Weszłam na pierwsze piętro i przystanęłam, oddychając szybko. W piersi czułam palący ból. Jadzia otworzyła mi drzwi i w tej samej sekundzie jej twarz stała się biała jak kreda.
– Regina! Co z tobą?! – zawołała przerażona. – Szybko, siadaj tutaj! Dam ci wody… Czekaj, otworzę balkon…
Jadzia jest w moim wieku, ale zawsze była w lepszej formie. No, może nie zawsze, bo w liceum biegałyśmy razem przez płotki i to ja miałam lepsze wyniki. Ale potem wydarzyło się to, co się wydarzyło... Wszystko się zmieniło i już nigdy nie wróciłam do sportu.
– Już mi lepiej – odezwałam się, kiedy moje serce nieco się uspokoiło. – Ostatnio ciągle tak mi się robi. Przejdę kilka metrów szybciej albo wejdę po paru schodkach – i już mam mroczki przed oczami.
– A byłaś z tym u lekarza? Wiem, że nie znosisz lekarzy, ale naprawdę powinnaś iść.
Mruknęłam, że mojemu sercu nic nie jest – po prostu się starzeję i jestem w złej kondycji.
To wtedy, u Jadzi, postanowiłam, że zacznę więcej się ruszać. Miałam zacząć od regularnych spacerów z kijkami. Kilka lat wcześniej sprezentował mi je Maks. On też zauważył, że coraz szybciej się męczę, i chciał mnie zmotywować do ruchu na świeżym powietrzu. Kilka razy byliśmy nawet razem w lesie, ale kiedy wrócił na swoją parafię, więcej nie wzięłam kijków do rąk.
Syn pytał jeszcze przez jakiś czas, czy uprawiam ten cały nordic walking, a ja mamrotałam coś wymijająco. W końcu dał mi spokój, chyba czując, że próbuję trochę kłamać, żeby lepiej wypaść w jego oczach. Jako ksiądz najwyraźniej nie chciał wodzić matki na pokuszenie.
To właśnie myśl, że będę mogła pochwalić się Maksowi moim nowym, zdrowym trybem życia, sprawiała, że w ogóle wyszłam z domu i skierowałam się w stronę lasu. Najpierw szłam normalnym, spacerowym krokiem, a potem przyspieszyłam, bo miał to w końcu być energiczny marsz. Zignorowałam pierwsze objawy zadyszki, tłumacząc sobie, że tak ma być. Potem zaczęło mnie kłuć w klatce piersiowej i już nie mogłam udawać, że wszystko jest w porządku.
Zwolniłam, a w końcu przystanęłam, opierając dłonie na kolanach. Zdołałam wyjść już daleko za linię bloków i byłam między drzewami całkiem sama. W piersi nadal mnie dławiło, jakby żebra nagle mi się zacisnęły, a między nie ktoś wbił szpikulec. Musiałam usiąść, żeby uspokoić oddech.
– Proszę pani, dobrze się pani czuje?
Gdy usłyszałam nad sobą męski głos, wystraszyłam się. Na szczęście to był biegacz w odblaskowych ciuchach, ochlapany błotem. Kucnął przy mnie i powtórzył pytanie.
– Więc to pani pierwszy trening od kilkudziesięciu lat? – zdumiał się, wysłuchawszy, co robię w lesie. – Tak się nie robi, powinna pani iść z kimś!
– Nie mam nikogo – wyznałam z nagłą szczerością, która nie leżała w moim charakterze. – Tylko przyjaciółkę, ale ona pracuje. Mój mąż nie żyje, a syn jest księdzem w parafii na drugim końcu Polski… Mogłam siedzieć dalej w domu albo wyjść sama.
Tamta trauma została ze mną na zawsze
Pomógł mi wstać i odprowadził do ulicy. Gdy pomagał mi wsiąść mnie do autobusu, rzucił, że pod żadnym pozorem nie wolno zaczynać biegania czy nawet chodzenia z kijkami bez konsultacji z lekarzem. Obiecałam, że wybiorę się do przychodni. Kiedy jednak dojechałam do domu i już nie czułam tego nieznośnego bólu w klatce piersiowej, zaczęłam sama siebie przekonywać, że wizyta u lekarza nie jest konieczna. Jadwiga miała rację – nie znosiłam lekarzy…
Dlaczego? Bo kojarzyli mi się z największym dramatem mojego życia: z pierwszą ciążą i porodem. Wcześniej praktycznie nie miałam z nimi do czynienia. Urodziłam się niedługo po wojnie, w małym, niemal kompletnie zrujnowanym miasteczku. Jeśli któreś z sześciorga dzieci moich rodziców było chore, przyjeżdżała nasza babcia i stawiała nam bańki, poiła ziołami albo nacierała spirytusem.
