Dragi, melanż… Skąd ta pani Zosia, kobieta mająca już swoje lata, znała takie słowa?
Pieniądze, biżuteria, telefon komórkowy...
– Słyszała pani? Znowu się włamali! – zakrzyknęła, gdy tylko znalazłam się w zasięgu jej głosu.
– Do kogo?
Pani Zosia, pomimo rozsadzającej ją chęci wygadania wszystkiego od razu, zamilkła na dłuższą chwilę, zgodnie ze sztuką budowania napięcia w przekazie medialnym. Czekałam cierpliwie.
– Pani Genia została obrobiona – wysapała w końcu, używając słów, które w jej mniemaniu brzmiały kryminalnie. – Do gołej kości. Pieniądze, biżuteria, dolary, telefon komórkowy i być może coś jeszcze.
Miałam ochotę trochę się z nią podroczyć uwagą, że pieniądze i dolary to w zasadzie jedno i to samo, ale zrezygnowałam, gdy usłyszałam zakończenie informacji.
– A sama Genia wylądowała w szpitalu! – zagrzmiała dramatycznie pani Zosia, a następnie wlepiła we mnie wzrok, sprawdzając, jaki efekt wywarła.
– Rany boskie, złodziej ją pobił? Bardzo? – zmartwiłam się.
– Nie, nie złodziej. Kiedy pani Genia się zorientowała, że ją obrobiono, łyknęła waleriany na „stres pokradzieżowy”. Waleriana nie zadziałała, przynajmniej tak jej się zdawało, to łyknęła jeszcze coś dla większego i pewniejszego uspokojenia.
– No i się uspokoiła dokumentnie… – domyśliłam się powodu interwencji lekarskiej. – A sam złodziej, kto to był?
– Nie wiadomo, ale to już seria – szepnęła tragicznym tonem pani Zosia. – Najpierw pan Kazik, teraz pani Genia. Sądzę, że kradnie któryś z tych typów z pijalni. U nich wieczna dziura budżetowa. Albo jakaś wredna młodzież dorabia do kieszonkowego.
Kto mógł okraść naszych sąsiadów?
Pijalnia to określenie klepiska, pełnego śmieci i stłuczonych butelek, leżącego pomiędzy sklepem warzywnym a dyskontem spożywczym, gdzie grupa ogorzałych tubylców, zwanych „indianami”, spotykała się każdego dnia, by dyskutować o sprawach wagi państwowej oraz konsumować hurtowe ilości alkoholu. Tak, oni chętnie by przygarnęli cudze pieniądze i precjoza, ale…
– Ale przecież znamy tych kolesi z pijalni. Raczej nieszkodliwi. Co najwyżej hałaśliwi. A poza tym rzucają się w oczy. Chyba ktoś by zapamiętał, że któryś kręcił się koło pani Geni albo pana Kazika – wyraziłam swoje wątpliwości.
– A więc młodzież! – zakrzyknęła pani Zosia. – Oskubały ją pewnie małolaty, którym pieniędzy od starych nie wystarcza na dragi i melanż.
Skąd kobieta, mająca w końcu swoje lata, znała takie określenia? Pani Zosia nie dała mi jednakże czasu na jakiekolwiek rozmyślania o używanym słownictwie.
– Niech pani słucha! Razem wytropimy skubańców i ich załatwimy. Nie pozwolę, żeby nasze osiedle stało się jakimś polskim Bronksem. Jest pani ze mną?
Westchnęłam ciężko, patrząc z tęsknotą na furtkę do mojej bramy. Wystarczyło wyjść dwie minuty później, żeby nie spotkać sąsiadki. Cóż, stało się.
– Dobrze, jestem – wymamrotałam.
I tak grupa śledcza się zawiązała
Okazało się, że nie jestem pierwsza. Do naszego zespołu dołączyła przede mną pani Irena.
