„Sąsiadka prowadziła krucjatę przeciw agencjom towarzyskim w okolicy. Okazało się, że w jednej z nich pracuje jej córka”

kobieta której córka pracuje w agencji towarzyskiej fot. Adobe Stock
Pani Kornelia była starszą osobą, ale w walce z powstającymi w okolicy agencjami była niestrudzona. Nam one nie przeszkadzały, ale ze względu na sąsiedzką lojalność podpisaliśmy jej pierwszą petycję. Na niej się jednak nie skończyło, bo pani Kornelia za życiowy cel obrała sobie zniszczenie wszystkich okolicznych przybytków tego typu. Przestała dopiero, gdy w jednym z nich napotkała… swoją córkę, która podobno wyjechała do Stanów wiele lat temu.
/ 16.03.2021 15:59
kobieta której córka pracuje w agencji towarzyskiej fot. Adobe Stock

Takie osiedla są w dużych i małych miastach, i zawsze wyglądają podobnie. Nasze zbudowano razem z wielkimi zakładami chemicznymi w końcu lat czterdziestych. Kilkanaście jednakowych bloków – tylko dla pracowników zakładów. Wszyscy się tu znają i wszyscy o wszystkich dużo wiedzą, bo każdy sąsiad to albo kolega z pracy, albo kolega kolegi. Taka spora wieś, tyle że piętrowa i przy fabryce. Moi rodzice też pracowali w zakładach. Mama długo wspominała rodzinną atmosferę, która, przez mniej więcej czterdzieści lat, panowała na osiedlu. Ale wszystko ma swój kres.

Dwadzieścia lat temu zakłady sprywatyzowano, z wielkiej fabryki został ogryzek. A na osiedlu zaczęły się pogrzeby. Lokatorzy, którzy wprowadzili się pół wieku wcześniej jako młodzi ludzie, teraz przenosili się prosto z emerytury na cmentarz. Pojawiły się wolne lokale i zaczęli wprowadzać się „nowi”. Wśród nowych były zwykłe młode małżeństwa czy studenci, ale także prawdziwe niespodzianki. Kilka lokali zamieniło się w tak zwane apartamenty turystyczne, co zwykle oznaczało młodych ludzi pijących litrami alkohol i wrzeszczących po nocy w obcych językach. A mieszkanie pod numerem 14 na naszej klatce zyskało jeszcze ciekawszą funkcję…
To jest absolutny skandal, pani sąsiadko – powiedziała pani Kornelia, zatrzymując mnie pod trzepakiem. – Agencja towarzyska? Jaka tam agencja. To jest, proszę pani, zwykły burdel. Teraz to się nazywa agencja, ale kiedyś się mówiło „dom publiczny”. I tam nie ma żadnych „pań do towarzystwa”, tylko tam są zwykłe dziwki! Prostytutki, proszę pani! I klienci tych kobiet! Mężczyźni, którzy płacą – sama pani wie za co. Pani mieszka wyżej, to może pani nie słyszy, co się tam dzieje!

Nie zachęcałam pani Kornelii, ale szczegółowo opowiedziała mi, co słyszy z lokalu numer 14. Dziwiłam się, że w tym wieku ma jeszcze taki świetny słuch, bo była już około osiemdziesiątki. Natomiast jej oburzenie specjalnie mnie nie dziwiło. Wszyscy wiedzieli, że pani Kornelia jest bardzo religijna, ma na drzwiach święte obrazki i zwraca uwagę młodym dziewczynom, że chodząc w zbyt krótkich szortach i odsłaniając brzuch, prowokują mężczyzn. Poza tym pani Kornelia lubiła się wtrącać w życie innych ludzi i spędzała dużo czasu w oknie – oparta na poduszce. Jeżeli tylko coś się działo, pani Kornelia musiała zająć stanowisko, zazwyczaj krytyczne.
– Ale ja, moja droga, nie zamierzam tego tak zostawić – kontynuowała teraz. – Jeszcze dziś idę do dzielnicowego, a potem do rady osiedla. Muszą to natychmiast zlikwidować. Póki ja żyję, w tym domu nie będzie burdelu. Moja córka na szczęście już tu nie mieszka, ale gdyby mieszkała, to jej dzieci, czyli moje wnuki, musiałyby na klatce spotykać te kobiety. Niech sobie pani to wyobrazi…

