„Bałam się, że na starość zostaniemy sami. To synowa sprawiła, że dom tętni życiem. Żałuje, że tak źle ją oceniłam"

Kobieta pracująca na wsi fot. Adobe Stock, Kzenon
„Wiadomo, że teraz na wsi o jakąś pannę do rzeczy trudniej niż kiedykolwiek… Okazało się, że synowa to typowa „miastowa”. Wieś zna o tyle, że… kiedyś była z rodzicami na wczasach „pod gruszą”. Nie przypuszczałam, że dzięki niej mój dom odżyje..."
/ 02.08.2021 11:32
Kobieta pracująca na wsi fot. Adobe Stock, Kzenon

Wiadomo, że teraz na wsi o jakąś pannę do rzeczy trudniej niż kiedykolwiek… Chyba za dużo możliwości mają te miejscowe dziewczyny! A znowu te z miasta pewnie się boją… Może nie wiedzą, że wieś się zmienia, idzie z postępem i z każdym rokiem staje się mniej… wiejska?

Przynajmniej u nas. Ci, co gospodarki nie sprzedali czy nie wyjechali, całkiem nieźle dają sobie radę! I my, nie chwaląc się, nie gorzej od innych, a może i lepiej…

Jakiś czas temu syn wpadł na pomysł, żeby specjalizować się w produkcji ekologicznej. Postawił na hodowlę kur. Nawet nam się to spodobało. Na założenie wielkiej kurzej fermy musielibyśmy wziąć kredyt – to była bariera.

A poza tym za każdym razem, kiedy miałam okazję zajrzeć do takiej ogromnej hali, gdzie ptaki gniotą się w klatkach, jakoś tak nieswojo mi się robiło. I po cichu tak sobie myślę, że może i dobrze, że przynajmniej ta Unia się zlitowała i kazała powiększyć klatki.

Nasze kury żyją „po ludzku”, chodzą sobie po wolnym wybiegu, na świeżym powietrzu. A niosą się aż miło! A że to pierwsza taka hodowla w naszych stronach, to nawet telewizja u nas była, filmowali, a potem pokazali w lokalnym programie.

No, i lepszej reklamy nie było trzeba! Syn nawet wyłożył przed kamerami swoją filozofię: mniej, ale staranniej, bo to zdrowiej – i dla ludzi, i dla zwierząt. Bardzo to się spodobało, zamówień było tyle, że dokupiliśmy sporo niosek, powiększyliśmy teren.

Syn jednak nawet wtedy nie osiadł na laurach, ciągle coś kombinował, opowiadał nam o marketingu, „piarach”. Tyle serca w ten interes włożył, że aż… zaczęło mnie to niepokoić.

„Oby mu jeszcze tego serca i na inne sprawy starczyło!” –  myślałam. „Przecież  z chłopaka zrobił się pracoholik, jak to teraz nazywają”.

– Pogadaj z nim, przemów do niego! – piliłam męża. – W końcu trzydziestkę ma już chłopak na karku! A przecież sam na gospodarce rady sobie nie da...

– Nie panikuj, jeszcze nie umieramy – mąż jak zawsze odsuwał sprawę na później, aby mieć spokój. – Do Beaty często jeździ, to pewnie ma tam jakąś pannę! A jak nie, to mało tam do niej koleżanek przychodzi? Już siostra mu coś wymyśli. Niech młodzi sami te sprawy załatwiają!

Beata, nasza córka, teraz już „miastowa”, od paru miesięcy była mamą i jak to zwykle bywa, przyjaźniła się raczej z innymi młodymi mamami… Ale Marcin rzeczywiście bardzo często jeździł w odwiedziny do siostry.

Wracał pełen zachwytów nad swoim chrześniakiem, małym Antosiem. I zawsze z jakąś książką, a nawet kilkoma pod pachą.

W swoim mieszkaniu, bo „wyprowadził się” od nas, ale nie z domu – po prostu wyszykował sobie i urządził po swojemu strych – miał już prawdziwą bibliotekę. I ciągle tych książek przybywało.

Jego sprawa! Zawsze był z niego mól książkowy.

Wieczorami, jak tylko zjadł z nami kolację, uciekał do siebie na górę i tam przesiadywał, albo czytał, albo klikał w Internecie.

– Pewnie mejle do tej swojej pisze – mrugałam do męża porozumiewawczo.

– Daj mu spokój! – uciszałam go, kiedy wołał, żeby syn zszedł do nas na dół na mecz. – Może żonę wreszcie sobie „wyklika” w tym Internecie.

No, i jakbym przeczuła!

Pewnego dnia, ni z gruszki, ni z pietruszki oświadczył nam, że chce się żenić!

– Tak nagle, synku? – zaniepokoiłam się. – Czemu wcześniej nic nie mówiłeś?

