje kwiaty!
Wzięłam rower i pojechałam, a gdy tak pedałowałam przez łąki, dzielące osiedle od działek, znów zastanawiałam się, czy aby dobrze zrobiliśmy, zostawiając dom pod miastem córce, a wprowadzając się do kawalerki zięcia… Fakt, do sklepu, do lekarza było blisko, ale za to do ogrodu – ho, ho!
Niby tylko kilometr, ale jednak nie dało się mieć włości non stop na oku. No i słusznie się bałam. Co prawda, trytomy wciąż były, ale barbulę klandońską szlag trafił. Tylko puste miejsce zostało! Napiłam się herbaty z termosu, a potem obeszłam działkę dookoła. No chyba babsko nie skacze przez płot.
Kłódka w bramce cała… Cuda jakieś
Podeszłam do kompostownika, bo słoneczniki, które rosły między nim a siatką były jakieś sponiewierane i zobaczyłam na ziemi wygniecione ślady. Włazi przez siatkę na kompostownik, a stamtąd – hyc! A z drugiej strony? Z drabinką spaceruje czy co?
Zabrałam się za robotę, ale nic mi nie szło, bo jak? Na cudzy zysk będę tyrać? Umyłam się i ruszyłam na spacer po działkach, zahaczając, oczywiście, o ogród Halińci. Wypatrywałam oczy, ale barbuli nie mogłam namierzyć: albo ją gdzieś zasadziła w cieniu, co mi roślinkę na amen zabije, albo opchnęła komu innemu. Napatrzyłam się za to do woli na floksy „Blue Paradise”, krwiściąg obtusa, monardy i parę innych…
– Co tak sąsiadka kuka zza płota? – usłyszałam głos. – Nieładnie tak zaglądać, jeszcze ktoś pomyśli, że ukraść chce. To działki, tu rzeczy giną!
– Głodnemu chleb na myśli – mruknęłam ze złością i wycofałam się szybko.
„A podła su**! Co za tupet!”. Wróciłam do domu wściekła i nawet obecność siostrzeńca nie zdołała mnie powstrzymać od użalania się.
Też mi Wujek Dobra Rada!
– Och, tak się zaczaić nocą i przyłapać wredotę, jak pcha tyłek przez ogrodzenie! Dałabym za to wszystko!
– Uspokój się, Grażynko – mitygował mnie Zygmunt. – Nie masz przecież żadnych dowodów, że to ona.
– Oczy mam! – fuknęłam. – Jak myślisz, ile osób z tych działek wydaje na rośliny pół emerytury i sprowadza rarytasy ze szkółek? No, ile? Zygmuś, a jakbyś jakieś sidła założył? Co?
Ech, z tym moim chłopem! Jakby mu ktoś klasery zwędził, może by docenił powagę sytuacji, ale inaczej – gadać do niego można jak do ściany! Jeszcze powiedział, żebym nie zamawiała nic więcej, też mi Wujek Dobra Rada! Tym bardziej, że na dniach miałam dostać eleuterokoka!
– Jezu, już trzeba było ci róże uprawiać, jak w domu – jęknął tylko. – Tego kolczastego dziadostwa nikt by nawet nie tknął!
– To dla ciebie – nie wytrzymałam wreszcie. – Zestarzałeś się, zdziadziałeś niemożliwie, a tę roślinę nazywają żeń-szeniem syberyjskim. Miałam nadzieję, że cię postawi na nogi!
Westchnął tylko i poszedł do kuchni. Siostrzeniec przynajmniej mi współczuł, chociaż po dwudziestoletnim młodzieńcu można by się spodziewać, że nie zrozumie… Nawet obiecał, że pomyśli, jak tu ukrócić kradzieże.
– Powiem cioci, że złodziei nienawidzę jak karaluchów – wyznał, gdy odprowadzałam go do drzwi. – Mnie też skroili kilka razy, tyle że na ulicy, no i bandyterka to była… Niech ciocia zadzwoni, jak paczka przyjdzie. Pojedziemy razem na działkę i zobaczę, co da się zrobić.
Bałam się o Maćka, ale byłam żądna zemsty
Dostawałam szału na myśl, że ktoś łazi po wypielęgnowanym przeze mnie kawałku ziemi jak po swoim i ładuje moją kolekcję do wora niczym zakupy do koszyka w markecie. Kombinowałam – może by kamerę, może zdjęcia choć porobić, ale Zygmunt szybko sprowadził mnie na ziemię i wyjaśnił, że żaden policjant nigdy się moimi dowodami nie zajmie. Niska szkodliwość społeczna czynu i już.