– Jak tylko usłyszałam, że pani Zosia organizuje ekipę tropiącą, od razu postanowiłam się zapisać. Nie może być tak, żebyśmy na stare lata bali się jakichś pijaczków lub nieletnich – uzasadniała swoją decyzję. – Sama znam pana Kazika i panią Genię, więc nie spocznę, póki sprawa się nie wyjaśni.
– Na razie nie wiemy, kto to mógł być, dlatego nie rzucajmy nieuzasadnionych podejrzeń na kogokolwiek – zaoponowałam zgodnie z podstawową zasadą prawną.
– Kochana, a któż inny mógł się skusić na majątek pani Geni?
– prychnęła pani Irena. – Przecież zawodowy złodziej bierze się za grube ryby, a nie za biednych emerytów.
Grupa podyskutowała, następnie się rozeszłyśmy. Postanowiłam odwiedzić panią Genię w szpitalu.
Od razu się zorientowałam, że fizycznie nic się jej nie stało. Gorzej rzecz się miała z jej psychiką.
– Boże, jak ja teraz wrócę do domu? Przecież ja tam oka nie zmrużę! Jak już raz się włamał, to i drugi raz może! – łkała.
Sama wypytałam panią Genię, jak to było
Próbowałam ją pocieszyć. W końcu zapytałam ją o okoliczności kradzieży oraz podejrzenia odnośnie sprawcy.
– Już mówiłam policji, że był u mnie jakiś młodzik kilka dni wcześniej. Grzecznie wytłumaczył, że ze szkoły go przysłali do pomocy. Pytał, czy posprzątać albo zakupy zrobić. Nic nie chciałam, więc sobie poszedł – opowiadała.
Hm, trochę podejrzanie, może faktycznie to była przykrywka, by rozeznać się przed napadem. Ze swej strony opowiedziałam chorej o naszej grupie śledczej.
– Dziękuję paniom za troskę. Co prawda pani Zosia głównie dla sensacji to zrobiła i żeby potem się chwalić, co to nie ona
– skomentowała – ale pani Irena to miła kobieta, ostatnio się trochę bliżej poznałyśmy i nawet polubiłyśmy.
Odwiedziłam też drugą ofiarę rabunku
W drodze na osiedle snułam różne teorie i rzeczywiście, najbardziej pasowała mi kradzież w wykonaniu jakiegoś nastolatka.
Odwiedziłam również pana Kazika. Jego okno było otwarte, więc dzwoniłam uparcie do drzwi, choć ten długo nie otwierał. Wreszcie usłyszałam szczęk zamka, potem kolejny, i jeszcze jeden. Pojawiła się szczelina, przez którą ujrzałam taksujące intruza oczy sąsiada.
– A, to pani. Proszę, proszę.
Wpuścił mnie i ponownie zamknął pancerne wrota na wszystkie spusty. Miał od środka nawet solidną zasuwę. Widząc moje zaskoczenie, wyjaśnił:
– Od czasu napadu zwiększyłem środki bezpieczeństwa. Szwajcarskie drzwi pancerne z atestem i blokadą, kamera, a nawet coś w rodzaju automatycznej pułapki na nieproszonych gości.
– Boże, jakiej? – rozejrzałam się, szukając zmyślnej maszynerii.
– Tajemnica. I niespodzianka dla kolejnych złodziei – uśmiechnął się mściwie.
Zaczęłam go dokładniej wypytywać o okoliczności kradzieży. Okazało się, że i u niego pojawił się jakiś młodzian, tłumacząc, że ktoś go tu skierował do pomocy. Jednak pan Kazik swoim zwyczajem go pogonił.
Kolejne informacje coraz mocniej wskazywały na nastolatków jako sprawców.
– Grupa śledcza... – sąsiad zadumał się. – Niby policja już się tym zajęła, ale może my też powinniśmy. W każdym razie ja się bez broni nie ruszam z domu. Pani również mogę podarować. Pani Irena już ode mnie dostała spluwę, taka była zestrachana.
Wyciągnął z szuflady pistolet i mi podał.
– No co pan? – przestraszyłam się. – Nie zamierzam paradować z bronią!
