„Mąż mówił, że nie jestem go godna, wytykał mi brak wykształcenia. A jednak nie odeszłam, bo był dobrym ojcem”

Mąż wytykał mi brak wykształcenia fot. Adobe Stock, Andrey Popov
„Paweł był po studiach. Wstydził się mnie. Kiedyś powiedział, że nie nadaję się do grona jego znajomych, nie moje sfery. Mówił, że jestem nieukiem, na każdym kroku podkreślał, że powinnam być mu wdzięczna, że się ze mną ożenił, bo kto by mnie przygarnął z bękartem. Pewnie powinnam była wtedy odejść, ale dokąd? Z dziećmi, sama, z nędzną pensją?”.
/ 02.08.2022 13:15
Mąż wytykał mi brak wykształcenia fot. Adobe Stock, Andrey Popov

Dobrze, pół wieku i pięć to niemało, ale bez przesady. Nie widzę powodu, żeby zamykać się w domu i czekać na śmierć. Ja chcę żyć! I wreszcie mogę.

Nie miałam łatwego życia

Chociaż nie mogę powiedzieć, że było nieudane. Wiele doświadczyłam, wiele przeżyłam, a jak to mówią – co nas nie zabije, to nas wzmocni. Ja się wzmacniałam przez wiele lat. Najpierw, gdy w wieku 19 lat zaszłam w ciążę, i moja rodzina praktycznie wyrzuciła mnie z domu. Tata był wojskowym, trzymał nas krótko i córka z brzuchem bez ślubu mogła popsuć mu mundurową karierę. Mama nie miała nic do gadania, ale po kryjomu wspierała mnie, jak mogła. To ona znalazła mi dach nad głową i pracę u naszej kuzynki, w innym mieście. A ojciec dziecka? To była pomyłka i właściwie wiedziałam o tym od początku. Głupia byłam, i tyle. Wtedy były inne czasy, mniej możliwości, a i ja, jak większość kobiet, nie byłam aż tak uświadomiona jak teraz te młode.

W każdym razie, miałam niespełna 20 lat, kiedy zostałam samotną matką.

Potem myślałam, że mi się poszczęściło

Ta kuzynka prowadziła firmę i zatrudniała księgowego. Facet był starszy ode mnie o 10 lat, ale całkiem przystojny. Wpadłam mu w oko, a on też mi się podobał. Poza tym zdawałam sobie sprawę, że jako panna z dzieckiem nie mogę wybrzydzać. Prawdę mówiąc, uważałam to za cud, że chciał ze mną wziąć ślub. Mniej więcej rok później urodziła się nasza córeczka – i wtedy zaczęło być źle. Ja nie mam wykształcenia, bo kiedy miałam je zdobyć… Prowadziłam u ciotki rachunki – teraz to się chyba nazywa mała księgowość – i tyle umiałam, ile mnie nauczyła.

Paweł był po studiach, znał języki. Wytykał mi nieuctwo, na każdym kroku podkreślał, że powinnam być mu wdzięczna, że się ze mną ożenił, bo kto by mnie przygarnął z bękartem. Pewnie powinnam była wtedy od niego odejść, ale dokąd? Z dziećmi, sama, z nędzną pensją? W dodatku ta moja kuzynka też uważała, że złapałam Pana Boga za nogi, i nie mam prawa narzekać. Zaciskałam więc zęby i znosiłam upokorzenia. Pocieszałam się, że chociaż moje dzieci mają dobrze. Bo Bartka, nieślubnego syna, mój mąż przysposobił. I muszę przyznać, że nigdy nie dał mu odczuć, że nie jest jego biologicznym dzieckiem. Ale ja łatwo nie miałam. Praca, harówka w domu – bo przecież mój wykształcony mąż nie zniżył się nigdy do tego, żeby pozmywać czy sprzątnąć po sobie – wychowanie dzieci, gotowanie. I samotność.

