„Mąż i synowie traktowali mnie jak służbę. Gdy domagałam się pomocy żartowali, że jako rycząca 40-tka mam humory”

kobieta, której nie szanuje mąż ani synowie fot. Adobe Stock, TheVisualsYouNeed
„– Mamuśka, tak pytlujesz, że telewizor zagłuszasz. – Nie jestem twoją mamuśką, tylko żoną – wycedziłam. Synowie zachichotali. Świetnie się bawili, robiąc ze mnie zołzę. A przecież to mnie w tej rodzinie tłamszono, wykorzystywano, traktowano jak sprzątaczkę, praczkę i kucharkę…”
/ 04.10.2021 10:40
kobieta, której nie szanuje mąż ani synowie fot. Adobe Stock, TheVisualsYouNeed

Czasem trudno określić początek wielkiej zmiany. Coś narasta, nabrzmiewa, a potem wystarczy drobiazg albo ciąg drobiazgów, by nastąpił wybuch wulkanu. Ja dokładnie pamiętam chwilę, w której stwierdziłam, że mam dosyć tyrania na dwa etaty: w pracy i w domu. Przy czym w banku czułam się doceniana, szanowana, a we własnym domu… szkoda gadać.

Harowałam za darmo. Nawet dziękuję nikt nie raczył powiedzieć

I w końcu coś we mnie pękło. Siedziałam przy stole z moim mężem i synami pałaszującymi niedzielny obiad, i im dłużej się im przyglądałam, tym bardziej traciłam apetyt. Wsuwali, nawet nie patrząc na talerze. Najpierw barszcz ukraiński, potem zrazy. Gdybym nie wyjęła szpikulców, zeżarliby razem z nimi! Pochłaniali posiłek jak… jak bezmyślne gąbki. A tak się starałam! Nie żeby mlaskali czy siorbali, aż tak źle nie było, ale brakowało mi w tym naszym niedzielnym posiłku czegoś ważnego, choć nieuchwytnego, magicznej przyprawy. Może rozmowy, może wymiany spojrzeń, bliskości, płynącej od nich do mnie miłości, wdzięczności, podziwu…

Tak, nawet podziwu. Przecież na uszach stawałam, żeby niedzielne obiady im smakowały. I dbałam o właściwą oprawę. Nakrywałam do stołu w dużym pokoju, wyciągałam lepszą zastawę, ustawiałam kwiaty. I po co? Skoro cała trójka pochłaniała moje finezyjne zrazy jak byle klopsa. Co gorsza oglądali telewizję. Standard.

– Czy wy naprawdę musicie gapić się w to pudło nawet w niedzielę przy obiedzie? – pożaliłam się.
– Ciiii, mama – uciszył mnie młodszy syn. – Bo nie usłyszę dowcipu. Ten facet jest mistrzem żenujących kawałów.
– Żenującym żartem to wy jesteście! Trzy godziny stałam przy garach, a wy co? Ani dziękuję, ani nic!
– Mama, ale o co ci chodzi? – tym razem przerwał mi starszy syn. – Przecież jest pyszne jak zawsze. A my jak zawsze oglądamy ten program przy obiedzie. Co ci tak nagle zaczęło to przeszkadzać? To już ten czas nadszedł?
– Niby jaki? I zawsze mi przeszkadzało, ale teraz mam dość milczenia, o!
– Właśnie słyszę, mamuśka – prychnął mój mąż dowcipnie. – Tak pytlujesz, że telewizor zagłuszasz.

Zmroziłam go wzrokiem.

– Nie jestem twoją mamuśką – wycedziłam. – Ile razy mam powtarzać, żebyś mnie tak nie nazywał? Nie życzę sobie! – ostatnie słowa wyskandowałam, stojąc i pochylając się nad nim groźnie.
– Nie bij! – pisnął i zasłonił się rękami.

Synowie zachichotali. Świetnie się bawili, robiąc ze mnie zołzę

A przecież to mnie w tej rodzinie tłamszono, wykorzystywano, traktowano jak sprzątaczkę, praczkę i kucharkę… Chętnie dodałabym coś więcej do listy obowiązków, lecz seks z moim mężem przypominał upał w lipcu. Powinien być, ale rzadko się trafiał. I nie zamierzam całej winy zwalać na niego. Nigdy specjalnych gejzerów namiętności między nami nie było – ale kochaliśmy się i okazywaliśmy sobie czułość. Teraz, po dwudziestu latach małżeństwa, nasze chwile intymne były rzadkie, krótkie i takie przykro mechaniczne. Jakby nam się nie chciało starać. Jemu na pewno.

