W naszym małym bloku zawsze panowała wśród sąsiadów niemal rodzinna atmosfera. Niestety, ostatnio to się zmieniło. Nowi kręcili na wszystko nosem: Dzieci hałasowały, psy brudziły, kwiaty przed blokiem wabiły pszczoły…
Kłopoty zaczęły się po tym, jak moja przyjaciółka, Sabina i jej mąż, którzy mieszkali nad nami, postanowili przenieść się na wieś.
– Przecież wiesz, że zawsze marzyłam o domku na wsi. Żeby z okien spoglądać na pola, las… – opowiadała podekscytowana. – A poza tym ja nie umieram. Będziecie nas odwiedzać!
– Oczywiście…
Przyjaciółka wyjechała, a ja starałam się cieszyć jej szczęściem.
– Ciekawe, kto wprowadzi się na ich miejsce? – zastanawiał się mąż. – Oby jakaś spokojna rodzina.
Minęło pół roku. Pewnego dnia zadzwoniła Sabina z informacją, że wreszcie udało im się sprzedać mieszkanie.
– To jakieś małżeństwo. Pośrednik mówił, że szukali czegoś mniejszego, bo syn się od nich wyprowadził.
– No tak. A na stare lata lepiej mieć mniej okien do mycia…
Rozgadałyśmy się do tego stopnia, że zapomniałam o wstawionej zupie. Na szczęście udało się ją uratować.
Kilka dni później zobaczyłam przed blokiem samochód od przeprowadzek
– Są! – zawołałam do męża. – Nowi sąsiedzi!
Byłam więcej niż zaciekawiona. Zresztą nie tylko ja. Przez okno widziałam, jak dwójka sąsiadów wyszła z psami. Niby na spacer, a kręcili się przy trawnikach nieopodal auta.
– A ty co, nie oderwiesz się od okna? – Wojtek klepnął mnie w ramię. – Bo ja idę sprawdzić, czy nie trzeba im pomóc we wnoszeniu rzeczy.
– To ja też!
Wyszliśmy przed klatkę i przez chwilę przyglądaliśmy się, jak nowy sąsiad komenderuje panami od przeprowadzki. Jego ton, hm, był mało uprzejmy. Mimo to zdecydowałam się odezwać.
– Dzień dobry! Może pomóc?
– Obejdzie się – zbył mnie nowy sąsiad. – Już zapłaciłem tym trzem. – Machnął ręką w kierunku mężczyzn wnoszących rzeczy.
Spojrzeliśmy z mężem po sobie.
– Ale my nie chcemy od pana pieniędzy – wyjaśnił nieporozumienie Wojtek.
– Pan tu mieszka?
Mój mąż przytaknął.
– To niech pan zajmie się swoimi sprawami. Wtedy będziemy żyć w zgodzie.
Wojtek chciał coś odpowiedzieć, ale pociągnęłam go za rękaw.
– Chodźmy – szepnęłam. – Daj spokój, on jest jakiś dziwny.
– Może tylko nieufny. Nie zna nas, wprowadza się w nowe miejsce, na pewno potem będzie przychylniej nastawiony.
Kochałam w Wojtku tę jego wiarę w ludzi. Niestety następne tygodnie pokazały, że to ja miałam rację.
Nowi sąsiedzi byli niemili i nieprzystępni
Chcieliśmy ich powitać, upiekłyśmy ciasto, panowie kupili piwo, i poszliśmy zaprosić ich na poczęstunek w naszym klubie urządzonym w piwnicy.
Usłyszeliśmy, że nie zamierzają marnować czasu na bzdury. A ona dodała, że klub znajduje się zbyt blisko ich piwnicy i stanowi okazję dla złodziei oraz innych podejrzanych osobników. Przeszkadzało im prawie wszystko.
Nasz klub, spotkania sąsiedzkie na ławeczkach, bawiące się w piaskownicy dzieci, psy, bo sikają i śmierdzi. Kiedyś wezwali policję, bo dwie przemiłe emerytki z naszej klatki sadziły kwiaty przed blokiem. Do kwiatów zleciały się pszczoły i ugryzły ich psa. Niewyobrażalni ludzie...
Studentowi zwrócili uwagę, że nie życzą sobie, aby odwiedzali go znajomi, bo jak wchodzą po schodach, to wnoszą dodatkowy brud. A w ogóle sprzątaczka za rzadko przychodzi; podobno pisali w tej sprawie do administracji. Paranoja.