Pewnie gdyby nie wydarzyło się to, co się wydarzyło, mój pierwszy kontakt ze szpitalem wyglądałby inaczej. A tak – zapamiętałam, że lekarze to ludzie szorstcy, osądzający. Tacy, którzy starają się, żeby pacjent wiedział, kto tu rządzi. A pacjentka, zwłaszcza taka, która w wieku szesnastu lat jest w ciąży, ma odczuć, że nikt nie będzie się z nią cackał, a jej ból, przerażenie i strach to i tak za mała kara za grzech, jaki popełniła.
Nie, oczywiście, że to nie był mój jedyny w życiu kontakt ze światem medycznym. Przecież potem jeszcze chorowałam, a w końcu zaszłam w drugą ciążę, tym razem już jako mężatka. Miałam więc okazję spotkać lekarzy i pielęgniarki, którzy byli wspaniałymi ludźmi, ciepłymi, pełnymi poświęcenia i współczucia. Traktowali mnie z szacunkiem i życzliwością. Ale ja mimo wszystko zawsze odnosiłam wrażenie, że gdyby tylko wiedzieli, co kiedyś zrobiłam, zaczęliby obchodzić się ze mną gburowato, nie kryjąc potępienia.
No a potem przecież wśród lekarzy umierał mój Andrzej. To przypieczętowało mój strach przed ludźmi w białych kitlach. Wiedziałam, że zawsze będą mi się kojarzyć ze złymi wieściami i z cierpieniem. Z poczuciem, że świat wali mi się na głowę.
– Słuchaj, Reginko, mój siostrzeniec ma znajomego kardiologa w naszej przychodni – oznajmiła mi Jadzia, kiedy opowiedziałam jej o incydencie w lesie. – On to załatwi tak, żebyś nie musiała się stresować. Będzie miły, zobaczysz! Zresztą świat się zmienił, lekarze teraz prawie zawsze są uprzejmi. Oni ich tak szkolą, rozumiesz, do pracy z pacjentami.
Zgodziłam się, ale pod warunkiem, że ona pójdzie tam ze mną. Weszłyśmy wiec do przychodni trochę jak matka z dzieckiem. Jadzia załatwiała wszystko w rejestracji, a ja czytałam ogłoszenia zawieszone na korkowej tablicy. Choć siedziałam bez ruchu, nagle poczułam znajomy ból. Palił mnie za mostkiem, niemal rozdzierał żebra.
– Jadzia… – jęknęłam, kładąc dłoń między piersiami. – Fatalnie się czuję…
Drzwi do gabinetu otworzyły się w tej samej chwili i stanęła w nich starsza lekarka. Mój ból w klatce piersiowej, jakby w odpowiedzi na to, się nasilił. Ta lekarka miała krótkie, siwe włosy, jak tamta, wtedy… Ta, która powiedziała, że nie mam prawa krzyczeć przy porodzie, bo sama jestem sobie winna.
– Ała, ale boli… – wystękałam.
W efekcie przyjęto mnie poza kolejnością. Ten znajomy lekarz faktycznie był bardzo miły i starał się mnie uspokoić. Pielęgniarka zmierzyła mi ciśnienie i tętno, a doktor natychmiast zapisał mi leki. Do tego zlecił szereg badań, w tym EKG serca.
– Nie chcę straszyć, ale to może być choroba wieńcowa. A jeśli tak, musimy się szybko dowiedzieć, jakie to stadium zaawansowania. Spokojnie, niech pani odetchnie głęboko. Stres nasila objawy. Musi pani o siebie dbać i nie przejmować się tak wszystkim. Da pani radę? – uśmiechnął się, a ja zrobiłam wysiłek, żeby odpowiedzieć tym samym.