Nie pamiętam, kiedy ostatni raz mnie przytulił, spojrzał z miłością, powiedział komplement, podarował coś bez okazji. Za to na głupie żarty miał ochotę! Wymienił z chłopakami znaczące spojrzenia. Stałam się czujna.

– O co chodzi?

Bartek, młodszy, zachichotał nerwowo.

– No, co jest?
– Tata nas ostrzegał… – bąknął.
– Niby przed czym? – warknęłam, podejrzewając, że padnie jakiś szowinistyczny tekst o napięciu przedmiesiączkowym; prawda okazała się gorsza.
– No, że ryczące czterdziestki tak mają: zmienne humory, agresja na zmianę ze łzami, wieczne awantury bez powodu… – przerwał i spojrzał na mnie.

Czy on właśnie sugerował, że ja świruję z powodu łabędziego śpiewu hormonów?

Że te słuszne pretensje wynikają z powodu nadciągającego klimakterium? Chryste, miałam dopiero 44 lata! Niektóre kobiety w tym wieku dzieci rodzą! Do cholery, nie byłam starą babą! Ale moi synowie na spółkę z nieczułym mężem uważali, że skoro marudzę, to widać TEN czas już nadszedł. Wtedy coś we mnie pękło. Nawet jeżeli wkroczyłam w smugę cienia, jeżeli faktycznie zaczął się początek przekwitania, to mógł potrwać jeszcze wiele lat. I co, miałam pokornie znosić ich znaczące spojrzenia i chamskie odzywki?

Gwałtownie wstałam od stołu. Złapałam torebkę, ubrałam się i wyszłam z domu. Nie mogłam na nich patrzeć! Ale nie chciałam też być sama, bo skończyłoby się łzami, a wtedy tylko potwierdziłabym ich pogląd, że nie panuję nad własnymi emocjami. Wsiadłam więc do auta i pojechałam do centrum handlowego. Tłum obcych ludzi podziałał na mnie odprężająco. Łażąc wśród sklepów, nie myślałam o niczym. Ale widać podświadomość działała i zaprowadziła mnie prosto pod salon fryzjerski, gdzie akurat jedna z pań była wolna, bo umówiona klientka odwołała wizytę. Przeznaczenie! Od dawna nie mogłam znaleźć czasu dla siebie.

Wciąż sobie obiecywałam, że zapiszę się na jakiś aerobik albo zajęcia taneczne. Wciąż odwlekałam też wizytę u fryzjera. Włosy aż prosiły się o skrócenie i porządne farbowanie, zamiast tego domowego… W salonie powiedziałam kobiecie, że ma wolną rękę, byle było modnie i żebym nie miała roboty z układaniem fryzury. Koczek zniknął, podobnie jak siwe odrosty i postarzający mnie kolor oberżyny (na obrazku odcień farby wyglądał inaczej niż na mojej głowie).

Chcą mieć bajzel w pokojach? Ich sprawa

Kosztowało mnie to niemało, ale nie żałowałam. Miałam teraz krótką kasztanową fryzurkę, podkreślającą zieleń moich oczu. Odmłodniałam o dekadę! Potem, idąc za ciosem, powędrowałam do kosmetyczki i zapisałam się na zabiegi rewitalizujące. No a później ruszyłam na zakupy… Ogólnie moja przemiana z grzecznej, nieco zapuszczonej Krysi, w odnowioną, odświeżoną Krystynę potrwała parę miesięcy. Nie wystarczy zmienić uczesanie, ciuchy, zafundować sobie kilka masaży wygładzających zmarszczki czy zgodzić się na babski wypad do kina z koleżankami z pracy.