Cieszyłam się, ale coś mi się tu nie podobało. No, i wyszło szydło z worka! Poznali się w… księgarni! Połączyły ich wspólne zainteresowania, książki i filmy.

– Ale co to za dziewczyna? Mów!

Okazało się, że Ania to typowa „miastowa”. Wieś zna o tyle, że… kiedyś była z rodzicami na wczasach „pod gruszą”. Bardzo jej się podobało. Zwłaszcza spacery po polach…

– Spacery! – załamałam ręce. – To pięknie! A jak trzeba będzie o świcie w gumiakach do kur się przespacerować?

– Co, mama? W jakich gumiakach? Przecież u nas są ścieżki asfaltowe…

Fakt! Ale nadal miałam wątpliwości…

W końcu przyjechała. Nie powiem, ładna nawet dziewczyna, tylko taka jakaś... ni z pierza, ni z mięsa –  jak to u nas mówią. Miła, spokojna, wszystko chwaliła.

– Za delikatna na wieś – powiedziałam do męża.

Bo u nas to tylko tak się wydaje, że wszystko gładko i prosto. Kury same sobie spacerują, trzeba im tylko ziarna sypnąć i jaja rano pozbierać. Rzeczywiście, tak wszystko ustawione jak w zegarku, ale czy to wszystko od człowieka tylko zależy? Nigdy nic nie wiadomo.

No, i wykrakałam!

Akurat tej nocy, gdy Ania przyjechała, lis sąsiadom do kurnika się zakradł. Na drugi dzień odbyła się wielka narada – bo wiadomo, taki szkodnik w pobliżu, to dla nas klęska. U nas niby alarmy pozakładane, psy pilnują, ale wystarczy, że coś z prądem się stanie, psa lis przechytrzy, i nieszczęście gotowe!

– Odstrzelić szkodnika! – sąsiad przyszedł wyciągnąć męża i syna do nadleśnictwa po pozwolenie. – Wytruć to cholerstwo, nie dość, że kury mordują, to jeszcze często wściekłe! Zwierzęta nam pozarażają!

A tu nagle wyskakuje Ania: że tak nie wolno. Że wszędzie na świecie inaczej ten problem się rozwiązuje. A w Polsce coraz mniej jest dzikich zwierząt, drastycznie maleje liczba zajęcy. A przed lisem trzeba się strzec, a nie zaraz mordować, strzelać, truć, sidła zastawiać. I dalej w tym guście.

Taką mowę wyrąbała, że aż wszystkich zatkało. A mnie najbardziej. „Patrzcie, taka niby, że ani be, ani me, a tutaj proszę”. A jak rozsądnie to wszystko wykładała, rzeczowo, spokojnie, bez zacietrzewienia, tyle, że zarumieniła się przy tym trochę…

No, zaimponowała mi! Ja w jej wieku, przy tylu obcych ludziach, nie potrafiłabym tak. A tu widać dziewczyna wie czego chce, potrafi postawić na swoim, tylko… pojęcia o niczym, co się tutaj dzieje, nie ma.

Tyle głupot naopowiadała. Teraz po całej wsi się rozniesie, jaka to „ekolożka” synowa nam się trafiła. A i tak już nas na językach mają.

Zerknęłam na syna, a ten wpatrzony w Anię jak w obrazek. No, zakochany na amen. „Niedobrze – myślę. „Chłopak zupełnie głowę stracił. Co panna powie, on teraz będzie grzecznie słuchał".

– Lis to szkodnik – mówię głośno. – I trzeba tę sprawę jakoś załatwić! Pojedziecie to nadleśnictwa, zobaczymy, co powiedzą.

A Ani wyjaśniałam, że łatwo być ekologicznym w mieście. Tak, tak, słyszałam o tych wariatach, co to się jedne z drugim na drzewach, czy gdzieś tam jeszcze wieszają…

– Tu, na wsi życie jest inne – tłumaczę. – Nie takie, jak sobie jeszcze niektórzy w mieście wyobrażają, że żyjemy jak za króla Ćwieczka – łazienki nie mamy, a wodę ze studni czerpiemy.

Chociaż i to się zdarza… Są tu obok, nawet niedaleko, takie przysiółki. Ale u nas proszę – telewizja satelitarna, Internet… A życie inne, bo żyjemy bliżej natury, a z tą, wiadomo, różnie bywa. Lubi płatać psikusy. Ja też jestem wrogiem zabijania bez potrzeby. Ale jak mus to mus.