W kolejce do pracowni EKG miałam dużo czasu na rozmyślania. Jadzia była w pracy, więc musiałam z moimi lękami mierzyć się sama. Oczywiście zapach środków dezynfekujących, ludzie w białych i zielonych fartuchach i ogólnie atmosfera szpitala działały na moją pamięć jak katalizator. Nagle stanęły mi przed oczami wszystkie wspomnienia z tamtego okropnego okresu…
Zabrali go zaraz po porodzie
Miałam piętnaście i pół roku, uczyłam się w jedynym żeńskim liceum w mieście. Rodzice byli dumni, bo moje starsze rodzeństwo nie miało takiej szansy. Właśnie zakumplowałam się z Jadzią, która miała całą masę przyjaciół spoza szkoły. Słowem – to ona wciągnęła mnie w świat męsko-damskich gierek, flirtów i skrytych romansów.
Tadek, chłopak, w którym się zakochałam, był o dwa lata starszy i po wakacjach miał zacząć szkołę wojskową. Kiedy zaszłam w ciążę, przeraził się, że nie zostanie oficerem, o czym marzył jego tata. Jego rodzice przyszli do moich. Dyskutowali, kłócili się, wzajemnie oskarżali, aż w końcu podjęli wspólną decyzję. Nikt nie pytał o zdanie ani mnie, ani Tadzia. Ja miałam wyjechać do stryjenki, urodzić, a potem zostawić dziecko w szpitalu i wrócić, żeby skończyć szkołę. Tadek miał zrobić karierę w wojsku. Innego rozwiązania nikt nawet nie brał pod uwagę.
Pamiętam, że stryjenka okazała mi najwięcej współczucia ze wszystkich. Czasem przyjeżdżała do nas mama i siostry, ojciec nigdy. W szpitalu jednak byłam zupełnie sama. To nie były czasy, kiedy bliscy mogli wspierać rodzącą. Stryjence pozwolili do mnie wejść, dopiero kiedy było po wszystkim.
– Dziecko zdrowe? – to były jej pierwsze słowa, a ja pokręciłam głową i zaczęłam spazmatycznie płakać.
Bo mój synek urodził się z niedotlenieniem okołoporodowym, był bardzo drobniutki, miał siną buzię i niemal niebieskie rączki i nóżki. Widziałam go tylko przez chwilę, ponieważ zaraz zabrano go na oddział intensywnej terapii noworodków. A potem już nigdy nie pozwolono mi go zobaczyć…
Nikt się nade mną nie zlitował i nie powiedział, czy chłopczyk, któremu w duchu dałam na imię Adrian, przeżył i czy miał szansę na normalne funkcjonowanie. Gdy o niego pytałam, spotykałam się z wrogością i potępieniem. Tylko jedna położna powiedziała mi, że są bogate pary, które czasem adoptują chore dzieci. A więc maleństwo było chore… Tylko tyle mi się dowiedziałam.
Zostawiłam więc malucha w szpitalu, wiedząc, że jego szanse na adopcję są nikłe. To była moja zbrodnia, za którą pokutowałam później przez całe życie. Poza moją rodziną i Jadzią prawdę znała tylko jedna osoba: Andrzej, mój mąż. Nie mogłam mu nie powiedzieć, z kim się żeni. Dałam mu szansę, żeby odszedł, splunąwszy przez ramię. Ale on ze mną został. Powiedział, że to nie ma znaczenia, że nie miałam wpływu na sytuację.
Potem urodził się nasz wspólny syn Maks. Jako że po tym, co przeszłam, szukałam pocieszenia w modlitwie, mały wychował się praktycznie w kościele. Chodził na oazę, śpiewał w chórze, był bardzo uduchowionym dzieckiem, a potem młodzieńcem. Nie zdziwiło mnie, kiedy zdecydował, że pójdzie do seminarium. Czułam, że nie jestem godna być matką kapłana.
Kiedy dorósł, pojawił się strach, że ktoś z rodziny powie Maksowi o starszym bracie i o tym, co zrobiła jego matka. Na szczęście nikt nigdy nie zdradził sekretu mojej niechlubnej przeszłości. Całej rodzinie też zależało na tym, żeby o wszystkim „zapomnieć”.
– Pani Regina? Proszę wejść – technik wezwał mnie do pracowni. – Proszę się rozebrać od pasa w górę i usiąść tutaj.
