Moja babcia zawsze powtarzała, że człowiek nie pojawia się na świecie bez powodu. Że każdy ma do spełnienia jakąś ważną misję. W duchu się z tego śmiałem. Cóż ja, zwyczajny chłopak, młody rolnik z niewielkiej mazurskiej wsi ukrytej wśród lasów, mogłem zrobić dla świata? Dziś myślę, że moja babcia miała chyba rację. Uświadomiłem to sobie pewnego letniego poranka, gdy wyjechałem do pracy dwie godziny przed czasem, a mimo to do niej nie dotarłem…
Tamtego dnia obudziłem się dużo wcześniej niż zwykle. Chciałem jeszcze pospać, bo czekała mnie ciężka robota u kolegi z sąsiedniej miejscowości. Mieliśmy kończyć naprawę dachu uszkodzonego w czasie burzy. Chciałem, ale jakoś nie mogłem ponownie zasnąć. To było dziwne, bo zwykle wystarczyło, żebym przyłożył głowę do poduszki i już chrapałem. A wtedy przewracałem się z boku na bok, liczyłem barany i nic.
Zrezygnowany zwlokłem się z łóżka i zrobiłem sobie kawę. Wypiłem jeden kubek, potem drugi. Spojrzałem na zegarek. Dochodziła czwarta. Z kumplem umówiłem się o siódmej, więc miałem mnóstwo czasu. Żeby nie siedzieć bezczynnie, postanowiłam narąbać drewna na zimę. Ale, jak na złość, nie mogłem znaleźć siekiery. Normalnie leżała zawsze obok pieńka. A tu, jakby się pod ziemię zapadła. „A niech tam! Pojadę i sam zacznę łatać tę stodołę. Może wtedy szybciej skończymy” – pomyślałem. Wyciągnąłem z szopki rower i ruszyłem.
Co ta dziewczyna robiła o świcie w lesie?
Nie spieszyłem się, miałem do przejechania tylko pięć kilometrów. Skręciłem w piaszczystą drogę prowadzącą do lasu, gdy zobaczyłem w oddali jakąś dziewczynę. Wyłoniła się zza drzew i szła pośpiesznie w moją stronę. W pierwszej chwili jej nie poznałem, bo wschodzące słońce świeciło mi w oczy. Dopiero gdy się zbliżyła, zorientowałem się, kto to jest. Danka!
Znałem ją od dziecka. Mieszkała tylko z dziadkami, na skraju wsi. Staruszkowie nie mieli z nią łatwo. Ledwie szkołę skończyła, w gospodarstwie nie pomagała. Tylko szalała. Zwłaszcza kobiety jej nienawidziły. Gadały, że to latawica, że im mężów na złą drogę sprowadza. Faktycznie, chłopaki nieraz opowiadali, jak to się z nią zabawiali na sianie. Za piwo, szklankę wina. Albo i bez poczęstunku. Nawet mnie namawiali. Ale nie skorzystałem. Kocham swoją żonę i nie w głowie mi skoki w bok. Zwłaszcza z taką…
„Co ona tu robi o tej porze?” – zastanawiałem się teraz. „Zaraz… Wczoraj była dyskoteka w remizie. Pewnie po tańcach wyciągnęła któregoś na randkę do lasu i im się zeszło” – znalazłem wytłumaczenie.
Dziewczyna była już całkiem blisko. Zatrzymałem się i ze zdziwieniem zauważyłem, że wcale nie jest ubrana wyjściowo, jak na dyskotekę. Miała na sobie luźną, poplamioną czymś ciemną sukienkę a na nogach plastikowe klapki. Trochę mnie to zaniepokoiło.
– Cześć Danka! Wszystko w porządku? – zapytałem, gdy mnie mijała.
Nawet na mnie nie spojrzała.
– A coś taki ciekawski? Książkę o mnie piszesz? – odburknęła, patrząc w bok.
I jeszcze przyśpieszyła kroku.
Wsiadłem na rower i ruszyłem w stronę lasu. Nie podejrzewałem, że stało się coś poważnego. Pomyślałem, że może jakaś wkurzona żona straciła cierpliwość i przyszła z czymś ciężkim w ręku, żeby się z nią policzyć za bałamucenie męża. No i Danka musiała uciekać z domu, tak jak stała…
Wjechałem w las. Panowała w nim jakaś złowieszcza cisza. Wszystkie ptaki zamilkły. To było bardzo dziwne, bo rankiem świergoczą przecież najgłośniej. No chyba, że zbiera się na burzę. Ale niebo było czyste jak łza, bez jednej chmurki. Mocniej nacisnąłem na pedały. Ujechałam może z pół kilometra, gdy usłyszałem nagle jakiś cichy dźwięk. Ni to pisk, ni to płacz. Dochodził zza rozłożystego jałowca rosnącego kilka metrów od drogi.