Pokiwała głową, nic nie powiedziała, ale na swoim postawiła! Stanęło na tym, że syn przeciągnął ten alarm, który u nas założyli na gospodarstwo sąsiada. Włącza się od czasu do czasu. Przede wszystkim w nocy. Kiedyś nawet mignęła mi z daleka ruda kita – to lis wiał przez pola. Nie wiedział, biedaczysko, że w ten sposób uratowano mu właśnie życie…

Młodzi pobrali się w mieście. Tak jak sobie wymarzyli – mała, cicha ceremonia – tylko rodzice, najbliższa rodzina, kilkoro przyjaciół.

I to nawet mi się spodobało. Dla przyzwoitości jednak ponarzekałam trochę przyjaciółkom ze wsi, że co to teraz za moda. Kiwały głowami, ale o dziwo, i one wykazały zrozumienie:

– Twój Marcin to już wcale nie wiejski chłopak – podsumowały. – Mieszka na wsi, ale interesy przecież w mieście robi. Nie on jeden, tak teraz się porobiło, kiedyś wszyscy marzyli o mieszkaniu w blokach, a teraz, na wieś się przenoszą…

– A synowa ci się udała! Ma dziewczyna głowę na karku. Nie wiadomo, czy pomysł chwyci, ale że o tym pomyślała. Kiedyś, faktycznie, były takie objazdowe kina, ale teraz? W naszych czasach? Ale zaradna dziewczyna, to kto wie…

„Kino objazdowe? Głowa na karku, pomysł”?! O co tu chodzi? –  zastanawiałam się. Głupio było pytać, bo zaraz by wyszło na jaw, że cała wieś wie o mojej synowej coś, o czym ja nie mam pojęcia. Pożegnałam się i pognałam do domu.

Ledwie próg przekroczyłam, zaraz wzięłam Marcina na spytki:

– Co to za kino objazdowe? Cała wieś od plotek aż się trzęsie, tylko rodzona matka o niczym nie wie? – nie kryłam pretensji.

– O, bo z tobą, mamo, tak zawsze. Nie mówiliśmy, bo to jeszcze nic pewnego, a ty to zaraz cała w nerwach, przeżywasz. Jak nie wyjdzie, trudno… Ale fakt, że o czymś takim myślimy. Ale nie o kinie, to może później, tylko o bibliotece z kawiarenką internetową, na kółkach. Takie kulturalne 3 w 1…

– Ale jak to: „na kółkach”? – przerwałam mu.

– No, autobus wynajmiemy, może gmina się dołoży. Albo Unia… A pomagać ja będę. Razem poprowadzimy ten interes. Łatwo nie będzie, ale wiesz, że lubię zmiany.

– Jak to „razem”? Mało masz zajęć? Nie dasz sobie rady – ferma, klienci, dostawy... Przecież ja i ojciec nie damy rady sami. Jak ty to sobie wyobrażasz?

– No, bo jeszcze ci nie mówiliśmy… Leszek jest chętny… Leszek to mój zięć.

– Co? To on zdalnie, z miasta będzie kury hodował? Chyba poszaleliście – teraz to się już naprawdę zdenerwowałam.

– Nie, po prostu zamieszkają tutaj.

Racja! Przecież piętro, nad naszym parterem wciąż czekało na gospodarzy. A ileż to razy namawialiśmy Beatę, żeby się tu z rodziną przeniosła. I nic! Jak do ściany!

– Ania ją namówiła – wyjaśnił syn.

Ania i Ania! Kto by pomyślał, że taka przypadkowo poznana dziewczyna, do tego miastowa, okaże się takim ideałem!

Wkrótce rzeczywiście będą jeździć z letnim kinem objazdowym! Ja im mówię, że pies z kulawą nogą nie przyjdzie, bo wszyscy wolą w domu przed telewizorem siedzieć. A oni, że w telewizji same stare filmy idą, a oni nowe będą pokazywać.

Tyle mają zapału, że już sama zaczynam w to wszystko wierzyć

W domu ciągle hałas, krzyki. Mały Antoś już chodzi, urwanie głowy…

– A ty się bałaś, że na starość sami zostaniemy – śmieje się mąż. – A tu, proszę, jaką synową nam Marcinek wyszukał.

– Wyklikał – poprawiam.

– Ale to nie tak! – roześmiał się syn, który akurat wszedł do pokoju! – W Internecie zamawiałem tylko książki! Anię poznałem w księgarni, do której zgłaszałem się po ich odbiór… Widać w pewnych sprawach lepiej być tradycjonalistą!

Czytaj także:
„Z przyjaciółką dzieliłam się wszystkim. Nie przypuszczałam, że pewnego dnia będę musiał podzielić się z nią... ojcem”
„Moja grzeczna córka zmieniła się w blond wampira. Jej chłopak to prostak i manipulant. Zrobił jej pranie mózgu”
„Jestem lekarzem. Pod moją opiekę trafił kochanek żony. Nie zrobię mu krzywdy, ale trochę go postraszę”

Redakcja poleca

REKLAMA