Pani Kornelia faktycznie miała dwoje dzieci, oczywiście już dawno dorosłe. Syn był leśnikiem i mieszkał w jakiejś puszczy na drugim końcu Polski. Córka jako bardzo młoda kobieta wyjechała do Stanów.
Z opowiadań pani Kornelii wiedzieliśmy, że wyszła dobrze za mąż, ma troje dzieci, domek z ogródkiem i pracuje w sklepie z rowerami. Pani Kornelia lubiła się chwalić dziećmi, ale starsi sąsiedzi wiedzieli swoje. Dzieciństwo Marka i Joli z apodyktyczną i surową matką nie było wcale różowe. Opuścili dom matki tak wcześnie, jak się tylko dało, i najwyraźniej mieli powody, żeby jej za często nie odwiedzać. Syn wpadał raz do roku w święta. Odwiedzin córki nikt nie pamiętał od lat – co jakiś czas przysyłała matce paczkę i pani Kornelia chwaliła się amerykańskim swetrem albo kapciami.  

Byłam pewna, że pani Kornelia nie rzuca słów na wiatr i postanowiłam wyrobić sobie własne zdanie na temat tej agencji spod numeru 14. Przez kilka dni, późnym wieczorem, odwiedzałam drugie piętro, ale niczego szczególnego nie usłyszałam. Raz widziałam mężczyznę, zapewne klienta, który właśnie wchodził do agencji. Zapukał delikatnie, drzwi się otworzyły i dopiero wtedy usłyszałam ze środka cichą muzykę. Innego dnia spotkałam dwie młode kobiety, których wygląd mógł wskazywać na pracę w najstarszym zawodzie świata. Bardzo grzecznie powiedziały mi „dobry wieczór”. Następnego dnia spotkałam jedną z nich na podwórzu. Zauważyła, że niosę ciężką torbę, i spytała, czy mi nie pomóc. Nie potrzebowałam pomocy, ale pomyślałam sobie, że pani Kornelia, która miała spore kłopoty ze stawami, mogłaby mieć pewien pożytek z nowych lokatorów…
Niestety, pani Kornelia była głucha na podobne argumenty. Zebrała podpisy pod petycją o usunięcie agencji.

Mój mąż trochę się rozzłościł, kiedy przeczytał, że obecność agencji grozi nam zakażeniem wirusem HIV.
Czy ta kobieta oszalała? Myśli, że się tym zarazimy przez powietrze?! Albo poręcze na schodach?! Jak nie chce się zarazić, to niech tam nie chodzi i nie korzysta z usług! Poza tym założę się, że, kto jak kto, ale dziewczyny w takim miejscu mają wszystkie aktualne badania…
Ostatecznie jednak zwyciężyła lojalność wobec sąsiadki i, choć bez entuzjazmu, my też podpisaliśmy pismo. Rzecz jasna – zupełnie niepotrzebnie.

Kiedy dzielnicowy i przewodniczący rady osiedla wytłumaczyli pani Kornelii, że agencja działa legalnie i nie mogą nic z tym zrobić, postanowiła wziąć sprawy w swoje ręce. Z pomocą dwojga sąsiadów utworzyła „Komisję Dobrego Sąsiedztwa”. Zadaniem „komisji” było nękanie agencji nieustannymi wizytami – pod pretekstem zakłócania ciszy nocnej i tym podobnych. Każdy stuk obcasów na klatce był pretekstem do interwencji, a kiedy jeden z gości agencji zgubił na klatce pustą paczkę po papierosach, rozpętało się piekło. Jakby tego było mało, każdej niedzieli pani Kornelia organizowała na klatce zbiorową modlitwę o nawrócenie pracownic i klientów agencji.
Po miesiącu akcji agencja skapitulowała. Podjechał wóz firmy od przeprowadzek, a dzień później na drzwiach zawisła kartka „Lokal do wynajęcia”. Wkrótce wprowadziło się małe i niezwykle spokojne biuro rachunkowe. Pani Kornelia tryumfowała…
Sądziliśmy, że na tym cała ta sprawa się skończy i po paru miesiącach nikt z nas nie będzie o niej pamiętał. Niestety. Pani Kornelia poczuła swoją siłę i zasmakowała w zmienianiu świata na lepsze. Chyba spodobała jej się władza i sława lokalnej bohaterki. Podwórkowa plotka doniosła o kolejnych dwóch agencjach towarzyskich na naszym osiedlu. Osiedle jest duże, chodziło o odległe bloki, ale pani Kornelia uznała, że skoro już wie, jak to zrobić, musi ochronić tamtych lokatorów przed moralną zgnilizną oraz chorobami.

