Kiedy na świat przyszła nasza córeczka, zaczęliśmy szukać z mężem większego lokum. Do tej pory wynajmowaliśmy małe mieszkanka, to tu, to tam, ale przecież nie mogliśmy z dzieckiem ciągle się przeprowadzać! No i nie ukrywam, że marzył nam się domek na wsi. Choć oboje pochodziliśmy z miasta, lubiliśmy spokój i wiejskie klimaty. Dlatego kiedy Marek dostał propozycję pracy poza Warszawą, natychmiast podjęliśmy decyzję – wyjeżdżamy! Tyle że musieliśmy najpierw znaleźć jakieś mieszkanie.
Marek miał pracować w firmie konsultingowej w Ostrowii. Zaczęliśmy więc przeglądać ogłoszenia z tamtych okolic. I już prawie zdecydowaliśmy się na trzypokojowe mieszkanie, gdy wpadło mi w oko ogłoszenie: „Wynajmę dom we wsi X pod Ostrowią za opiekę nad starszym panem. Szczegóły podam przez telefon.”
Nie zastanawiałam się długo
Z wykształcenia jestem pielęgniarką i pewnie gdyby nie ciąża, nadal pracowałabym w szpitalu. Ale bałam się, że zarażę się jakąś chorobą. Potem, kiedy na świat przyszła Oleńka, z tego samego powodu nie chciałam wracać do pracy. Tym bardziej że Marek sam mnie namawiał, żebym zajęła się córką. No, ale teraz? Wiem, co to znaczy opiekować się starszą, schorowaną osobą. Pracowałam właśnie na takim oddziale, a i po pracy często dorabiałam, chodząc po domach i pomagając ludziom. Praca nie należy do łatwych, ale mnie nie przeraża. Zadzwoniłam pod wskazany numer.
– Tata właściwie jest zdrowy, ale po prostu stary i potrzebuje pomocy – wyjaśnił mi przez telefon miły facet. – Po śmierci mojej mamy załamał się, stracił chęć do życia i przestał o siebie dbać. Nie umie gotować, nie sprząta, nie pierze… Nogi ma słabe, więc do sklepu nie może się wybrać. Zajmowała się nim sąsiadka, ale nie byłem zadowolony z tej opieki.
Ucieszyłam się, że chodzi raczej o wsparcie, a nie o pomoc przy obłożnie chorym. A facet ucieszył się, że jestem pielęgniarką. Dogadaliśmy się i już po tygodniu zawieźliśmy z Markiem rzeczy do naszego wymarzonego domku. Był naprawdę śliczny. Co prawda, stary i zaniedbany, ale urokliwy. Z dużym ogrodem, w którym od razu wybrałam miejsce na warzywnik i krzaczki owocowe. Zapytałam właściciela, czy będę mogła coś posadzić i na jak długo chce nam to wynająć.
– Wie pani co? – zapytał, patrząc na mnie zamyślony. – Tak naprawdę, to na zawsze. Nie chcę taty oddawać do domu opieki, ja nie mogę się nim zajmować. Jestem sam i dużo pracuję. A tata tu spędził całe życie, nie zniósłby przeprowadzki dokądkolwiek. Więc dopóki żyje i dopóki da pani radę się nim zajmować, możecie tu mieszkać. Z darmo – to znaczy za opiekę nad nim, no i za to, że coś mu ugotujecie, upierzecie itp. A potem… Potem to ja będę chciał to sprzedać. Więc jeżeli wam się tu spodoba…
Czyż mogłam wymarzyć sobie lepszy układ?!
Co prawda, musiałam jeszcze dobrze poznać swojego podopiecznego, ale okazało się, że to miły, chociaż nieco zgryźliwy i zamknięty w sobie staruszek. Rzeczywiście był nieporadny i taki wycofany. Miałam nadzieję, że z czasem, gdy się z nami oswoi, wyjdzie ze swojej skorupy, odzyska chęć życia. Już teraz widziałam, jak reagował na moją córeczkę. Wcale nie denerwowało go dziecięce szczebiotanie, z przyjemnością patrzył, jak biega po podwórku. Wyglądało na to, że wszystko układa się idealnie. Do czasu...