Nawet gdybyśmy chcieli, z takimi ludźmi nie dało się zaprzyjaźnić. Byli pieniaczami. Najgorszymi z możliwych.
Oboje mieli to samo hobby: zatruwanie innym życia
– To jest nienormalne – oburzała się Krysia, która mieszkała obok nich.
Zebraliśmy się w klubie na wspólne „gorzkie żale”.
– Wczoraj nocował u nas wnuczek, przebudził się w nocy, zapłakał, a oni wezwali policję, bo zakłócamy ciszę nocną.
– Na mnie złożyli skargę do administracji, że Tofik szczeka i nie mogą spać – odezwał się Janek z trzeciego piętra.
Tofik był starym jamnikiem, nikt z nas nie słyszał, by kiedykolwiek szczekał.
– A mój Reks ponoć załatwia się na klatce... – mruknął Michał z drugiego piętra.
– W zeszłym tygodniu przyjechałam wieczorem, więc mieli pretensje, że trzaskam drzwiami auta i że silnik za głośno warczy – przypomniała sobie Judyta.
– Cóż, ja jestem na stałe na ich czarnej liście, bo wpadają do mnie koledzy i wnoszą błocko, nawet w suszę – dorzucił student.
Przez dwadzieścia lat dzielnicowego znaliśmy raczej ze słyszenia niż z widzenia. A teraz, raptem po kilku miesiącach od pojawienia się nowych sąsiadów, zdążyliśmy dobrze poznać jego następcę, starszego aspiranta Mariusza, który zajmował się rejonem naszego osiedla.
Raz lokatorzy odwiedzali komendę, raz pan Mariusz przychodził do nas. Widział, co się dzieje, był po naszej stronie, ale skoro dostawali zgłoszenie, musieli sprawdzić. Po niecałym roku mieliśmy po dziurki w nosie złośliwych sąsiadów.
Z ulgą przyjęliśmy wiadomość, że wyjeżdżają na urlop
Wiedzieliśmy, kiedy i gdzie, acz nie od nich. Sąsiadka publicznie chwaliła się wyjazdem do Grecji na Facebooku, o czym z kolei doniósł nam student, najlepiej z nas obeznany w mediach społecznościowych.
– To mamy dwa tygodnie spokoju – podsumowałam.
Faktycznie pierwszy tydzień upłynął spokojnie, ale w drugim do naszych drzwi zastukała policja. Znowu. Ale teraz okazało się, że nieobecni sąsiedzi zostali okradzeni, co odkrył dopiero ich syn, gdy przyszedł podlać kwiaty.
Skradziono drogi sprzęt, biżuterię i pieniądze.
– Kto dzisiaj trzyma pieniądze w domu? – dziwił się Wojtek.
– Pieniacze, co nie wierzą w banki, za to wierzą w spiski – odparłam nie bez satysfakcji.
Policja ściągnęła sąsiadów z urlopu. Biadolili na cały blok nad swoją stratą, ale nam nie było ich żal. Nie sądziłam, że kiedyś będę wdzięczna złodziejom, zaś o ofiarach myśleć: dobrze wam tak.
Chwalili się w internecie wyjazdem, zamieszczali zdjęcia swojego nowego mieszkania, a na grupach sąsiedzkich stale dawali do zrozumienia, że nie mają tu przyjaciół.
Równie dobrze mogli dodać: zapraszamy złodziei. No i doigrali się, a potem mieli pretensje do nas, swoich nieużytych sąsiadów, że nie pilnowaliśmy im domu.
O co zresztą nawet nie raczyli poprosić. Cóż, jak Kuba Bogu, tak Bóg Kubie.
Mieliśmy pilnować swoich spraw, a w ich się nie wtrącać, więc wedle życzenia. Ich obraza okazała się tak wielka, że wystawili mieszkanie na sprzedaż. Ponoć mieli dosyć niegościnnego sąsiedztwa. Po prostu boki zrywać. Wszyscy odetchnęliśmy z ulgą, gdy się wynieśli w diabły.
– Przynajmniej nie mieli wiele do pakowania… – skomentował mój mąż.
Czytaj także:
„Moja córka poszła na nocowanie do koleżanki. A tam... upiła je matka Gośki. Kobieta alkoholizuje 16-latki!”
„Myślałam, że Bogdan to mój najlepszy kumpel z dzieciństwa. A on patrzył na mnie jak... na chodzący bankomat”
„Na emeryturze harowałam ciężej, niż w pracy. Byłam nianią, kucharką i sprzątaczką”