„Sąsiadka robiła karierę, miała kilku mężów, sławę i pieniądze. Z dnia na dzień przewrotny los wszystko jej odebrał”

kobieta martwi się o sąsiadkę fot. iStock by Getty Images, Westend61
„Pewnie mogła to jakoś odkręcić. Gdyby się postarała, ubłagała kogo trzeba o protekcję i pomoc, poszła na tak zwaną współpracę, gdyby okazała się mądrzejsza i bardziej plastyczna w obróbce… Kto wie? Może wróciłaby w triumfie i blasku fleszy. Ale ona nie zrobiła nic takiego. Zapadła się, przycichła, zamilkła”.
/ 20.06.2023 12:30
kobieta martwi się o sąsiadkę fot. iStock by Getty Images, Westend61

Lokatorzy dolnych pięter naszego bloku uważali ją za wariatkę, ponieważ od świtu chodziła pod balkonami i zbierała śmieci. Niektórzy specjalnie wyrzucali papiery albo puszki po piwie, a potem rechotali, że Mrówa wysprząta. Tak na nią mówili: Mrówa…

Na każdym skrawku trawników sadziła kwiatki, najczęściej niezapominajki, ale nie tylko te niebieskie z żółtym oczkiem, także różowe, wpadające w fiolet. Kiedy zakwitły, wyglądały jak kolorowy dywan! Niektórzy robili z nich bukieciki, a potem sprzedawali je w pasażu przed marketem.

Większość sąsiadów uważała, że Mrówa jest niespełna rozumu.

– Kto przy zdrowych zmysłach wydaje kasę na jakieś chwasty? – pytali. – I tak zaraz psy to zasikają albo dzieciaki wygniotą piłką. Szkoda i pieniędzy, i zachodu.

Jej nie było szkoda, chociaż nie wyglądała na bogatą. Latem nosiła podniszczone tenisówki, zimą sfatygowane kozaki i męską kurtkę. Od pierwszych przymrozków doglądała hortensji i rododendronów rosnących na klombach przed blokami.

– Trzeba je zabezpieczać – przekonywała. – To delikatne rośliny.

Podobno była kiedyś wielką gwiazdą

Myśleliśmy, że ma jakieś sześćdziesiąt kilka lat. Szczupła, ruchliwa, bardzo energiczna. Dopiero, kiedy trafiła do szpitala, dowiedzieliśmy się, że ma prawie osiemdziesiąt lat. Trzeba przyznać, że świetnie się trzymała. Mieszkała w M-1 przy samych schodach i windzie. Musiała mieć krzyż pański z lokatorami trzaskającymi drzwiami i wiecznie zgrzytającą starą windą.

– Przyzwyczaiłam się – opowiadała. – Ale czasami, jak ktoś walnie znienacka, to aż podskakuję na pół metra.

Okno od małego pokoiku miała półtora metra nad chodnikiem. Posadziła tam pachnące wanilią jaśminy. Płakała, kiedy ktoś połamał gałęzie i poszarpał miękkie, delikatne liście. Ludzie opowiadali, że głaskała te krzaki i coś do nich mówiła. Kto wie, może je przepraszała za doznane krzywdy?

Na szerokim parapecie wylegiwał się tam ogromny, przepiękny, szylkretowy kot, obserwujący przechodniów zmrużonymi szparkami złotych oczu. Był czarno-rudo-biało-beżowy z żółtym płomieniem na pyszczku. Nigdy nie widziałam piękniejszego dachowca. Tylko nielicznym pozwalał się pogłaskać, na ogół nie znosił takiej poufałości. Jeśli ktoś mu się nie podobał, wysuwał przednią łapę i pokazywał pazury.

– Cofnij się – ostrzegał. – Mam broń i nie zawaham się jej użyć!

Kiedyś próbowano go ukraść. Podobno poharatał napastnika i śmignął na pobliską akację. Odtąd nikt go nie zaczepiał w złych zamiarach.