Zaczęło się niewinnie. Otóż pewnego dnia, gdy poszłam podlać posadzone przez siebie maliny i porzeczki, zmartwiałam, bo zobaczyłam, że wszystkie zmarniały. I to naraz! Nie znam się na ogrodnictwie, całą swoją wiedzę czerpię z internetu, więc nie miałam pojęcia, co się stało. Podejrzewałam, że to jakaś zaraza albo szkodniki. Ale pan Wiesio, mój podopieczny, popatrzył na zmarnowane krzaczki i pokręcił głową.
– Dziwne – stwierdził. – Ani choroba, ani szkodniki… Za mojej młodości, to baby mówiły, że ktoś urok rzucił. Pani to spali, z tego nic nie będzie. Trzeba nowe sadzonki kupić.
No więc spaliłam i posadziłam nowe krzaczki. Tym razem w innym miejscu, pod samym domem, bo może w tamtym kawałku ziemi jednak siedzi jakaś bakteria czy coś? Chociaż posadziłam nowe krzaczki dość późno, to wyglądało, że się przyjęły. Za to miałam nowy kłopot. Tym razem w warzywniku.
Któregoś ranka odkryłam ze zgrozą, że połowa mojej uprawy jest zniszczona. Jakby na połowie poletka, tej bliżej ogrodzenia, padał grad, który połamał szczypior i nać. Część warzyw była wyrwana, część – jakby poobijana. Nie wiedziałam, co o tym myśleć. Może jakieś zwierzę tu w nocy buszowało? Co prawda, na ziemi nie widać było śladów łap, ale kto wie? My mamy kota, ale on na noc zawsze wraca pod dach. Może psy go wyczuły i przeczołgał się jakiś pod ogrodzeniem? – kombinowałam. Ale Marek, któremu pokazałam szkody, miał inne zdanie.
– A mnie to wygląda na celowe działanie – powiedział. – Zobacz, zniszczenia są blisko siatki. Tak, jakby ktoś wziął kij i walił nim na oślep, dokąd mógł sięgnąć.
– Ale po co? – nie rozumiałam tego.
– I kto to mógł zrobić?
– Nie wiem – mój mąż wzruszył ramionami. – Mało to wariatów na świecie...
– Ale to teren przylegający do działki pani Marii – pokazałam na dom sąsiadki. – Mieszka sama, dzieci nie ma… No chyba jej nie podejrzewasz?
– Chyba nie... – odparł mąż niepewnie.
Pani Maria wydawała się bardzo miłą osobą
Ledwie się wprowadziliśmy, przyszła i powiedziała, że gdybyśmy czegoś potrzebowali, to wystarczy dać jej znać. Zrobiła na nas dobre wrażenie i nie podejrzewałam, że znajduje przyjemność w wyrywaniu naszych marchewek. Zresztą, po co miałaby to robić? Nic nie wymyśliliśmy, pozostało więc oczyścić warzywnik i tyle. Co mogłam, to dosiałam – ale znów w innym miejscu – i postanowiłam, że będę zwracała większą uwagę, kto kręci się w okolicy.
Przez jakiś czas był spokój, ale potem znowu się zaczęło. Tym razem naprawdę się wystraszyłam! Odlewałam akurat ziemniaki na obiad, kiedy w ogrodzie rozległ się okropny krzyk mojej córeczki. Bawiła się w piaskownicy pod oknem, miałam ją cały czas na oku i bez obaw zostawiałam samą na podwórku. Zresztą, tak naprawdę sama była tylko przez chwilę, bo pan Wiesio zazwyczaj z przyjemnością siadał na ławce i asystował małej w jej zabawie. Teraz też z nią siedział, przyszedł tylko na chwilę, żeby się napić. On zresztą pierwszy wybiegł z domu, gdy tylko usłyszał krzyki małej.