– Spokojnie, to na ślepaki – wyjaśniał tonem znawcy. – Dużo huku i tyle. Na wszelki wypadek. Jednak dla siebie mam coś dużo skuteczniejszego…
Wracałam do domu, zastanawiając się nad oboma spotkaniami. Coś się układało w mojej głowie.
Kilkoro spotkanych przeze mnie po drodze mieszkańców osiedla już wiedziało o kolejnym napadzie. Pani Zosia działała niczym profesjonalna agencja informacyjna.
– Nie orientuje się pani, czy jest jakaś akcja w szkole? – zagadnęła mnie przy okazji pani Róża. – Bo był dziś u mnie uczeń i zaoferował pomoc w sprzątaniu.
Oho, pomyślałam zaalarmowana
– Wchodził do środka? Nic nie zniknęło po jego wyjściu?
Pani Róża powiedziała, że wchodził, nawet zaproponowała mu ciastka i herbatę, ale chłopak odszedł, gdy usłyszał, że nie jest potrzebny.
– No to może czas na małą zasadzkę – mruknęłam pod nosem, przypominając sobie pana Kazika i jego gadżety, z pistoletem hukowym na czele.
Warunek: pełna dyskrecja, nikomu ani słowa, nawet członkiniom grupy. Tylko tajemnica gwarantowała sukces.
Pani Róża została okradziona dwa dni później. Znowu zginęły pieniądze, złoto oraz cenny obraz, będący pamiątką rodzinną.
– To nie do wytrzymania! – denerwowała się pani Irena, kiedy wszystkie się spotkałyśmy. – Jesteśmy dupy, a nie detektywi. Zwłaszcza że zastosowano ten sam schemat: przeszpiegi w wykonaniu młodzieńca, a potem dokładne przeczesanie mieszkania.
Pani Zosia i pani Róża, która z oczywistych powodów dołączyła do naszej grupy tropiącej, zrezygnowane pokiwały tylko głowami. Złodziej działał w najlepsze, grając nam na nosie.
– Tak, schemat się powiela – przyznałam. – Jednak mam pewną koncepcję i chętnie ją paniom przedstawię, zanim pójdziemy na policję.
– O, proszę, niech nam pani wszystko opowie – ożywiła się Ołtarzewska, widząc szansę na dopływ kolejnych informacji.
– Ale nie tutaj, proponuję pogadać spokojnie przy kawie i ciastku. Niestety u mnie wymieniają okna i panuje totalny bałagan.
– Ja… ja… nie mogę. Siostrzeniec wprowadził się z kolegą na tydzień i zablokowali mi stołowy – wykręciła się pani Zosia, która nigdy nikogo nie wpuszczała do swojego mieszkania.
To ona wiedziała wszystko o wszystkich, natomiast sama skrzętnie chroniła swoją prywatność. Pani Róża została dopiero co okradziona, pani Genia wyszła dzień wcześniej ze szpitala, więc nawet im nie proponowaliśmy najazdu gości.
– To może do pana Kazika pójdziemy? On też powinien być zainteresowany – zastanawiałam się.
– O nie! – sprzeciwiła się pani Irena. – Słyszałam, że facet całkiem zbzikował. Kamery, broń, pułapki i wrota jak w średniowiecznym zamku. Za nic do niego nie pójdę. W takim razie zapraszam do siebie.
Wyczułam w jej głosie lekki strach przed panem Kazikiem.
Wymyśliłam, jak zdemaskować sprawcę
Poszliśmy zatem do pani Ireny. Po drodze zadzwoniłam jeszcze do pana Kazika, żeby do nas dołączył.
Usiedliśmy w salonie. Na stole pojawiły się ciastka i kawa. Oczy zabranych były utkwione we mnie. W końcu obiecałam im rozwiązanie zagadki.
– Jak wszyscy wiedzą, przed każdym włamaniem pojawiał się w mieszkaniu jakiś chłopak z pytaniem o potencjalną pomoc – zaczęłam.
– Typowy wywiad przed skokiem – wtrąciła pani Irena.