Nie jestem strachliwy, ale wtedy poczułem się trochę nieswojo. „Co to tak jęczy? Jakaś dusza nieczysta?” – myślałem gorączkowo. Ludzie gadali, że nasz las jest nawiedzony, bo w czasie wojny toczyły się tu ciężkie boje i mnóstwo żołnierzy poległo. Nigdy nie wierzyłem w te opowieści, bo przecież milion razy byłem w lesie i nie spotkałem żadnego ducha. Ale może teraz miał być ten pierwszy raz? Chciałem jeszcze przyśpieszyć, lecz zamiast tego… stanąłem dęba. Łańcuch spadł. Jak na złość.
Chcąc nie chcąc, zsiadłem z roweru i zacząłem go zakładać. I wtedy znowu usłyszałem ten płacz. Tyle że głośniejszy. „Eee, to żaden duch. Pewnie sarenka wpadła w sidła i nie może się wydostać” – tłumaczyłem sobie. Kocham zwierzęta i nie mógłbym zostawić rannego zwierzęcia bez pomocy. Ostrożnie podszedłem do krzaka i rozchyliłem gałęzie.
Tego, co wtedy zobaczyłem, nie zapomnę do końca życia. Na trawie leżała plastikowa torba. A na niej noworodek! Chłopczyk. Nagi, umazany ziemią i krwią. Z małego ciałka zwisała pępowina…
Zdaje się, że chyba uratowałem to dziecko…
Byłem w szoku. W pierwszej chwili nie wiedziałem, co robić. Jestem tylko prostym facetem! Ale potem ogarnął mnie jakiś dziwny spokój. Przypomniało mi się, że taki maluch musi mieć ciepło. Zdjąłem koszulę i owinąłem w nią malca. Wyciągnąłem z kieszeni komórkę. „Żeby tylko był zasięg, chociaż jedna kreska” – modliłem się, bo w naszej okolicy często sygnał zanikał. Był! I to bardzo silny! Wystukałem trzy dziewiątki.
– Znalazłem w lesie noworodka! Żyje, ale prawie się nie rusza! Potrzebna jest pomoc – krzyknąłem i opisałem, na której drodze jestem.
Po drugiej stronie zapanowała na kilka sekund kompletna cisza… Jakby ktoś nie dowierzał, że mówię prawdę.
– Karetka będzie za 20 minut. Proszę się nie rozłączać! – usłyszałem.
Dyspozytorka zachowała się wspaniale! Była ze mną w kontakcie aż do przyjazdu pogotowia. Mówiła mi, co mam robić i podtrzymywała mnie na duchu, bo w pewnym momencie maluch przestał się ruszać i przestraszyłem się, że nie żyje. Ale żył! Gdy wreszcie nadeszła pomoc, widziałem, jak lekarz wkłada go do jakiegoś ocieplacza, jak podłącza do aparatury.
– Chłopie, nic jeszcze nie jest pewne, ale chyba uratowałeś to dziecko! – krzyknął, wskakując do karetki.
Gdy odjechali, poczułem, że nogi mi się uginają. Usiadłem na środku drogi. Marzyłem tylko o jednym: by się położyć. Ale nie czas był jeszcze na odpoczynek, bo w ślad za pogotowiem przyjechały dwa radiowozy. Jacyś obcy policjanci, chyba z powiatu, zaczęli oglądać i fotografować miejsce, w którym znalazłem malucha. A potem zasypali mnie pytaniami. Kim jestem, gdzie mieszkam, gdzie jechałem.
– Widziałeś kogoś podejrzanego na drodze? – zapytał jeden z nich.
– Podejrzanego? Nie, właściwie, nie – zawahałem się
– A może jednak? – naciskał.
– No widziałem, Dankę, dziewczynę z naszej wsi. Ale to nie jej dziecko. Nawet w ciąży nie była. Przecież ludzie by zauważyli i gadali na ten temat. Jak to u nas – odparłem.
– A może jednak nie zauważyli? To się zdarza! Gdzie ona mieszka? Pojedziemy, rozejrzymy się, popytamy…
– Tam, na skraju lasu, pokażę, bo trudno trafić – odparłem.
Wsiadłem do radiowozu i wskazałem kierunek. Przez całą drogę biłem się z myślami. Z jednej strony nie wierzyłem, że Danka była w ciąży. A nawet jeśli, to że mogła wyrzucić w lesie własne dziecko. Ale z drugiej… „A może policjanci mają rację? Jak moja Basia była w ciąży z Krzysiem, to przytyła tylko osiem kilogramów, ledwie było widać. Ludzie śmiali się, że na słowo wierzą, że jest przy nadziei, a nie za dużo klusków zjadła. A Danka zawsze była przy kości, mogła ukryć brzuch… No i te podejrzane plamy na sukience… Dobrze się nie przyjrzałem, ale to mogła być krew…” – analizowałem. Od tego myślenia aż mnie głowa rozbolała. Chciałem, żeby wszystko już się wyjaśniło i skończyło.
Nawet jej babcia o niczym nie wiedziała
No i się wyjaśniło. Szybciej, niż się można było spodziewać. Gdy tylko stanęliśmy przed bramą, z domu wybiegła babcia Danki. Była roztrzęsiona.
– Chryste Panie! Panowie, dobrze, że jesteście! Szukajcie dziecka! Ta szmata w stodole urodziła i gdzieś je wyrzuciła! Nie chce powiedzieć gdzie! – krzyczała.