Ten piękny bojowy kot towarzyszył pani Julii w codziennych zajęciach. Zawsze był w pobliżu, można powiedzieć, że stanowił jej straż przyboczną.

Z biegiem czasu dowiadywaliśmy się coraz to nowych informacji o naszej sąsiadce. Świat jest mały, zawsze ktoś kogoś zna, a ten ktoś inny ma swoich znajomych, którzy z kolei znają innych… I tak koło się zamyka. Pani Julia była kiedyś znaną osobą, artystką występującą w mediach, udzielającą wywiadów i popularną, również za granicą. Miała wielu fanów, mnóstwo przyjaciół, trzech czy czterech mężów, zjawiskową urodę i pieniądze. Nagle wszystko się skończyło.

Nie wiedzieliśmy, co się właściwie stało – coś chlapnęła niewyparzonym jęzorem, odmówiła wdzięków wpływowemu adoratorowi czy popełniła inny „grzech”. W każdym razie jej kariera przyhamowała z dnia na dzień… To były późne lata siedemdziesiąte, wówczas za publiczne opowiadanie politycznych dowcipów traciło się pracę, a często i wolność, więc nic dziwnego, że przed panią Julią zatrzasnęły się wszystkie drzwi. Gwiazda spadła z wysoka, musiała się mocno poobijać. Szybko o niej zapomniano, wielbiciele znaleźli innych idoli, przestraszeni znajomi przestali ją znać. Koło pani Julii zrobiło się cicho i pusto.

Trzymała się z boku, ale bez niej nic się nie działo

Pewnie mogła to jakoś odkręcić. Gdyby się postarała, ubłagała kogo trzeba o protekcję i pomoc, poszła na tak zwaną współpracę, gdyby okazała się mądrzejsza i bardziej plastyczna w obróbce… Kto wie? Może wróciłaby w triumfie i blasku fleszy. Ale ona nie zrobiła nic takiego. Zapadła się, przycichła, zamilkła. Może się kogoś albo czegoś bała? Może ktoś jej groził? Może po prostu miała swoje zasady i nie chciała ich złamać?

Są jeszcze inne znaki zapytania. Dlaczego wolała wrócić do panieńskiego, nikomu nieznanego nazwiska? Czy to te przeżycia spowodowały, że zamknęła się w sobie? W końcu znalazła cel w życiu. Postanowiła pomalować świat, dbać o jego piękno, do szarych, betonowych osiedli wprowadzić trochę koloru i zapachu. Stąd pomysł na kwiaty. 

Była niestrudzona, więc powoli trawniki wokół odwiedzanych przez nią bloków stawały się coraz ładniejsze. Rosły na nich białe stokrotki i żółte tulipany, po balkonach piął się pachnący groszek i pomarańczowe nasturcje. Przyjemnie było patrzeć na te kwiatowe kilimy porozkładane wzdłuż szarych murów, zaczęto doceniać ich urodę i dbać, żeby nie poniszczyły ich wyprowadzane psiaki. Niektórzy nawet ogrodzili małymi płotkami „swoje” ogródki i poustawiali tabliczki, że tutaj psom nie wolno brudzić!

Pani Julia znajdowała naśladowców. Lokatorzy zaczęli się prześcigać w pomysłach na coraz wymyślniejsze i bardziej egzotyczne krzewy. Nasze osiedle ożyło i wyraźnie wypiękniało.

Wtedy przyszła kolej na piaskownicę. Pani Julia rozpoczęła batalię o czystą i bezpieczną przestrzeń dla bawiących się maluchów. Tym razem szybko poparły ją mamy i babcie, które odwiedzały pobliskie place zabaw. Stworzyły komitet osiedlowy i zaczęły wydeptywać korytarze w rozmaitych urzędach.