Kiedy przyklejano mi do skóry elektrody, myślałam o moich rodzicach, dawno już zmarłych, i o Andrzeju, który dzielił ze mną mroczny sekret. Było na świecie coraz mnie osób, które pamiętały, że w ogóle istniał chłopiec o tymczasowym imieniu Adrian. Tylko ja wspominałam go każdego dnia. Wielokrotnie próbowałam go odnaleźć, dowiedzieć się czegoś o jego losach. Nic. Pustka. Żadnych dokumentów. Nie wiedziałam nawet, jak urzędnik stanu cywilnego dał mu na imię. Cierpiałam z tego powodu, a wypłakać się mogłam tylko przed Andrzejem. Wiedziałam, że on też szukał Adriana, poświęcał się temu, aż rak odebrał zdrowie, a potem życie.
– Ma pani wyniki? – doktor wziął wydruk z mojej dłoni. – Hm… No tak, to początek choroby niedokrwiennej, na razie przepiszę pani leki. Ale to może być też na tle nerwicowym… Przeżywa pani teraz jakiś trudny okres? Coś panią bardzo stresuje?
Powiedziałam mu, że dwa lata temu zmarł mój mąż, że pochowałam rodziców i dwoje rodzeństwa. Ale nie wspomniałam o tym, jak bardzo tęsknię za dzieckiem, które urodziłam niemal pół wieku temu. I jak strasznie się boję, że kiedy umrę, nie zostanie już nikt, kto będzie o nim pamiętał. I jeszcze o tym, że czasem budzę się w nocy przerażona myślą, że ktoś doniesie o tym Maksowi i stracę jedyny prawdziwy skarb w życiu: miłość syna. Bo czy mógłby mnie dalej kochać, wiedząc, co kiedyś zrobiłam jego bratu? Wybaczyć – tak, bo przecież jest księdzem i dobrym człowiekiem, ale kochać?
Na szczęście nic nie wskazywało na to, by Maks miał przestać mnie kochać. Gdy opowiedziałam mu o diagnozie – trochę wieńcówka, ale bardziej nerwica – mocno się przejął. Potem dzwonił co dzień, nalegając, żebym przyjechała do niego nad morze.
– Wypoczniesz, pooddychasz jodem – przekonywał niezmordowany, aż któregoś dnia wymusił na mnie zgodę.
Pojechałam więc i jeszcze w dniu przyjazdu poszłam do kościoła na wieczorną mszę. Odprawiał ją mój syn. Potem spotkaliśmy się w zakrystii i Maks zapowiedział, że następnego dnia zabiera mnie na obiad do restauracji. Miał tam też być jego znajomy, który jest lekarzem. Koniecznie musiałam z nim porozmawiać. Pomyślałam, że pewnie kolejny kardiolog albo internista.
Zdziwiłam się, kiedy poznałam miłego pana koło pięćdziesiątki, a on zdradził, że jest… dermatologiem. Wyszło to podczas rozmowy, którą prowadziliśmy, oczekując na Maksa w restauracji. Syn się spóźniał, ale to było normalnie. Ciągle ktoś go zatrzymywał w kancelarii czy w zakrystii.
– Skąd pan zna Maksa? – zapytałam rozmówcę, z przyjemnością patrząc na jego ogorzałą twarz i jasne oczy. W mglisty sposób przypominały mi kogoś z młodości.
– Zadzwonił do mnie kiedyś. Miał sprawę – odpowiedział wymijająco pan Paweł. – A teraz poprosił, żebym przyjechał tutaj, poznać panią.
– Ale ja nie potrzebuję dermatologa! – roześmiałam się. – Wie pan, ja mam wieńcówkę i nerwicę serca, a nie wysypkę. Chociaż oczywiście bardzo miło mi się panem rozmawia – dodałam szybko. – Niech pan opowie o swojej pracy. Ma pan rodzinę?
Pozwolił mi pytać. Odniosłam wrażenie, że wręcz chętnie opowiada mi o swoim życiu. Miał własną praktykę lekarską, był żonaty, dwoje dzieci na studiach. Maks nadal się spóźniał.
Od dawna o wszystkim wiedział
Ponad godzinę później uznałam, że czas iść poszukać Maksa w kościele. Pan Paweł jednak się wcale nie zbierał do wyjścia. Wyraźnie miał mi jeszcze coś do powiedzenia, ale nie bardzo wiedział, jak zacząć.