To w głowie musiało mi się przestawić, żeby ta dbałość o dobre samopoczucie weszła mi w nawyk, a nie okazała się jednorazowym ekscesem, łabędzim śpiewem starzejącej się kobiety… Nadal kochałam swoją rodzinę, ale zamiast marudzić, że mnie nie doceniają, zamiast na siłę ich zmieniać, stopniowo sama się zmieniałam. Przestałam stawiać swoich panów na pierwszym miejscu, przed własnymi potrzebami, pragnieniami. I – jakoś żyli.

Wszak chłopcy nie byli już dziećmi! To ze swoją pedantyczną naturą miałam większy problem; uważałam, że ja wszystko robię najlepiej. „Koniec z tym pędem do perfekcji! – postanowiłam sobie. – Chcą mieć bajzel w pokojach, ich sprawa”. Postanowiłam tam nie wchodzić, bo czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal. Mąż też mógł sobie sam zrobić pranie albo kupić i ugotować pierogi, kiedy ja byłam na zajęciach jogi. A niedzielne i sobotnie obiady, których szykowanie ograbiało mnie z wolnego czasu?

Odpuściłam sobie. Znaczy robiłam czasami ekstrawyżerkę jak dawniej, ale tylko gdy miałam nastrój. Kiedy mi się nie chciało, zamawialiśmy pizzę, spaghetti albo coś innego. Albo – i to było najfajniejsze – panowie sami coś szykowali. Wychodziło różnie, ale jadłam i chwaliłam, doceniając starania. Wiedziałam przecież, jakie to ważne. Niemniej dostrzegałam w ich wzroku nieme pytanie: „Czy to już na stałe, czy tak matce zostanie?”.

I trudno powiedzieć, czy tęsknili za dawną Krysią. Bo z jednej strony fajnie, kiedy obiad sam materializuje się na stole, skarpety same się piorą, lodówka sama się zapełnia żarciem, a pokój sam odkurza. Z drugiej, jako asertywna Krystyna byłam bardziej wyluzowana i otwarta. Łatwiej się ze mną dogadywali, czy może raczej wreszcie zaczęli mnie słuchać.

Wybacz, ale ja na działce wcale nie odpoczywam

Test bojowy przeszliśmy przy okazji wakacji. Tradycyjnie jeździliśmy na działkę, bo Stefan tylko tam wypoczywał. Na zorganizowanych spędach męczył się, na wyjazdach samodzielnych, nie daj Boże za granicę, denerwował, że coś się stanie i utkniemy z dzieciakami w obcym polu. Nie bez znaczenia był też argument finansowy, zwłaszcza w czasach, gdy dopiero się dorabialiśmy. Ale przecież już nie byliśmy na dorobku, a chłopcy wyrośli z wakacji z rodzicami, nie musieliśmy ich targać ze sobą. Jednak małżonek dalej kręcił nosem.

– Coś się tak uparła? Naprawdę wolisz zamienić nasz święty działkowy spokój na jakiś dziki rajd wycieczkowy albo jakieś egzotyczne upały? Wiem, stać nas. I możemy pojechać sami. Ale po co? Tu też się możesz opalać, nad jezioro pojechać, pogadać, co ważne po polsku… Kurczę, naprawdę chcesz zawieść tych wszystkich ludzi, którzy nas odwiedzają, wpadają na grilla, podziwiają naszą działką, rozpływają w zachwytach nad twoimi pysznymi ogórkami małosolnymi i legendarnymi konfiturami?

Dawna Krysia wybuchłaby potokiem oburzonych słów. Stefan by kiwał głową, nie słuchając, i zostałoby po staremu. Krystyna wzięła kilka głębokich oddechów i wyjaśniła spokojnie:

– Ty odpoczywasz na działce. Ty bujasz się w hamaku, wędkujesz, czytasz książki, słuchasz radia, rozmawiasz ze znajomymi, gdy wpadną na grilla. Ja w tym czasie sprzątam, pielę, robię przetwory, gotuję, szykuję mięso na grilla i na uszach staję, by godnie przyjąć tych licznych gości przyłażących na darmową wyżerkę. Tyram bardziej niż w domu. Dziękuję, postoję. Chcesz wakacji na działce, chcesz gościć krewnych i znajomych? Już zakasuj rękawy. Ja w tym roku nie zamierzam palcem kiwnąć!

Stefan milczał. Usłyszał moje argumenty, ale po minie widziałam, że się z nimi nie zgadza.