Okazało się, że Ola odeszła z piaskownicy, żeby wziąć leżące obok zabawki. I pośród nich znalazła martwego gawrona. Wyglądał okropnie – miał rozcięte gardło i całe piórka aż sztywne od zakrzepłej krwi. Byłam pewna, że to jakieś zwierzę go zagryzło. Podejrzewałam naszego kota – co prawda domowy leniuch z niego, ale może odezwał się w nim zew natury? I raczej na pewno nie zjadłby ptaka, więc to też by pasowało. Ale pan Wiesio się ze mną nie zgodził.
– Gawrona nie tak łatwo upolować – powiedział. – Domowy kot nie nawykły, nie da rady. A poza tym to nie wygląda na zagryzienie. Jemu ktoś gardło podciął.
– Jak to, panie Wiesiu, gardło podciął? – zapytałam, oszołomiona. – Specjalnie? I co, podrzucił między zabawki Oli?
– Na to wygląda – powiedział ponuro staruszek. – Pani to da, wyniosę. A małą to trzeba do domu zabrać.
Poszłam więc z córką do domu. Pan Wiesio wrócił po chwili, umył ręce i usiadł ciężko przy stole. Postawiłam przed nim talerz z obiadem, ale nie zabrał się, jak to miał w zwyczaju, od razu do jedzenia. Siedział zamyślony i wreszcie powiedział.
– Tu na wsi ludzie są złośliwi. Może komuś wadzicie...
– Ale komu? – zapytałam bezradnie.
– Mało kogo tu znamy. I czym wadzimy? Co my takiego robimy?
– A bo to wiadomo, co ludziom po głowie chodzi – stwierdził. – Ale tak mi to wygląda.
Wieczorem, kiedy Marek wrócił z pracy, opowiedziałam mu o wszystkim.
– Ola nie chciała już potem wyjść na dwór – mówiłam zrozpaczona. – Bardzo się przestraszyła. Ja zresztą też!
– Cholera – mąż przejął się bardziej, niż sądziłam. – A ja nie mogę być tu z wami. Trzeba może poobserwować podwórko… Albo psa kupić?
– A co pies pomoże? – zapytałam.
– Ktoś tu przecież wszedł, prawda? Jak będzie pies, to przegoni. Albo chociaż szczekaniem zaalarmuje.
Stwierdziłam, że to może i dobry pomysł
Marek obiecał, że rozejrzy się za jakimś kundelkiem, przyjaznym dla dzieci i groźnym dla obcych. Ale na razie pojawił się kolejny kłopot. Otóż gdy robiłam zakupy w wiejskim sklepie, zauważyłam, że ludzie na mój widok przerywają rozmowy i jakoś dziwnie na mnie patrzą. Nie wiedziałam, o co im może chodzić. Gdy się tu wprowadziliśmy, to na początku wzbudzaliśmy sensację. Zawsze, jak wchodziłam do sklepu, to miejscowe baby taksowały mnie wzrokiem, a faceci próbowali zaczepiać. Ale po paru tygodniach przyzwyczaili się i nawet od czasu do czasu ktoś do mnie przyjaźnie zagadał. A teraz miałam wrażenie, że wyraźnie się ode mnie odsuwają i obgadują po kątach. Zdenerwowało mnie to.
Wracając ze sklepu, wstąpiłam do Ani. To miejscowa lekarka i jedyna osoba, z którą się tu zaprzyjaźniłam. Opowiedziałam jej wszystko, licząc, że będzie wiedziała, o co chodzi.
– Z tym gawronem to nie mam pojęcia, kto mógłby być taki złośliwy – przyznała. – Ale co z tym sklepem, to wiem. Plotka po wsi poszła, że ty… No, że wiesz..., w domu siedzisz i chłopów przyjmujesz. A do miasta jak jeździsz, to też na zarobek.
– Zwariowałaś?! – aż krzyknęłam. – Co ty mówisz? Że niby co?
