Drzwi otworzyły się cicho, poniżej klamki ukazała się różowa buzia Eleonory przyciśnięta do trzymanego kurczowo jaśka. Pięciolatka nie zaszczyciła mnie spojrzeniem, tylko pomaszerowała do pokoju Marty, aktualnie pustego, bo moja córka przed chwilą poszła w gości do sąsiadów pobawić się z Janinką, starszą siostrą Eleonory. Odkąd piętro niżej zamieszkali młodzi ludzie z gromadką dzieci, nie było chwili spokoju. Moja Martusia, jedynaczka, bardzo się ucieszyła z towarzystwa, a mali sąsiedzi prędko poczuli się w naszym mieszkaniu jak u siebie.
– Ciągle siedzą u pani – zaczepiła mnie kiedyś sąsiadka. – No tak, w domu ciasno, to rodzice chętnie pozbędą się na parę godzin kłopotu. Że też pani ma do nich cierpliwość! Czworo dzieci! A swoją drogą, co za ludzie z tych rodziców. Narobią dzieciaków, a potem nie ma kto wychowywać. A słyszałam, że nie zamierzają poprzestać na tej gromadce.
– Rodzina wielodzietna to chyba nic złego? – spojrzałam na kobietę spod oka.
Jeszcze niedawno myślałam tak jak ona. Posiadanie kilkorga dzieci kojarzyło mi się z nieodpowiedzialnością, która niechybnie prowadzi do biedy, odbiera potomstwu godziwe warunki życia, możliwość zdobycia wykształcenia. Nie ma na to pieniędzy i… czasu, bo na starsze dzieci spadają domowe obowiązki, z wychowaniem młodszego rodzeństwa włącznie. Dlatego nie paliłam się do zaprzyjaźniania z nowymi sąsiadami, chociaż sprawiali sympatyczne wrażenie. No i mieli dzieci! To było ważne, Martusi brakowało towarzystwa. Kiedy zobaczyła Janinkę i dwa lata młodszą Eleonorę, wręcz oszalała.
– Mamo, mogę je zaprosić? Powiedz, że mogę – błagała.
Nie miałam nic przeciwko temu, dzieci nie są winne, że ich rodzice podejmują złe decyzje, ale bałam się, że wizyty małych gości będą początkiem zacieśniania kontaktów z całą rodziną, a nie wiedziałam, czy tego chcę. Naprawdę nie myślałam wówczas przychylnie o nieodpowiedzialnych rodzicach, Ani i Zbyszku.
Oni jednak wiedzą, co robią
Zaczęłam zmieniać zdanie, kiedy zobaczyłam, jak dbają o dzieci. Oboje po równo zajmowali się potomstwem, a ich metody wychowawcze czasem mnie bawiły, a czasem wzbudzały podziw. Drzwi znowu uchyliły się, tym razem wpuszczając do środka Anię.
– Eleonora zabrała ulubiony jasiek, bo obraziła się na nas i postanowiła, że się wyprowadza. Do ciebie – oznajmiła wesoło. – Poprosiłam, żeby jeszcze przemyślała swoją decyzję, a teraz przyszłam zapewnić uciekinierkę, że ją kocham i bardzo tęsknię. Zobaczymy, co ona na to.
To była jedna z metod, którą podziwiałam. Ania ze Zbyszkiem wychowywali dzieci bez stosowania przymusu, z miłością, lecz konsekwentnie. Robili to tak umiejętnie, jakby byli do tego stworzeni albo jakby dostawali pomoc prosto z nieba.
– Jestem pewna, że tak jest. Proście, a będzie wam dane – uśmiechnęła się Anna, kiedy jej to powiedziałam.
Była spokojna i pewna tego, co robi, jakby rodzicielstwo nie niosło tylu wątpliwości. Wiedziałam coś o tym, choć miałam tylko jedno dziecko, a ona aż czworo!
– Sześcioro – poprawiła mnie Anna. – Chcemy ze Zbyszkiem mieć sześcioro dzieci, w dwuletnich odstępach, ale będzie, jak Bóg da. Każdą Jego decyzję przyjmiemy z pokorą i wdzięcznością.
Nie wiedziałam, co powiedzieć, żadne słowa nie oddawały mojego zdumienia połączonego z niechęcią. Sześcioro dzieci! Ania ze Zbyszkiem nie wiedzą, co robią. Jak taką gromadkę wyprowadzić na ludzi, dać wykształcenie i wszystko, co potrzeba, żeby dzieci mogły z sukcesem wystartować w dorosłe życie?
– Sześcioro dzieci kosztuje – zauważyłam delikatnie.
– A czworo to nie? – zaśmiała się Anna, według mnie zbyt niefrasobliwie. – Jak się chce, to wszystko można. Wiesz, przekonałam się, że chleb się rozmnaża, jeśli dzielony jest z miłością. Oboje ze Zbyszkiem mamy rodzeństwo, chcemy, by nasze dzieci wyrastały w licznej, wspierającej się rodzinie. To jest niebywały kapitał na całe życie, ważniejszy od pieniędzy, zawsze możesz liczyć na brata i siostrę. A poza tym… Wiesz, jak fajnie jest mieć rodzeństwo?
Nie wiedziałam, byłam jedynaczką, moja Marta też. I nie planowaliśmy z mężem więcej potomstwa.
– Jak to jest mieć tyle dzieci? – spytałam z ciekawością.
