Jeszcze do niedawna nie wyobrażałam sobie niedzieli bez uczestniczenia w mszy świętej. Niezależnie od pogody szłam jedną przecznicę do pobliskiego kościoła i tam, zawsze o tej samej godzinie, siadałam w tej samej ławce obok małżeństwa w średnim wieku i samotnej pani, zawsze w kapeluszu: latem słomkowym, zimą filcowym.
Dawniej, kiedy mój mąż jeszcze żył, też chodziłam sama. Mieliśmy wprawdzie ślub kościelny, ale mąż był daleko od wiary i choć nigdy mi nie przeszkadzał praktykować, sam w tym nie uczestniczył. Nasz syn do swego bierzmowania uczestniczył w mszach, ale później oświadczył, że modlić się można wszędzie, że on właściwie nie czuje potrzeby pójścia do kościoła i że nie będzie się do niczego zmuszał. Zostałam sama z moją wiarą.
Czas mijał, wierni znani z kościoła się zmieniali, przychodzili inni, znanych mi ubywało, przy ołtarzu i w konfesjonale pojawiali się nowi księża, ja też nie byłam taka jak dawniej, bo na przykład nie mogłam już klęczeć na obu kolanach i podnieść się potem bez podpórki. Zdarzało się także coraz częściej, że w połowie mszy robiło mi się słabo i z trudem wytrzymywałam do ostatniego błogosławieństwa. Sąsiadka z piętra niżej, której się zwierzyłam z tych kłopotów, stwierdziła, że pewnie idę do kościoła na czczo, cukier mi gwałtownie spada, stąd te mroczki przed oczami i zawroty głowy.
– W naszym wieku trzeba uważać – radziła. – Zawsze powinna pani zjeść lekkie śniadanie, bo inaczej kiedyś pani zemdleje i będzie problem.
Ta sąsiadka miała sposób na wszystko i na wszystkim się znała. Na początku to było nawet ciekawe, ale z czasem zaczęło mnie irytować, bo nie ma nic gorszego niż ktoś, kto zawsze wie lepiej i lubi pouczać. A w końcu doszło między nami do sporu i prawie awantury.
Poszło o pelargonie hodowane na moim balkonie. Kocham pelargonie i znam się na ich uprawie, dlatego cała okolica znała mój balkon i podziwiała wielkie baldachy różnokolorowych kwiatów kwitnących od maja do końca października.
Nie było nikogo, kto by się nimi nie zachwycał
Tylko sąsiadce przeszkadzały i wielokrotnie o tym mówiła tak głośno, że słyszałam to nie tylko ja, ale wszyscy mieszkający dookoła nas, a nawet przechodnie i spacerowicze. Narzekała, że z góry sypią się na jej balkon płatki, liście i zeschłe łodyżki. Twierdziła, że co chwilę zamiata i że to nic nie daje, bo śmieci sypią się nieustannie, a już przy nawet lekkim wietrze nawet w mieszkaniu ma zasłaną nimi podłogę.
Dodatkowo przeszkadzało jej podlewanie, choć naprawdę starałam się robić to uważnie i jak najmniej inwazyjnie. Nawet zaproponowałam, że na własny koszt założę na jej balkonie coś na kształt daszka, który nie przepuści ani kropli wody. Tłumaczyłam, że zatrudnię kogoś, kto zadba o estetykę i uwzględni jej życzenia. Nie zgodziła się, z czego wniosek, że nie chodziło jej o rozstrzygnięcie naszego sporu, tylko o to, żeby mieć pretekst do kłótni.
To mnie ostatecznie do niej zraziło, dlatego gdy w kościele zobaczyłam, że siada na ławce przede mną, aż się zagotowałam ze złości! Uznałam, że specjalnie wybrała tę samą mszę co ja, żeby mnie denerwować swoim widokiem. W dodatku ubierała się tak elegancko, jakby celowo chciała mnie rozpraszać. Cel osiągała, bo zamiast się w skupieniu modlić, trzęsłam się ze złości i nie mogłam przestać jej obserwować.
Najgorsze jednak było to, że na znak pokoju ona odwracała się i pochylała głowę, jednocześnie świdrując mnie oczami, jakby mówiła: „Między nami to chyba jednak pokoju nie będzie!”. Oczywiście mogłam się przesiąść do innej ławki albo zmienić godzinę mszy czy wręcz kościół. To mi przychodziło do głowy, jednak pomyślałam: czemu to ja mam ustępować?
