„Myślałam, że na starość czeka mnie jedynie samotność i zgryzota. Nie spodziewałam się, że gorący kochanek czyha tuż za rogiem”

Szczęśliwa kobieta fot. Adobe Stock, mimagephotos
„Spojrzałam na niego z czysto kobiecym zainteresowaniem. Choć gładko przeszedł na ty, miał w sobie jakiś staroświecki wdzięk. Nawet w dresie wyglądał na dżentelmena. Nie był chyba wiele starszy ode mnie. Siwoblond włosy nadal były gęste, a z niebieskich oczu, otoczonych siateczką zmarszczek, wyzierała młodzieńcza ciekawość".
/ 09.01.2023 13:15
Szczęśliwa kobieta fot. Adobe Stock, mimagephotos

Wracałam do domu, ściskając pod pachą blachę od ciasta, bo dłonie miałam zajęte przytrzymywaniem naręcza kwiatów. Właśnie pożegnałam się z firmą, w której przepracowałam ostatnie piętnaście lat. Teraz miałam zacząć życie emerytki. W uszach brzmiały mi jeszcze słowa, które usłyszałam na pożegnanie od współpracowników.

– Ada, ale ci zazdroszczę – szeptała mi do ucha koleżanka z pokoju. – Ja jeszcze muszę tu tkwić przez dwa lata.

– Fajnie pani ma! – stażystka Mariolka wyściskała mnie jak przyjaciółkę.

– Teraz nic już pani nie musi.

– Będzie nam pani brakowało, pani Adrianno – kierownik buchnął mnie w rękę i wręczył bukiet.

– Proszę o nas nie zapominać. Bo my o pani na pewno nie zapomnimy.

Miło, gdy cię doceniają

Co prawda nie oszczędzałam się, praca była moją pasją, ale to nie zawsze wystarcza, aby człowieka szanowali. Wróciłam do domu i powstawiałam kwiaty do wazonów. W pokoju zrobiło się przez to jak w kaplicy. Tylko świeczek brakuje i byłoby jak na pogrzebie – pomyślałam i nagle uświadomiłam sobie, że w pewnym sensie to był pogrzeb mojego dotychczasowego życia. Od kolejnego dnia nie musiałam wstawać rano, biec w pośpiechu do tramwaju, przez osiem godzin uwijać się jak w ukropie, realizując swoje zadania i jako „ta doświadczona”, poprawiając cudze błędy.

– Ech, jakoś to będzie. Przyzwyczaję się – westchnęłam smutno.

Przez pierwszy tydzień celebrowałam tak zwaną codzienność, czyniąc rytuał z parzenia herbaty, robiąc sobie seanse piękności w łazience i gotując smakowite obiadki. Napawałam się spokojem i relaksem. W następnym – wysprzątałam mieszkanie na błysk, posegregowałam ciuchy, wyniosłam całe wory niepotrzebnych rzeczy, które do tej pory tkwiły upychane po kątach. Potem rzuciłam się na zaległe lektury i usiłowałam rozeznać się w zawiłej akcji tasiemcowych seriali, na które do tej pory nie miałam czasu.

Po miesiącu ze zgrozą stwierdziłam, że nie mam co robić. Dbanie o urodę wydawało mi się bez sensu, bo prawie nigdzie nie wychodziłam, a samotne jedzenie nawet najbardziej wyszukanych potraw nie cieszyło. Smutkiem napawał mnie fakt, że przez ten miesiąc nikomu nie byłam potrzebna, nikt do mnie nie zadzwonił, nie zapytał, jak się miewam. Kiedy ja próbowałam nawiązać kontakt z koleżankami, rozmowy wyglądały mniej więcej tak:

– Fajnie, że dzwonisz, Ada, myślałam właśnie o tobie.

– To może byś wpadła, mam świetne ciasto… – kusiłam.

– Chciałabym, ale wiesz, teraz kompletnie nie mam czasu. Odezwę się, jak będzie więcej luzu. Tobie to dobrze, korzystaj, pa!

Wcale nie było mi dobrze. To już wiedziałam na pewno. Gdybym miała rodzinę, wnuki, pewnie cieszyłabym się z nadmiaru wolnego czasu, który mogłabym im poświęcić. Ale życie tak się ułożyło, że zostałam sama. Mąż odszedł dawno temu, a córka studiowała w Hiszpanii i coraz częściej przebąkiwała, że chce z tym krajem związać swoją przyszłość. Rodzice nie żyli, rodzeństwa nie miałam. Do tej pory nie odczuwałam samotności, ba, czasami ją sobie chwaliłam, wracając z gwarnego świata do cichego, pustego mieszkania. Teraz zaczęła mnie przytłaczać. Traciłam energię, pojawiały się stany lękowe.

Córka dostrzegła, że coś mnie gryzie

Co będzie, jak nagle stracę przytomność? – zastanawiałam się w bezsenne noce. – Znajdą mnie, jak się zacznę rozkładać – nakręcałam się wizją samotnego i bezsilnego zejścia z tego świata. – A jak złamię nogę? Stanę się więźniem własnego mieszkania.

Coraz częściej zdarzały mi się „szlafrokowe dni”, podczas których snułam się po mieszkaniu rozmamłana i nieuczesana. Zaczęły się dolegliwości, których wcześniej nie miewałam. Jakieś kołatania serca, problemy z żołądkiem, bezsenność. Coraz częściej pojawiałam się u rodzinnej lekarki, która zlecała mi wciąż nowe badania i zapisywała różne specyfiki. Posłusznie stawiałam się z wynikami i łykałam lekarstwa, witaminy, preparaty na odporność i wzmocnienie. Ale pomagały średnio. Marcysia, widząc mnie na Skypie, mówiła, że mizernie wyglądam, i kazała dbać o siebie. Zapewniałam ją, że robię, co mogę.