– Przesadzasz. Aż tak nie mogłaś się zmienić. Nowe hobby, ciuchy, fryzura służą ci, owszem. I przyznaję, rzeczywiście lepiej ci w krótkich włosach…

„Czy ja się właśnie doczekałam komplementu?” – pomyślałam zdumiona, lecz cały efekt zepsuło kolejne zdanie:

– Ale założę się, że po tygodniu spędzonym gdzieś w dalekim kraju, zatęskniłabyś za naszą swojską działeczką…
– Zakład stoi – odparłam.

I pojechałam! Wykupiłam wycieczkę do Czech. Wcale nie kusiła mnie odległa egzotyka, za to zawsze chciałam zobaczyć Pragę: Zamek na Hradczanach, Most Karola, Złotą Uliczkę. Niestety, mąż na hasło zwiedzanie zaraz ziewał. Marzenie pozostało marzeniem. A kiedy miałam je spełniać? Aż zrobię się tak stara, że faktycznie tylko hamak na działce? Praga nie zawiodła. Mimo natłoku turystów oczarowała mnie swoim pięknem, a jej mieszkańcy zawojowali życzliwością i poczuciem humoru. Nigdy nie zapomnę dwóch tygodni spędzonych w tym niezwykłym mieście, czarodziejskim świecie gotyku i baroku, w którym zaklęta została przeszłość.

Zwłaszcza że odkrywałam go w miłym towarzystwie – na wyciecze poznałam bowiem Karola. Usiadł koło mnie w autobusie.

– Witam, mam nadzieję, że to miejsce jest wolne? – zapytał.
– Proszę bardzo.
– Dziękuję uprzejmie. Bałem się, że tak urocza istota nie będzie miała ochoty spędzić kilku godzin podróży w towarzystwie starszego pana, a dla mnie to sama radość, cieszyć oczy młodością…

Zaśmiałam się perliście. Facet był góra dziesięć lat starszy, a prawił mi dusery niczym jakiejś młódce.

– Proszę przestać. Zapewniam, że bliżej mi wiekiem do pana niż do mojego osiemnastoletniego syna.

Z wycieczki wróciłam jak nowo narodzona! Jego pełne niedowierzania spojrzenie sprawiło mi ogromną przyjemność. A takich spojrzeń tudzież słów – pełnych podziwu, zachwytu i platonicznego uwielbienia – mi nie szczędził. Platonicznego, bo był zatwardziałym wdowcem. Pasował mu ten stan, który pozwalał mu flirtować z kobietami, zarazem dając wygodną wymówkę, by nie posuwać się dalej.

W kółko powtarzał, jakim jestem aniołem, mój mąż szczęściarzem, i gdyby nie to, że kochał swoją Zosię na śmierć i życie, to ho, ho! Rozpieszczał mnie wręcz nieprzyzwoicie i uwodził w czesko-romantyczny sposób. Piliśmy pyszne piwo w uroczych pubach, spacerowaliśmy pod rękę przy świetle księżyca, żartowaliśmy, tańczyliśmy polkę na ulicznej zabawie, ale pod koniec tych wspaniałych wakacji miałam dosyć. Najpyszniejsza potrawa serwowana codziennie w końcu zbrzydnie.

Z przyjemnością wróciłam do domu, do konkretnych smaków codzienności. Mały krok w bok wystarczył, bym podbudowała swoje kobiece ego. Stefan też się cieszył. Może nie obsypywał mnie komplementami, ale radość objawiał pełną zapału pomocą w domu i na działce. Bo wygrałam zakład. Nie zatęskniłam za działką ani razu, naprawdę! Za to Stefan, który w moim imieniu musiał obiegać zjeżdżające zewsząd wygłodniałe sępy – stał się ostrożniejszy w szafowaniu zaproszeniami na grilla, ogóreczka i konfiturki. 

Czytaj także:
Wiem, że mój mąż pije przeze mnie. Nie odejdę, bo powstrzymują mnie wyrzuty sumienia i miłość
Nasza 8-letnia córka zmarła, a moja żona nie umie przejść żałoby. Ciągle szykuje jej ubrania
Gdy wygrałem w totka, nagle przypomnieli sobie o mnie wszyscy krewni

Redakcja poleca

REKLAMA