Zauważyła, że coś jest nie tak
Doszło do tego, że w niedziele byłam zdenerwowana i skupiona tylko na swojej niechęci do sąsiadki. Jednak do głowy mi nie przychodziło, że takim postępowaniem grzeszę, bo przecież byłam na mszy i nawet przystępowałam do sakramentu. Jakim cudem tego nie pojmowałam, nie wiem, ale czasami człowieka coś tak zamroczy, że robi głupstwa, nie zdając sobie z tego sprawy.
Kto wie, jak by się to wszystko dalej potoczyło, gdyby nie moje coraz gorsze samopoczucie. Najgorzej bywało akurat w niedzielę… Wstawałam rano już z ciężką głową, bo noc nie przynosiła mi odpoczynku. Brałam leki na ciśnienie i krążenie, popijałam je czystą wodą i zaczynałam się przygotowywać do wyjścia.
Nie pomyślałam, że te leki zaczynają działać dokładnie w momencie, gdy dochodzę do kościoła. Droga, choć krótka, coraz bardziej mnie męczyła, czułam suchość w ustach, chciałam jak najszybciej usiąść i odpocząć, a tu od razu mój wzrok zatrzymywał się na sąsiadce prezentującej nowy płaszcz i gustowny toczek.
Tej niedzieli musiałam wyjść z kościoła zaraz po pierwszych czytaniach. Było mi duszno, słabo, bałam się, że zaraz zemdleję. Żeby dojść do drzwi kościoła, musiałam przejść obok ławki sąsiadki, więc widziała, że coś jest ze mną nie tak. Świeże powietrze, zamiast mi pomóc, jeszcze bardziej mnie oszołomiło, więc na pewno bym upadła, gdyby mnie ktoś nie podtrzymał.
– Ostrożnie, powolutku… Jestem przy pani. Zaraz zorganizuję pomoc, niech się pani nie boi – usłyszałam ciepły głos, który brzmiał znajomo, ale inaczej niż zwykle.
To była sąsiadka. Ona jedyna poszła za mną na zewnątrz, domyślając się, że skoro wychodzę w czasie mszy, nie jest ze mną dobrze. Doprowadziła mnie do ławki stojącej przy ścianie zakrystii i wyjęła komórkę, aby dzwonić po pogotowie. Poczułam się trochę lepiej, więc zaprotestowałam.
– Nie trzeba. Już jest mi lepiej. Jutro mam wizytę u mojego domowego doktora, więc wytrzymam.
Nie chciała mnie słuchać
– Nie wolno lekceważyć takich objawów. Przyjadą, zbadają panią i zdecydują, co dalej. Niech się pani nie denerwuje, ja się wszystkim zajmę.
Tak było. W szpitalu zrobili mi badania i wieczorem wypuścili do domu. Sąsiadka była przy mnie cały czas, a i potem zorganizowała wszystko tak, żebym była bezpieczna. Nie pamiętam, żeby ktoś tak przy mnie chodził w czasie choroby, no chyba tylko mama, w dzieciństwie… Na drugi dzień wezwała do mnie lekarza na wizytę domową, zadbała o to, żebym nie była głodna, wykupiła leki, no jednym słowem – była tak przyjazna i pomocna, że nie znajdowałam słów, aby jej podziękować. Ona jednak nie chciała słuchać żadnych podziękowań.
– To przecież normalne – powiedziała. – Jestem szczęśliwa, że nareszcie się zaprzyjaźnimy i że w kościele nie będę się wstydziła przed Panem Bogiem, bo taka modlitwa ze złością w sercu jest ciężkim grzechem, a ja grzeszyłam, niestety.
– Pani też? – spytałam.
– Pewnie! Ale koniec z tym. Bardzo panią lubię i podziwiam za troskę o piękne kwiaty i cierpliwość do mnie. Mówmy sobie na „ty”. Kiedy wyzdrowiejesz, razem będziemy chodziły w niedzielę do kościoła. Chcesz?
– Chcę – odpowiedziałam bez wahania. – Nawet nie wiesz, jak mi się lżej na sercu zrobiło. Nareszcie!
Czytaj także:
„Bałam się, że na starość zostaniemy sami. To synowa sprawiła, że dom tętni życiem. Żałuje, że tak źle ją oceniłam"
„Teściowa oszalała. Mówiła, że na starość nie ma czasu testować jednego adoratora przez kilka lat, dlatego testuje kilku naraz”
„Myślałam, że na starość czeka mnie jedynie samotność i zgryzota. Nie spodziewałam się, że gorący kochanek czyha tuż za rogiem”