– Ja tylko mówię, jaka plotka po wsi chodzi, a nie że w nią wierzę – broniła się Anka. – Zresztą, dopiero wczoraj się o wszystkim dowiedziałam. Była u mnie M. i strasznie przejęta opowiadała, jaka to z ciebie dziwka. Znaczy, przepraszam, ona tak powiedziała.
– Jezu – jęknęłam. – Ale dlaczego?
– Wiesz, ludziom nie w smak, że w chałupie siedzisz, nic nie robisz, ładnie się ubierasz – Anka wzruszyła ramionami. – To jest wieś i z nudów każdy zajmuje się obgadywaniem. A ty nowa jesteś, obca, ciekawy temat do rozmów, nie?
– Co ty mówisz? – jęknęłam. – Ja rozumiem obgadywać, styl czy gust krytykować. Ale takie coś wymyślać?
– Nie przejmuj się – powiedziała, patrząc na mnie ze współczuciem. – Pogadają i przestaną, nowy temat im podejdzie.
– Ale przecież…
– Mówię, nie przejmuj się i nie staraj się tego zrozumieć. Taka jest wiejska mentalność i tyle. A z Markiem to jak ty się dogadujesz? – zapytała nagle.
– Z moim Markiem? – zdziwiłam się.
– No dobrze, a czemu pytasz?
– Powiedz mu o tym – stwierdziła. – Bo prędzej czy później te plotki do niego dotrą. To chyba lepiej, żebyś ty mu powiedziała, że takie głupoty o tobie gadają, że kłopot masz, a nie, żeby mu jaki chłop przy piwie wygarnął.
Marek najpierw się tylko roześmiał, ale potem zaczął się zastanawiać.
– Wiesz co? – powiedział. – Wygląda na to, że my tu komuś przeszkadzamy. Najpierw ten warzywnik, potem gawron, teraz to… Ktoś nas chce stąd wykurzyć.
– I jeszcze krzaczki owocowe na początku zmarniały – przypomniałam sobie. – Może i masz rację. Tylko kto? Co my komu przeszkadzamy? Przecież nic złego nie robimy! I co będzie? – zapytałam bezradnie.
– Mamy się stąd wyprowadzić? Polubiłam ten dom. Tyle pracy włożyłam w ogródek. I jeszcze pan Wiesio… Do niego też się przyzwyczaiłam. A Oleńka mówi do niego „dziadziu”.
– Jakie wyprowadzić?! – zaprotestował Marek. – Nie damy się wykurzyć! Coś ty! Ja za dwa tygodnie mam urlop. Będę z wami, większą uwagę na wszystko zwrócę. A ty też trzymaj rękę na pulsie.
Ale niespodziewanie wszystko wyjaśniło się w ciągu tygodnia. Na weekend przyjechał syn pana Wiesia, Bogdan. Opowiedzieliśmy mu o wszystkim, a on wpadł na pomysł, kto może nam dokuczać.
– To ta stara raszpla, sąsiadka – stwierdził. – Ja z nią pogadam.
– Pani Maria? – zdziwiłam się. – Ależ ona jest taka miła!
– Ja ją lepiej znam – pokręcił głową.