– Też tak początkowo sądziłam, ale opis sporządzony przez okradzionych wskazuje, że to były różne osoby.
– Może cały gang tu mamy? – zasugerowała przejęta pani Róża.
– Raczej nie. Po dokładnym przeanalizowaniu spotkań między chłopcami a ofiarami kradzieży wysnułam wniosek, że owi potencjalni włamywacze ledwo weszli za próg albo nawet nie. Prawda, pani Różo, panie Koziku?
Pani Róża skinęła głową.
– Ja już prędzej bym się dał zabić, niż wpuścił jakiegoś pętaka do domu – warknął pan Kazik.
– No dobrze, ale skoro to nie oni, to kto? – Pani Zosia domagała się faktów.
– Wielu innych ludzi ma dostęp do naszych mieszkań. Szczególnie rodzina i… znajomi – zaakcentowałam ostatnie słowo.
– No co też pani! – zdenerwowała się pani Irena. – Mielibyśmy się nawzajem okradać?
– Niestety tak – odrzekłam.
– Kto? – Pani Zosia nie zamierzała się bawić w zgadywanki.
– Kto w ostatnim czasie często bywał u każdego z okradzionych i stał się im bliższy niż wcześniej, a tym samym mógł najspokojniej w świecie podebrać klucze? – zapytałam.
Oczy wszystkich jak za pociągnięciem sznurka skierowały się na panią Irenę.
– Pani nas okradła? – wyjąkała pani Róża.
– Pani Genia również była ostatnio często odwiedzana.
– Jak śmiecie?! – wybuchnęła oskarżona. – Nikomu nic nie ukradłam! Jestem szanowaną obywatelką! – uniosła się honorem. – Proszę natychmiast wyjść.
– Oczywiście. Tylko zrobimy mały eksperyment. Pan Kazik był tak miły i przyniósł jeden ze swoich gadżetów. Panie sąsiedzie, mógłby pan włączyć lokalizator? – zaordynowałam.
– Z przyjemnością – odparł, a oczy zabłysły mu mściwym blaskiem.
Wyciągnął z torby urządzenie i je włączył. Wszyscy patrzyliśmy jak urzeczeni. On natomiast spojrzał w ekran i mruknął:
– Dwa metry.
Potem podszedł do szafy.
– Półtora, metr. To tu – wskazał na mebel.
– Mogłaby pani pokazać nam zawartość szafy? – zwróciłam się do gospodyni.
Pani Irena w jednej chwili pobladła na twarzy
– Proszę państwa, ja tonę w długach – zaszemrała. – Zapożyczyłam się dla syna, a on mnie ignoruje albo nie może mi zwrócić… Jacyś windykatorzy już mnie zaczęli nachodzić. Mogę stracić mieszkanie. Zrozumcie, jestem na krawędzi bankructwa! – szlochała.
– Proszę pokazać wnętrze szafy – powtórzyłam nieustępliwie.
Za ubraniami leżał ukradziony obraz zawinięty w szary papier. Pan Kazik odwinął pakunek i zerwał przyklejone z tyłu ramy małe urządzenie.
– Ot, nowoczesna technika. Nagranie z kamery nie za bardzo się udało, ale lokalizator zadziałał bezbłędnie – skomentował naszą wspólnie zorganizowaną zasadzkę.
– Tak na marginesie: w szkole już się rozeszło, że jakaś starsza kobieta prosi uczniów o pomoc dla niedołężnych emerytów, choć ci w rzeczywistości żadnej pomocy nie chcą – dodałam.
– Szanowni państwo, zrozumcie! Ja mam nóż na gardle. Wszystko oddam, co do grosza, i z odsetkami! Nie idźcie z tym do sądu – jęczała pani Irena.
Zapadła długa cisza.
– Ja nie mam pretensji i nawet mogę pani pożyczyć te pieniądze – nieoczekiwanie zaoferowała pani Róża.
– Ja w sumie też – dodał pan Kazik.
– Niech mi pani tylko odda pistolet, bo czuję się jak ostatni idiota. Uzbroić kogoś, kto cię napadł, to dopiero naiwność.