On wychodził, ja miałam siedzieć w domu

Wstydził się mnie; sam mi kiedyś powiedział, że nie nadaję się do grona jego znajomych, nie moje sfery. A ja nie miałam koleżanek. Przecież to było dla mnie obce miasto, nie tu się wychowałam. Zresztą, mój pan i władca niechętnie widział gości, zwłaszcza moich. Wtedy znalazłam sobie dwie pasje. Jedną były książki, drugą – przetwory. Kiedy miałam wszystkiego dość albo gdy spędzałam samotnie kolejny wieczór, wyciągałam się na wersalce i czytałam. Wszystko, jak leci – romanse, podróżnicze, kryminały… Tylko wojennych nie lubiłam. No i namiętnie szukałam nowych przepisów na dżemy, marynaty, soki, miody…

O dziwo, tę pasję małżonek popierał. Z czasem, gdy dzieci robiły się coraz starsze i coraz bardziej samodzielne, ja częściej uciekałam w świat marzeń. Czytałam o ludziach, którzy realizowali swoje pasje, i myślałam, że ja też kiedyś chciałabym się uwolnić od tego wszystkiego. Zamieszkać na wsi, w domku, posadzić drzewa i krzewy owocowe, robić przetwory i nigdzie się nie śpieszyć. Mój mąż, gdy przyłapywał mnie z rozmarzonym wzrokiem nad książką, śmiał się. Ale nigdy mu nie powiedziałam, czego pragnę. A potem zdarzyła się tragedia, która odmieniła moje życie. Pewnego dnia zadzwonili do mnie z kancelarii Pawła – bo od dawna prowadził własną działalność – i powiedzieli, że mój mąż miał zawał i zabrało go pogotowie.

Szkoda chłopa, ale płakać nie będę

Nie zdążyłam się z nim zobaczyć. Gdy dotarłam do szpitala, dowiedziałam się, że nie mieli szans go uratować, zawał był zbyt rozległy. I tak w wieku 45 lat zostałam wdową. Najpierw myślałam, że to koniec, że teraz to nie dam rady, że wszystko się zawali. Ale już po kilku miesiącach zrozumiałam, że będzie wręcz przeciwnie. Bo odzyskałam wolność. Przecież tak naprawdę, ja nie kochałam Pawła od dawna, o ile w ogóle go kochałam. On mnie też na pewno nie. Nic, poza dziećmi i domem, nas nie łączyło. A po śmierci męża zrozumiałam, że już nikt nigdy nie będzie mnie upokarzał. Nie pozwolę na to.

Był jeszcze jeden pozytywny aspekt tej sprawy. Paweł był bardzo wysoko ubezpieczony. Nie mieliśmy kredytów, więc cała ta gotówka stała się zwyczajnie moja. No i dzieci. One oczywiście bardzo przeżyły śmierć ojca, Dorotka zawaliła rok studiów. Ale potem doszły do siebie. Córka postanowiła wyjechać za granicę – nie broniłam jej tego, bo jaka przyszłość czekała ją w tym kraju? Wypłaciłam część pieniędzy z ubezpieczenia, dałam jej na start. Jest mądra i zaradna, poradziła sobie. We Francji skończyła studia, wyszła za mąż, ma córeczkę. Bartek się ożenił, ale niestety – tu znowu mój pech dał o sobie znać. Rodzina jego żony – i ona sama – po prostu mnie nie trawią. Przez kilka lat próbowałam kłaść uszy po sobie, dla dobra syna udawałam, że nie słyszę docinków, nie widzę, jak się wobec mnie zachowują. Ale pięć lat temu powiedziałam – basta. Przecież obiecałam sobie, że już nikt nie będzie mnie upokarzał. I wtedy postanowiłam, że nadszedł czas na realizację moich marzeń.

Wieś, domek z ogródkiem, mały sad…

Nic nie stało na przeszkodzie. Tu, w mieście, miałam tylko syna, ale i z nim widywałam się rzadko, bo synowa zawsze coś wymyślała, żeby nie mógł do mnie przyjechać. Mieszkanie było moje i nie miałam zamiaru dzielić się zyskiem ze sprzedaży. Dorotka nic nie potrzebowała, a Bartek… Dostał pieniądze po ojcu, z ubezpieczenia, a nie widziałam powodu, żeby ładować kasę w jego żonę! Wieś miałam od dawna upatrzoną. Rodzinna mojej babci, która już dawno temu zmarła. Ale coś mnie tam ciągnęło.