– Powiem państwu, o co chodzi. Na początku to ona opiekowała się tatą. Jak mama zmarła, to ją poprosiłem, żeby tu zajrzała, coś ciepłego czasem podrzuciła. A ona niby się zgodziła, ale zaraz potem zażądała pieniędzy. Albo przepisania na nią domu. Nie bardzo mi się to podobało. We wsi wszyscy wiedzą, jaka z niej pazerna cwaniara. Dwóch mężów miała, po każdym niezły majątek zgarnęła. A swoim dzieciom nawet na wyprawkę ślubną żałowała. Dlatego do niej nie przyjeżdżają. No więc nie ufałem jej i powiedziałem, że się zobaczy. Ja tego domu nie chcę, a znowu tak dużo za niego nie dostanę. Żyć z czego mam, własną firmę prowadzę, dobrze prosperuję. Powiedziałem jej, żeby taty doglądała, a co do domu, to się dogadamy. No i na początku to nawet zadowolony byłem. Tata miał co jeść, ona zawsze pod ręką była. Ale ta sielanka trwała raptem ze dwa miesiące. A potem, jak dzwoniłem do ojca, to narzekał, że głodny, że pani Maria dwa dni już u niego nie była. Gdy przyjechałem, żeby zobaczyć co i jak, to aż się przestraszyłem. Brud, tata w poplamionych ciuchach chodzi, usmarkany, bo się przeziębił. W lodówce wiatr hula. Wkurzyłem się, poleciałem do sąsiadki, zrobiłem awanturę. No to z miesiąc było dobrze. Ale raz tata mówi, że jak jej nie było dwa dni i poszedł do niej poprosić, żeby chleb mu kupiła, to go pogoniła.
Na razie jest spokój
– Jak to pogoniła? – przerwałam mu, zgorszona.
– A zwyczajnie, powiedziała, że starym dziadem zajmować się nie będzie – wtrącił się pan Wiesio, który przysłuchiwał się wszystkiemu, kiwając co chwila głową.
– To wtedy dałem ogłoszenie do gazety – pan Bogdan pokręcił głową. – Najpierw myślałem, żeby sprzedać to wszystko, opłacić jakiś dobry dom opieki koło mnie, żeby tata miał własny pokój i wszystko co potrzeba. Ale on się nie zgodził.
– A bo starych drzew się nie przesadza – pan Wiesio aż się poderwał z krzesła.
– Ja tu całe życie mieszkał, gdzie mnie teraz iść na stare lata? A gospodarka też… Tyle tu mojej krwawicy, a teraz sprzedać? Już i tak, cała ziemia do ludzi poszła.
– Tato, a kto to miał obrabiać? – pan Bogdan uśmiechnął się smutno do taty. – Chyba lepiej dobremu gospodarzowi sprzedać, niż żeby ziemia odłogiem leżała.
– A tam – pan Wiesio machnął ręką.
– Dobrze, że ogród został i dom.
– A no właśnie, no więc nie chciał się wyprowadzić do domu opieki, to dałem to ogłoszenie – Bogdan wrócił do tematu. – Zgłosiliście się wy, spodobaliście mi się. Ale kiedy powiedziałem sąsiadce, że znalazłem tacie opiekę, to wpadła w szał. Krzyczała, że jeszcze zobaczę, że jej dom obiecałem, że umowę mieliśmy.
– I ona teraz się mści? – zapytał Marek.
– Powinienem wam od razu o tym wszystkim powiedzieć, ale do głowy mi nie przyszło, że posunie się do takich rzeczy – Bogdan się usprawiedliwiał. – Ale ja z nią zaraz pogadam.
No i pogadał. Z tego, co wiem, to policją postraszył i sądem. I wymusił na niej, żeby powiedziała na wsi, że te plotki o mnie to nieprawda. Na razie jest spokój. Co prawda, pani Maria na nasz widok odwraca głowę, ale we wsi traktują nas znowu przyjaźnie. A Marek na wszelki wypadek już kupił psa. No i zobaczymy, co dalej będzie. Ale nie damy się wykurzyć z naszego wymarzonego domku! No i przecież nie zostawimy na pastwę takiej jędzy naszego „dziadziunia” Wiesia!
Czytaj także:
„Sąsiedzi to pijacy i nieroby. Mnożą się jak króliki i zaniedbują dzieci. Ja byłbym dobrym ojcem, ale nie mogę nim być…”
„Nowi sąsiedzi zdołali uprzykrzyć życie całemu blokowi. Wzywali policję nawet do staruszek sadzących kwiaty na osiedlu"
„Żona i sąsiedzi uważają, że jestem bohaterem, bo obroniłem się przed napadem. Dobrze, że ich tam nie było…”