– W porządku, pogadamy jeszcze z panią Genią. Ale ona ma raczej miękkie serce – dorzuciła pani Róża.
– A policja? Przecież oni też prowadzą śledztwo! Właściwie to oficjalnie tylko oni – wtrąciła się pani Zosia.
Spojrzałam na nią z politowaniem.
– Policja wie tyle, że napastnik był młody i przygotowywał się do skoku poprzez odwiedziny u ofiar. Nie przyjdzie im do głowy, by sprawdzać poczciwą panią Irenę. Więc jeżeli okradzeni nie mają pretensji…
– Ja się zgadzam – stwierdził pan Kazik. – Niby popadłem w koszty z tymi drzwiami, no ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, i strzeżonego Pan Bóg strzeże. Mimo wszystko nie może tak być – spojrzał karcąco na panią Irenę – że pani się zadłuża i kradnie dla syna. Jest dorosły i to on powinien wspomagać matkę, a nie na odwrót. Niech mi pani poda jego adres. Już ja sobie z nim pogadam po męsku.
Co nam po tym, że ona pójdzie do więzienia?
Pan Kazik zrobił groźną minę i zdecydowanym ruchem przeładował pistolet, który dopiero co oddała mu pani Irena.
– Zaraz, zaraz… – Pani Zosia nie mogła uwierzyć własnym oczom i uszom. – To przecież absurd! Złapaliśmy złodziejkę, więc powinniśmy ją oddać policji, a nie jej odpuszczać, a nawet pomagać. Zrobiła z nas idiotów, a my jej grzecznie wybaczamy?!
– Pani Zosiu – zaczęłam mitygującym tonem – znamy się nie od dziś i sądzę, że lepiej będzie dla wszystkich, jeżeli ta sprawa zostanie między nami. Każdy może doznać zaćmienia umysłu i zrobić coś durnego, zwłaszcza jak mu się wydaje, że jest w sytuacji bez wyjścia. Kradzieże więcej się nie powtórzą, prawda, pani Ireno? – spojrzałam na skruszoną kobietę, która energicznie potaknęła. – Więc co nam po tym, że nasza sąsiadka zostanie naznaczona jako złodziejka i wyklęta? A jak pójdzie do więzienia, to na pewno nie spłaci swoich długów.
O dziwo, nie dość, że pani Zosia ustąpiła, to jeszcze wbrew swojej gadatliwej naturze dotrzymała obietnicy i nie pisnęła nikomu ani słowa. Syn pani Ireny po interwencji pana Kazika oddał matce pieniądze, a ta zwróciła je sąsiadom.
Co prawda kontakty towarzyskie z nią ustały – już bez przesady, aż tacy święci i wyrozumiali nie byliśmy – jednak wszyscy wierzyliśmy, że polubowne załatwienie sprawy, choć nielegalne, było lepsze niż oficjalny sąd.
Po rozprawie i niewątpliwym wyroku – plus dodatkowa kara w postaci ostracyzmu, najbardziej bolesna, bo bezterminowa – już na zawsze pozostałby nam jakiś niesmak. A tak czuliśmy, że wznieśliśmy się ponad pragnienie odwetu i zrobiliśmy dobry uczynek.
Jednak od tego czasu przed każdą wizytą znajomych chowam głęboko klucze i wszelkie cenne drobiazgi, które łatwo zwinąć. Czy to normalne? Cóż, lepiej się z tym czuję.
Czytaj także:
„Po śmierci teściowej, sąsiadka rzuciła się na spadek jak wygłodniała hiena. Zastanawiało mnie jedno - czemu chciała tylko tę rzecz?”
„Sąsiedzi noszą mnie na rękach, bo uratowałam życie sąsiadki. To nie ja jestem bohaterką, tylko oni są żałosnymi tchórzami”
„Moja sąsiadka to wredny babsztyl. Jest wścibska i zaczepna. Nigdy nie wierzyłem w dobre serce pani Geni”