Sąsiadka zawsze trzymała się w cieniu, ale bez niej nic się nie działo. Rezultaty tych starań były imponujące. Wyremontowano i oczyszczono osiedlowe piaskownice, wkopano wygodne niskie ławki wokół zjeżdżalni, huśtawek i drabinek. Postawiono donice z sezonową roślinnością, nawet posadzono choinki i rajskie jabłonie.

Wszystkim nam bardzo jej brakuje

Pani Julia rzadko siadała na tych ławeczkach, raczej z daleka obserwowała bawiące się dzieciaki. Pewnie zastanawiała się, co by tu jeszcze dla nich wymyślić. I wymyśliła – dmuchany pałac wypełniony kolorowymi piłkami, dziecięcy park linowy, ściankę wspinaczkową w pobliskiej podstawówce… Nie wiem, czy wszystkie te atrakcje zawdzięczamy właśnie jej, ale jestem pewna, że ona była ich inspiratorką.

Docenialiśmy to, co zrobiła, dlatego, kiedy przestała się pojawiać w stałych miejscach, bardzo nas to zaniepokoiło. Okazało się, że złamała nogę i leży w szpitalu. Jakiś sąsiad, zaalarmowany miauczeniem kota, przypominającym rozpaczliwe wołanie o pomoc, znalazł ją nieprzytomną na podłodze jej mieszkania. Nie wiadomo, jak długo tam leżała. Dowiedzieliśmy się od lekarzy, że złamanie jest skomplikowane, z przemieszczeniem, niebezpieczne dla osoby w tak podeszłym wieku. Dopiero wówczas okazało się, jak lubiana i szanowana była pani Julia.

Rozpoczęły się pielgrzymki do szpitala. Doktorzy mieli dosyć wypytywania o jej stan zdrowia, przeganiali nas z sali, bo ciągle ktoś siedział przy jej łóżku. Ksiądz w naszym osiedlowym kościele odprawił dwie msze święte w intencji jej wyzdrowienia. Ludzie dzwonili do siebie z pytaniami:

– Co u pani Julii?

Kilka osób zgłosiło się do opieki nad kotem, ale on nie dał się przekonać do opuszczenia swego miejsca na parapecie albo na akacji. Zanosiliśmy mu więc jedzenie i różne przysmaki. Witał nas obojętnie, ale miseczkę wylizywał do czysta. Aż pewnego poranka przepadł bez śladu. Jego miseczka była pusta, co oznaczało, że musiał zniknąć ostatniej nocy. Przeszukaliśmy całe osiedle, zawiadomiliśmy schroniska dla zwierząt, a nawet daliśmy ogłoszenia w gazetach. Bez skutku. Podopieczny pani Julii nigdy się nie odnalazł. Odszedł tej nocy, kiedy umarła jego właścicielka. Skąd wiedział, że już nie ma na kogo czekać?

Brakuje nam pani Julii. Bardzo dużo dla nas zrobiła, wiele nauczyła, była prawdziwą artystką o wrażliwym sercu. Dzięki niej miejsce, w którym żyjemy, przypomina ogród, a nie betonową pustynię. Chcemy osiedlowy dom seniora nazwać jej imieniem, bo wszyscy – i dorośli, i dzieci – pamiętają niezwykłą Julię. A ja, ile razy patrzę na nasze ukwiecone rabatki, myślę sobie: „Jakie to szczęście, że zdarzają się tacy ludzie”.

Czytaj także:
„Sąsiadkę nazywali wariatką, bo była dziwna i stroniła od ludzi. Ale to ona uchroniła moją córkę przed niebezpieczeństwem”
„Wszyscy mieli sąsiadkę za dziwaczkę, bo była starą panną. Tylko ja wiedziałam, że ta staruszka jest prawdziwym aniołem”
„Sąsiadka wzbudza we wsi pogardę, bo lubi wypić i źle się prowadzi. Nikt nie chce jej pomóc, choć u niej bieda, aż piszczy”

Redakcja poleca

REKLAMA