Całe życie marzyłam o tym, żeby mieszkać na wsi, mąż też, toteż kiedy odłożyliśmy trochę grosza, pracując na Wyspach, nie mieliśmy wątpliwości, gdzie szukać swojego miejsca na ziemi.
– To tutaj! – stwierdziliśmy zgodnie, gdy sprawdzając gazetowe ogłoszenia, trafiliśmy na dom na Pomorzu.
Sprowadzony geodeta wymierzył działkę, która obejmowała także kilka metrów kwadratowych użytkowanych dotąd przez sąsiadkę, przemiłą starszą panią, która od początku była nam bardzo życzliwa. Nawet konieczność zamurowania bocznych drzwi domku, które wychodziły teraz wprost do naszego przyszłego ogrodu, nie wzbudziła w niej negatywnych emocji.
– Zięć znajdzie chwilę, to zrobi – zapewniła nas. – Ja i tak nigdy nie używam tego wejścia… Mąż świętej pamięci je wybił, widzę, że nawet bez pozwolenia. Niech się państwo nie martwią.
Byliśmy nowi we wsi, wzbudzaliśmy ciekawość
Państwo się nie martwili, zajęli się remontem i wobec uczynności sąsiadki przymykali oczy na jej wyprawy po porzeczki czy agrest. Planowałam ogród kwiatowy, a póki krzewy jeszcze były, co się miało tyle dobra marnować? I choć mąż ostrzegał, że to może kobiecie wejść w krew, ja machałam ręką. Z czasem trochę mnie zaczęła męczyć, bo najwyraźniej robiła za tubę rozgłaszającą na wsi, co się u nas dzieje: wystarczyło zajść do sklepiku, a ludzie pytali, po co kamieni nawieźliśmy na podwórko, czemu wanna leży wyrzucona albo czy to prawda, że potrzebne nam gałęzie świerkowe na płot.
– To nie pani Mania – broniłam sąsiadki. – Pewnie ta jej córka, co przychodzi z rodziną na niedzielne obiadki.
– Mnie to rybka – zapewniał Marcin. – Już dawno wpisałem podobne hece w koszty mieszkania na prowincji.
Znosiłam ze strony sąsiadki uwagi w czasie zakładania ogrodu, te wszystkie zdumione okrzyki, w rodzaju:
– A po co kwiaty, kwiatami się człek nie naje, a róże to tylko kolce mają, pokoli się, jak będzie marchwi chciała narwać… Co, nie będzie marchwi?!
Byłam aniołem cierpliwości, choć bardziej wredna część mojej osoby zarejestrowała, że drzwi nie tylko nie zostały zamurowane, ale wręcz się nie zamykają.
– Nie możemy postawić jakiegoś płotu, Marcinku? – próbowałam znaleźć wyjście z tej kłopotliwej sytuacji.
– Co ty, na drzwiach? – zdziwił się mąż. – Powiedz tylko słowo, a usadzę babę raz na zawsze, bo nawet mi zaczyna grać na nerwach.
– No nie, robić awanturę takiej miłej starszej pani? – powstrzymałam go.
Latem częściej odwiedzały ją wnuki i choć z drugiej strony miały podwórko wielkie jak boisko, najchętniej wyprawiały się na naszą stronę. Kiedyś, widząc, że biegają po naszej świeżo obsadzonej rabacie różanej, po prostu ryknęłam, zanim zdążyłam pomyśleć.
– Wynocha mi stąd, ale już!
Ulało mi się za wszystkie czasy i łebki poszły jak przeciąg. Co za ulga… Pani Mania też jakby się obraziła, zamknęła drzwi, może nawet na dobre?
– Kit jej w oko – skwitował mąż. – Trochę spokoju nie zaszkodzi.
Spokój jednak był tylko pozorny, bo często widziałam w ogrodzie czyjeś ślady, zauważyłam też z lekka oskubane piwonie i pościnane kwiaty mieczyków.
– Co, do licha, jest z tą kobietą? – wściekałam się. – Nie zauważyła jeszcze, że to MÓJ ogród?! Włazi jak do swojego, słowo daję! A niby kwiatów nie lubi!
– Bo jej nigdy jasno nie powiedziałaś, do kogo ten kawałek ziemi należy – Marcin wzruszył ramionami. – Ale wiesz co? Mogłabyś się na nią zaczaić – zaproponował z błyskiem w oku. – Ciekawe, jaką by miała minę, jakbyś ją przyłapała na gorącym uczynku!
– Zaczaić, jak ona wstaje jeszcze przed słońcem! Sama kiedyś mówiła, że już o drugiej w nocy bywa wyspana i odmawia sobie wtedy litanie. Proszę, jaka świątobliwa złodziejka mi się trafiła!
To wszystko przestało mi się mieścić w głowie. Tu pitu-pitu, dzieńdoberki, a od czasu do czasu o świcie nalocik, żeby uzupełnić braki w wazonach.
– Marcin, to ona! – oświadczyłam któregoś ranka. – Miałam koszmarny sen, zbudziłam się i usiadłam przy oknie. Patrzę, a tu pani Mania, myk-myk i uharatała kilka pędów powojnika.
– Przegoniłaś ją? – podekscytował się.
– Nie, głupio mi było… W piżamie?
A moje powojniki zobaczyłam potem w kościele na ołtarzu. Zatkało mnie!
Jakoś sobie wkręciłam, że to okoliczność łagodząca, i zezłościłam się ciut mniej; ale tylko do wczoraj. O, wczoraj to naprawdę sąsiadeczka mi podniosła ciśnienie, mało nie pękłam! Wchodzę sobie do ogrodu, a tam moja wypieszczona angielska róża, co ją miesiąc trzymałam pod kroplówką z Florovitu, oberwana do ostatniego kwiatka. Wściekłość zmroziła mi krew.
– Nadeszła twoja godzina, podła babo! – ruszyłam do fatalnych drzwi.
Zamknięte… No jasne, jakbym ja odwaliła taki numer, cały rok bym się ukrywała, leżąc pod parapetem! Mąż był w delegacji, nie miał mnie kto ostudzić. A ja wskoczyłam do auta, przywiozłam z apteki dwie butelki waleriany i wylałam je na drzwi sąsiadki. Już po godzinie był pierwszy kot, a potem dowiedziały się inne i oblazły dom mojego wroga, miaucząc i prychając. Będzie taki smród, że sama chwyci za kielnię, złodziejka jedna!
Czytaj także:
Latami staraliśmy się o dziecko. Zaszłam w ciążę, gdy adoptowaliśmy Marysię
Mąż i synowie traktowali mnie jak służbę i nazywali ryczącą czterdziestką
Mój mąż nie dbał o siebie. Zmobilizował się dopiero, gdy poznał przyszłego teścia