Wieś w lesie, niedaleko płynęła rzeczka. Cicho, urokliwie i spokojnie. Tego mi było potrzeba! Pieniędzy ze sprzedaży mieszkania wystarczyło na kupno ziemi i budowę. Bo sama sobie zbudowałam dom! Znaczy, budowali fachowcy, ale to ja sama wszystkiego pilnowałam, nie chciałam kupować gotowego, chciałam mieć własne, swoje, wymarzone gniazdko. Nie powiem, łatwo nie było, bo kasy starczyło, ale w nadmiarze jej też nie było. Pieniądze z ubezpieczenia włożyłam na procent, miałam na skromne życie, a nic więcej nie potrzebowałam. Kiedy powiedziałam synowi o swoich planach, bardzo się zmartwił.

– Mamo, przecież nie jesteś już najmłodsza, jak chcesz sama to wszystko zrobić? – pytał.

– Stara też nie jestem, dam radę – powiedziałam; nie dodałam, że całe życie praktycznie byłam sama, i nauczyłam się dbać o siebie.

– Czy ty wiesz, co robisz? – moja kuzynka kręciła głową z dezaprobatą, kiedy złożyłam jej wypowiedzenie w jej firmie. – Niewiele ci zostało do emerytury, a na starość zawsze lepiej w mieście. Do lekarza blisko, a na wsi, jakby co, sama będziesz. Nawet samochodu nie masz!

Samochód! Całe szczęście, że mi to uświadomiła. Przecież na takiej wsi faktycznie bez samochodu, to jak bez ręki. No więc poszłam na kurs prawa jazdy. I chociaż musiałam trzy razy podchodzić do egzaminu, dałam radę! Może żaden ze mnie rajdowiec, ale nie boję się jeździć swoim fiacikiem. I jestem z siebie dumna.

Mieszkam na wsi już dwa lata

Moje drzewka owocowe są jeszcze małe, ale sąsiedzi, gdy dowiedzieli się o mojej pasji, przynoszą mi owoce, a ja się im odwdzięczam przetworami.

– Nie sądziłam, że ci się uda – kręciła głową moja nowa sąsiadka zza płotu. Sama, bez chłopa, nigdy na wsi nie mieszkałaś. Muszę ci powiedzieć, że wszyscy wróżyli, że postawisz dom i pierwszej zimy stąd uciekniesz.

– Ani pierwszej, ani następnej – roześmiałam się. – Wreszcie mogę spełniać swoje marzenia.

Żyję skromnie, lecz godnie. Nikt mnie nie poniża, wręcz przeciwnie, ludzie mnie tu szanują. Mam tu już więcej znajomych, niż miałam w mieście. Nawet Bartek czasem do mnie przyjeżdża i nie kryje zaskoczenia.

– Wiesz, mamo, myślałem, że to czyste szaleństwo – wyznał mi ostatnio. – W twoim wieku zaczynać od nowa, budować dom, rzucać pracę…

Nie wiem, co wszyscy mają z tym wiekiem. Czy 55 lat to tak dużo? Całe szczęście, że są i tacy, którzy wcale nie uważają mnie za starą. Na przykład Waldek, który mieszka po sąsiedzku. Też wdowiec, dzieci dorosły, wyfrunęły z gniazdka… Czasem przychodzi do mnie na kawę, przynosi nalewkę, ja częstuję go dżemem z róży. Chociaż mam wrażenie, że nie dla tego dżemu on tu przychodzi… Ale cicho sza!

Czytaj także:
„Gdy zmarł teść, teściowa się zmieniła. Obsesyjnie interesowała się naszym życiem, nieproszona cerowała moje majtki”
„Czułam, że to dziecko musi żyć. Próbowałam odwieść Kasię od usunięcia ciąży i miałam rację. To dziecko uratowało jej życie”
„Adrian miesiącami mnie dręczył i prześladował. Policja mnie zbyła. Zainteresują się dopiero, gdy zrobi mi krzywdę”

Redakcja poleca

REKLAMA