– To samo pytanie zadawałam sobie w ciąży z Eleonorą. Zastanawiałam się, czy wystarczy mi uwagi i miłości na dwie istotki, bo przecież miałam już Janinkę, która pochłaniała mnie bez reszty.
– I co?
– Teraz mam ich czworo i więcej miłości w sercu niż kiedykolwiek – roześmiała się Anna. – Im więcej rozdaję, tym jestem bogatsza w uczucie do moich dzieci, wystarczy mi go na jeszcze dwoje. Albo troje.
– Dzielna jesteś – zauważyłam.
– Nie zawsze tak było – spoważniała Ania. – Przechodziliśmy ze Zbyszkiem przez różne etapy zwątpienia, nie wiedzieliśmy, czy wybieramy słuszną drogę. Modliłam się o łaskę odwagi.
– Słucham? – nie zrozumiałam.
– Świadome przyjmowanie kolejnych istnień to akt odwagi, której mi brakowało – wytłumaczyła Anna. – Bałam się, że dzieci zabiorą mi możliwość realizacji, ukradną życie. Pytałaś o pieniądze. Tak, o to też się bałam, że nie nastarczymy ze Zbyszkiem na wszystkie potrzeby domowników.
– W sumie słusznie – mruknęłam.
– Po Eleonorze urodziłam Alicję, wtedy spłynął na mnie spokój i pewność, że dobrze robimy. I wiesz co? Nigdy przedtem nie byłam tak szczęśliwa, Bóg dał mi wszystko, czego potrzebowałam.
– Ale siedzisz w domu, nie rozwijasz się – powiedziałam z wahaniem, niepewna, czy nie wtrącam się zanadto. – Urodzisz jeszcze kilkoro dzieci, odchowasz, wypuścisz w świat i opadną ci ręce. Pomyślisz: to wszystko? A co ze mną? Gdzie się podziało moje życie?
– Za dużo się zastanawiasz – Anna poklepała mnie po ramieniu. – Skoro jesteśmy przy temacie, z czegoś ci się zwierzę. To tylko wstępne plany, ale rozmawialiśmy ze Zbyszkiem, że jak tylko sytuacja na to pozwoli, otworzę własną firmę. Doradztwo rodzinne, te sprawy. Jestem z wykształcenia psychologiem.
No i zamknęła mi usta
Miała całkiem rozsądny plan na życie i ufała, że wszystko się powiedzie. A jeśli nie? Pójdzie inną drogą, bez wątpliwości, za to z wiarą, że jest właściwa. Bardzo jej tego zazdrościłam.
Tamtego popołudnia mała Eleonora zdecydowała łaskawie, że jednak wróci ze swoją ukochaną poduszką do domu. Za to obiecała mi solennie, że jeszcze wpadnie z wizytą, i przez następne dwa lata codziennie dotrzymywała słowa.
Bardzo żałowałam, kiedy wyprowadzili się do wybudowanego pod miastem domu. Anna od razu mnie zaprosiła. Pojechałam do nich ze dwa razy, ale potem czas zrobił swoje, kontakty się rozluźniły. Ania urodziła Łucję, ja zmieniłam pracę, obie miałyśmy mnóstwo obowiązków. Czasem dzwoniłyśmy do siebie, ale z latami i tego zaniechałam. Mimo to nigdy nie zapomniałam o rodzinie, która zaufała Bogu, podejmując życiowe wybory.
Kiedy o nich myślałam, zawsze stawała mi przed oczami różowa buzia Eleonory, jej ukochany jasiek i Anna biegnąca zapewnić jedno ze swoich dzieci, że jest dla niej najważniejsze, podobnie jak siostry i brat. Tak, chyba o to chodziło, gdy mówiła, że wystarczy jej miłości dla wszystkich. Minęło kilka lat. Pewnego dnia wracałam z pracy, gdy zza domu wypadła biegiem Eleonora. Wszędzie poznałabym ten zadarty nosek i zielonobure oczy. Brakowało tylko nieodłącznej poduszki. Czas stanął w miejscu i zaczął się cofać. Eleonora znów miała pięć lat.
– Nie, to nie ja. Ja jestem tutaj – za dzieckiem szła wysoka dziewczyna o znajomych rysach twarzy.
– Eleonora? – nie wiedziałam, na kogo patrzeć.
– We własnej osobie, dzień dobry, a to nasza najmłodsza siostra Marta. Podobna do mnie, co?
– Jak dwie krople wody.
– Mama nazwała ją tak na pamiątkę mojej przyjaciółki z dzieciństwa, zresztą sama opowie, bo wybiera się do pani. To znaczy Janinka zawsze twierdziła, że pani córka jest jej osobistą koleżanką, ale kto by jej wierzył. Ona tak zawsze. A właśnie, czy Marta jest w domu?
Zaczęłam się śmiać. Fajnie jest mieć rodzeństwo.
Czytaj także:
„Sąsiedzi noszą mnie na rękach, bo uratowałam życie sąsiadki. To nie ja jestem bohaterką, tylko oni są żałosnymi tchórzami”
„Miałam dość dokarmiania wygłodniałego sierściucha sąsiadki. Jednak gdy nie przylazł, czułam, że wydarzyło się nieszczęście”
„Po śmierci teściowej, sąsiadka rzuciła się na spadek jak wygłodniała hiena. Zastanawiało mnie jedno - czemu chciała tylko tę rzecz?”