Kiedy dostałam przesyłkę, zadzwoniłam po siostrzeńca. Przyjechał razem z kolegą, narobiliśmy kupę hałasu przy sadzeniu, a potem wyszliśmy z działek.
– Daj klucze, ciociu, my wracamy – oznajmił Maciek. – Zapolujemy na mendę, kimkolwiek jest.
– Ale Maciusiu – wystraszyłam się nagle. – Czy to nie będzie niebezpieczne? Czy nie karalne?
– Spoko, ciocia. Słowo, że nikomu nic nie ubędzie.
– Ale…
– Nakręcimy film i, jak nie wystarczy, wrzuci się na youtuba.
Co to jest ten jutub, już nie zdążyłam się dowiedzieć. Zapomniałam też zapytać, jakim cudem będą kręcić film po ciemku? W domu cały czas się denerwowałam i okropnie mnie korciło, żeby zadzwonić do chłopców, ale zepsułabym zasadzkę!
Nie mogłam mu powiedzieć prawdy!
– Co ty się tak kręcisz? – dopytywał się Zygmunt. – Boli cię coś?
Maciek przyjechał rano i wyciągnął mnie na klatkę.
– Załatwione. Miała ciocia rację, to była baba. Nie wiem, czy akurat ta Halińcia… Ważne, że więcej się nie zjawi.
– Bo nie żyje? – przeraziłam się, widząc, że w torbie, którą przede mną otworzył jest pistolet.
– Żyje, tylko tyłek ma w sińcach – roześmiał się i wyjaśnił, że to nie jest prawdziwa broń, tylko marker paintballowy.
To, jak mi wyjaśnił, takie urządzenie pneumatyczne do gry. Strzela się kulkami z farbą, trzeba tylko uważać, żeby w głowę nie trafić. Zaczaili się przy kompostowniku i faktycznie, szurum burum, przylazła z krzesełkiem, nogę przez siatkę… Tam już byłaby bułka z masłem, bo prawie stała na kompoście, tyle że ją oślepili latarką i przygrzali prosto w dupsko. Wiała jak przeciąg!
Zapytałam, czy to legalne, ale Maciek odparł tylko:
– A kradzież jest legalna?
Powiadają, że zemsta jest rozkoszą bogów…
Potem wyjął z torby łopatkę Gardeny i stwierdził, że to trofeum.
– Złodziejka rzuciła wszystko, kto wie, czy w majty nie narobiła ze strachu!
Żałowałam trochę, że jednak nie zrobili zdjęcia, miałabym przynajmniej pewność, że to Halińcia. I trochę się, głupia, martwiłam, czy cholerze nic się nie stało… Nogę mogła złamać albo i zawału dostać, pierwszą młodość ma już dawno za sobą!
Dopiero po kilku dniach odważyłam się pojechać na działkę. Porządek był, wszystko rosło tak, jak było posadzone, sama radość. Wracałam specjalnie naokoło, żeby koło działki Haliny przejść… Może choć po minie poznam, czy to ona? Już z daleka widziałam, że siedzi na leżaku przed altanką. Na mój widok wstała bez słowa i pokuśtykała do domku.
– Witam sąsiadkę! – zawołałam. – Co to, nic dziś pani nie sadzi, tylko się opala?
Nawet się nie obejrzała. Cóż, nie ma się co dziwić, że nic nie robi, skoro bez łopatki została. Powiadają, że zemsta jest rozkoszą bogów… Żadna ze mnie bogini, ale satysfakcja aż mnie rozpierała. Trzeba do Maćka zadzwonić i na szarlotkę go zaprosić w niedzielę. Musowo!
Czytaj także:
„Na każdym kroku trzęsłam się o swoją chorą córkę. Dzieci w szkole są podłe, bałam się, że zniszczą mojego aniołka”
„Szwagierka chce trzymać całą rodzinę pod pantoflem. Udało jej się otumanić brata, ale ja nie pozwolę bawić się moim kosztem”
„Mąż mówił, że nie jestem go godna, wytykał mi brak wykształcenia. A jednak nie odeszłam, bo był dobrym ojcem”