– Nie zapytała pani o moich rodziców… Są wspaniałymi ludźmi. Mama jest emerytowaną nauczycielką, ojciec ma firmę transportową. Wychowali mnie z wielką miłością, wykształcili, a teraz są cudownymi dziadkami dla moich dzieci. To niby normalne, ale wie pani co? W ich przypadku to naprawdę była ogromna miłość, a nawet poświęcenie. Bo ja jestem adoptowanym dzieckiem.
Zamrugałam oczami, czując dziwny niepokój. Po co ten człowiek mi to mówił? Po co Maks nas tu ściągnął, a potem w dodatku on sam się nie pojawił? I skąd tak naprawdę znał tego Pawła?
– Adoptowany? – powtórzyłam.
– Tak, urodziłem się w 1971 roku… – podjął. – Moja mama, ta biologiczna, była bardzo młoda i rodzina nie pozwoliła jej mnie wychowywać… Ale trafiłem do wspaniałej rodziny i mam udane życie.
Patrzył mi intensywnie w oczy i nagle mnie oświeciło. W jednej sekundzie uświadomiłam sobie, do kogo jest podobny, kogo mi przypominał. Tadeusza, swojego... ojca?! Poczułam, że brakuje mi tchu, ale tym razem nie pojawił się ból w klatce
– Pan jest... Pan wie… – dukałam.
– Tak. Maks mi powiedział. Jemu z kolei powiedział pani mąż, zanim zmarł. Maks odnalazł mnie kilka miesięcy temu i poprosił, żebym się z panią spotkał. Dobrze się pani czuje? – zapytał zaniepokojony.
O dziwo, czułam się dobrze. To były ogromne emocje, moje serce niemal wyskoczyło z klatki piersiowej, ale nie czułam się źle… Odnalazłam go! Odnalazłam mojego Adriana, który okazał się Pawłem, lekarzem z trójką dzieci! A właściwie nie ja, bo odnalazł go dla mnie Maks, mój drugi syn…
Okazało się, że Maks był wtedy w tamtej restauracji, obserwował nas zza filaru. Paweł o tym wiedział, tak się umówili na wypadek, gdybym zasłabła, słysząc takie nowiny. Na szczęście nic się nie stało. Paweł pozwolił mi się uściskać, chociaż wiedziałam, że ciągle pozostaję dla niego obcą, dopiero co poznaną kobietą. Ale to nie było istotne. Dla mnie liczy się tylko to, że moje dziecko miało i ma szczęśliwe życie. Że ktoś zaopiekował się tamtym chorym noworodkiem i dał mu miłość i bezpieczeństwo.
– Do widzenia pani – pożegnał się w końcu Paweł. – Cieszę się, że panią spotkałem.
Potem podszedł do Maksa i serdecznie się z nim pożegnał, a ja, wzruszona do łez, patrzyłam na moich dwóch synów. I nagle zapragnęłam zacząć coś nowego. Może trenować z kijkami, może pływać, a może znaleźć nowe hobby? Było mi lekko i radośnie, jakby ktoś zdjął wielki głaz z mojej piersi. Czułam, że mogę być szczęśliwa! Po tygodniu pobytu nad morzem pocałowałam Maksa na pożegnanie ze słowami:
– Dziękuję, synuś.
– Podziękuj tacie – odparł. – To on mi kazał to zrobić. Wiedział, że to cię uszczęśliwi.
„Tak, zawsze to wiedział…” – pomyślałam i dyskretnie otarłam łzę. Z pociągu zadzwoniłam do Jadzi. Zapytałam, czy pójdzie ze mną na spacer z kijkami.
– Ale twoje serce… – zaprotestowała.
– Nie ma się o co martwić – zapewniłam ją. – Teraz już z nim dobrze.
REGINA
W piersi czułam palący ból. Jadzia otworzyła mi drzwi i w tej samej sekundzie jej twarz zbielała jak kreda.
– Regina, co z tobą? – zawołała przerażona. – Szybko, siadaj tutaj, dam ci wody. Czekaj, otworzę balkon.
Czytaj także:
„Rodzeństwo nie odzywa się do mnie, bo zgarnąłem spadek po cioci. Uważają, że im się należy, choć ciocię mieli w nosie”
„Teść wyłożył fundamenty naszego domu pokruszonymi nagrobkami. Twierdził, że gruz jak każdy inny, a wziął, bo za darmo”
„Babka mnie nienawidziła, tak przynajmniej myślałam. Gdy niespodziewanie przepisała na mnie majątek, wietrzyłam podstęp”