– Dziecko żyje! Jest bezpieczne, w szpitalu! Ten mężczyzna je znalazł – przerwał jej policjant.
– Piotruś, ty? Naprawdę? Bogu dzięki, Bogu dzięki… Jak ona mogła, jak mogła?! Gdybym wiedziała o ciąży, tobym przypilnowała! Na pewno bym przypilnowała… Ale nie wiedziałam, przysięgam! – zaklinała się, otwierając furtkę.
Policjanci ruszyli w stronę domu. Stanąłem przy radiowozie i czekałem na rozwój wypadków. Nagle w drzwiach pojawiła się Danka. Miała na sobie tę samą ciemną sukienkę, w której widziałem ją o świcie. Nie uciekała, nie próbowała niczego tłumaczyć, zaprzeczać. Nie płakała. Stanęła w progu i patrzyła na mnie z daleka. Ale, o dziwo, nie ze złością, czy wyrzutem, że ją wydałem. Raczej z wdzięcznością i ulgą. Może jednak obudziły się w niej jakieś matczyne uczucia? Ucieszyła się, że odnalazłem jej dziecko? Sam już nie wiem…
Nawet nie zauważyłem, jak przed bramą zaczął gromadzić się tłum. Wieści na wsi rozchodzą się lotem błyskawicy. Ludzie już wiedzieli, że Danka porzuciła w lesie swoje dziecko i przybiegli, wietrząc sensację. Zaczęli jej wygrażać, złorzeczyć. Krzyczeć, że jak nie chciała malucha, to mogła go oddać. Dobrze, że policjanci pilnowali bramy, a potem szybko wepchnęli ją do radiowozu i odjechali, bo nie wiadomo, co by się stało. Wystarczyłoby, by ktoś rzucił kamieniem… I od razu posypałby się grad.
Czy to właśnie była moja życiowa misja?
Miałem już tego wszystkiego dość. Byłem tak zmęczony, jakbym przez cały dzień łopatą w polu robił. Zostawiłem rozemocjonowany tłum i ruszyłem w stronę domu. Nawet po rower do lasu nie poszedłem. Po drodze spotkałem żonę.
– Ludzie gadają, że dziecko Danki w lesie znalazłeś. To prawda? – zapytała podekscytowana.
– No tak… – westchnąłem.
– O Jezu! Musisz mi wszystko dokładnie opowiedzieć! – krzyknęła.
No i opowiadałem. Najpierw jej, potem sąsiadom, znajomym… Tamtego dnia położyłem się bardzo późno, bo nasz dom odwiedziło mnóstwo ludzi. Gratulowali mi, mówili, że jestem bohaterem. Z tego całego zamieszania zapomniałem zadzwonić do kolegi i powiedzieć, że jednak nie przyjadę do pracy. Sam się do mnie odezwał. Najzabawniejsze było to, że gdy usłyszał, co się stało, początkowo nie uwierzył.
– Chłopie, powiedz normalnie, że jeszcze dobrze nie wytrzeźwiałeś, i nie nadajesz się do roboty, a nie takie bzdury wymyślasz! – naskoczył na mnie.
Nawet nie zaprzeczałem. Sam bym pewnie tak zareagował. O takich rzeczach słyszy się przecież tylko w telewizji…
Od tamtego dnia minęły prawie dwa miesiące. Danka ma sprawę w sądzie, maluch trafił do domu dziecka. Mam nadzieję, że znajdzie wspaniałą rodzinę. I że nigdy nie dowie się, że jego rodzona matka wyrzuciła go w lesie…
Emocje opadły. Ludzie znowu zajęli się swoimi sprawami. Ja też. Czasem myślę jednak o tamtym dniu. O tym, co by było, gdybym wtedy nie jechał tą drogą… Moja Basia mówi, że to był szczęśliwy zbieg okoliczności, łut szczęścia. Ale ja, im dłużej się nad tym zastanawiam, tym coraz mocniej utwierdzam się w przekonaniu, że to było jednak coś więcej…
Tamtego poranka wydarzyło się przecież tyle dziwnych rzeczy: nie mogłem zasnąć, potem znaleźć siekiery, choć jak się później okazało, leżała na swoim miejscu, w lesie panowała kompletna cisza i dzięki temu usłyszałem płacz noworodka, komórka miała taki zasięg, jakbym w centrum wielkiego miasta stał… Ktoś bardzo chciał, żebym uratował to dziecko i sprawił, żebym znalazł się w odpowiednim miejscu w odpowiednim czasie… Babcia mówiła, że każdy człowiek ma na tym świecie do spełnienia jakąś misję. Może to była właśnie ta moja misja?
Czytaj także:
„Moją byłą obchodziły tylko ciuchy i imprezy. Najpierw porzuciła własne dziecko, potem chciała je sprowadzić na złą drogę”
„Zakochałam się w moim szefie, lecz nie mogłam ciągnąć tego romansu. Nie potrafiłam żyć z kimś, kto porzucił swoje dziecko”
„Rodzina zmusiła mnie, bym porzuciła swoje dziecko. Przez całe życie próbowałam je odnaleźć. Wreszcie odzyskałam spokój”