Komisja Dobrego Sąsiedztwa zaczęła działać na terenie całego osiedla i szybko udoskonaliła swoje metody. Najpierw zebrano podpisy pod petycją, potem zorganizowano pikiety na klatce, wywieszono na balkonie transparent „Nie chcemy tu żadnej agencji”, a w końcu rozpoczęło się nękanie za pomocą wizyt. Agencja z domu przy Kościuszki poddała się jeszcze szybciej niż „nasza” i wydawało się, że ta trzecia, z rogu Cichej i Dąbrowskiego, zwinie żagle, jeszcze zanim pani Kornelia użyje swojej skutecznej broni.
Trzecia agencja okazała się jednak bardzo uparta i odporna. Petycje, pikiety, transparenty a nawet pierwsze „naloty” niczego nie dały. Pani Kornelia, wtedy już prawdziwy autorytet w tej dziedzinie, musiała osobiście stanąć na czele patrolu… Dalszy ciąg tej historii znam już z relacji sąsiadki z parteru, która ma znajomą w tamtym domu. Kiedy pani Kornelia, wraz z dwojgiem innych członków Komisji, wparowała do mieszkania zajmowanego przez agencję, były tam akurat trzy panie czekające na klientów. Jedna z nich, trzydziestoparoletnia, niewysoka blondynka z długimi włosami, na widok pani Kornelii podniosła się zaskoczona z kanapy i zapytała: „Mama?! A co ty tutaj robisz?”.

To była Jola, córka Kornelii, niezwykle zresztą podobna do niej. Kornelia o mało nie dostała zawału, a wszyscy razem – panienki z agencji, ich opiekun i członkowie patrolu – rzucili się ją ratować.
Wezwano pogotowie, ale Kornelia jakoś doszła do siebie. Oczywiście, na tym akcja Komisji Dobrego Sąsiedztwa w bloku przy Cichej się zakończyła…
Takie plotki rozchodzą się z prędkością światła, więc po kilku godzinach całe osiedle turlało się ze śmiechu. Wszyscy sądzili, że Kornelia właśnie odkryła niemiłą prawdę o życiu i pracy swojej córki. Że wierzyła w ten amerykański domek z ogródkiem, dobrego męża, troje dzieci i pracę w sklepie z rowerami. Że nie miała pojęcia jaki zawód uprawia Jola i doznała szoku, spotykając córkę na sąsiedniej ulicy. Ja też tak w pierwszej chwili pomyślałam i nawet zrobiło mi się jej żal. Ale prawda była inna.
Kornelia znała prawdę. Świetnie wiedziała, że Jola nigdy nie wyjechała do Ameryki, a te rzekome paczki przygotowywała sobie sama – na użytek sąsiadów. Błędnie sądziła tylko, że Jola pracuje daleko od domu, w odległej dzielnicy…  
Dlatego wcale nie żal mi Kornelii, tak jak nie żal mi Komisji Dobrego Sąsiedztwa. Prostytucja to tylko zawód, za to fałsz i obłuda to coś naprawdę obrzydliwego. 

Więcej prawdziwych historii:
„Bardziej niż mnie kochał swoją dawno zmarłą żonę. To była walka z widmem, której nie umiałam wygrać”
„Po śmierci męża córki przestały mnie odwiedzać. Nie mam nawet kontaktu z wnukiem, bo nie zna polskiego”
„Wysłałam syna na terapię konwersyjną dla homoseksualistów. Zamiast mi podziękować, nasłał na mnie policję”

Redakcja poleca

REKLAMA