Trochę poprawił mi się humor, kiedy córka przyjechała na wakacje. Znowu miałam się dla kogo starać, z kim porozmawiać, dla kogo ładnie wyglądać. Z lękiem jednak myślałam o tym, co będzie po jej wyjeździe. Marcjanna wnosiła w moje życie zaraźliwy entuzjazm, tak charakterystyczny dla młodych ludzi. Ale musiała zauważyć, że coś niedobrego się dzieje, bo popatrywała na mnie z troską.

W przeddzień wyjazdu wyszła coś załatwiać, a ja ze łzami w oczach patrzyłam na stojący w jej pokoju spakowany plecak. Od jutra znów będę sama i wszystko wróci – myślałam z goryczą. – Takie życie nie ma sensu. Będzie tylko gorzej i gorzej. Już jestem stara, a będę jeszcze starsza i bardziej niedołężna…

Kiedy usłyszałam brzęczyk domofonu oznajmiający powrót Marcjanny, szybko przemyłam twarz wodą i poszłam do kuchni, gdzie zaczęłam zawzięcie siekać cebulę – usprawiedliwienie dla zaczerwienionych od płaczu oczu. Nie chciałam wpędzać córki w poczucie winy, że mnie tu zostawia na pastwę samotności i starości. Miała prawo żyć po swojemu.

– Hej, mamcia! Gdzie jesteś? – usłyszałam głos z przedpokoju. – Chodź tu, chcę ci kogoś przedstawić!

Niezbyt zachwycona odłożyłam nóż. Chciałam ten wieczór spędzić tylko z nią! Wierzchem dłoni przygładziłam włosy i zdjęłam fartuszek. Wyjrzałam z kuchni. Przyznaję, Mikser jest przecudny
Zobaczyłam Marcysię i kręcącego się na jej rękach pieska.

– Mamo, to jest Mikser. Mikser, to twoja pani – przedstawiła nas sobie i przekazała mi niechciany prezent.

– Marcjanna, chyba oszalałaś! Nie mogę mieć psa.

– Niby dlaczego? Podaj chociaż jeden dobry powód.

– Bo psem trzeba się opiekować, wyprowadzać, chodzić do weterynarza… – wyliczałam.

– Nie widzę żadnego problemu. Masz na to i czas, i środki.

– A co będzie, jak zachoruję? Kto się nim wtedy zajmie? – rzuciłam niemal z rozpaczą. – Przecież jestem stara i w każdej chwili mogę zachorować, umrzeć.

Marcjanna wzniosła oczy do nieba i westchnęła ciężko jak nad upartym dzieckiem.

– Jaka stara, na Boga? Mamo, masz raptem sześćdziesiąt dwa lata. A chorować nie będziesz, bo jesteś obowiązkowa i nie zostawisz biednej psiny bez opieki – uśmiechnęła się.

Co racja, to racja, pomyślałam. Jeśli mam coś do zrobienia, zrobię to na pewno. Niemniej nadal nie byłam przekonana do idei trzymania psa, choć miło było poczuć w objęciach to nieco drżące ciałko pokryte jedwabistą sierścią. Ciemne oczka wpatrywały się we mnie ufnie.

– Jaka to rasa? Czy on urośnie? – zapytałam wbrew sobie.

– To kundelek. Krzyżówka spaniela z nie wiadomo czym. Dlatego wabi się Mikser. To synek suczki mojej znajomej, Asi, pamiętasz może… – odparła ze śmiechem Marcjanna. – I oczywiście, że urośnie. Będziesz miała przyjaciela i stróża w jednym.

Postawiłam psa na ziemi. Ostrożnie obszedł przedpokój, obwąchując wszystkie kąty. W jednym z nich zostawił całkiem sporą kałużę.

– O rany, tylko tego mi brakowało… – załamałam ręce. – Sprzątania po psie.

– Mamo, ustalmy jedno: nawet jeśli ty go nie potrzebujesz, on potrzebuje ciebie. Jak nie znajdzie domu, to nie wiem. Nikt go nie chce. Będzie go trzeba oddać do schroniska.

No masz, szantażystka emocjonalna!

– Ale ja nie mam pojęcia o opiece nad psem – broniłam się jeszcze; niemrawo, bo Mikser był naprawdę przesłodki.

– Znajdziesz wszystko w necie – oświeciła mnie Marcysia. – A teraz zjadłabym coś – zarządziła.

– Już smażę klopsiki! – przypomniałam sobie o niedokończonych mielonych. – Tymczasem zajmij się Mikserem, bo z nudów obgryza twoje buty. Masz psią wdzięczność – dodałam złośliwie.

Po obiedzie wybrałyśmy się do sklepu zoologicznego. Rany, nie sądziłam, że taki mały pies potrzebuje takiej dużej wyprawki! Wyszłyśmy objuczone paczkami. Tak więc ostatni wieczór z Marcysią minął inaczej, niż się spodziewałam. Nie miałam czasu na smutek, bo musiałam pilnować psa i szkolić się w zakresie opieki nad szczeniakami.

Następnego ranka Marcjanna odleciała do Hiszpanii, a ja zostałam z Mikserem. Na nowej smyczy zaprowadziłam go do weterynarza, założyłam książeczkę, zaszczepiłam, wysłuchałam rad. W domu nagotowałam mu kurczaczka z ryżem. Jakoś nie miałam zaufania do gotowej karmy, bałam się, że jest na nią za mały. Potem bawiliśmy się piłeczką i nie wiedzieć kiedy zrobiło się późno i trzeba było wyjść na wieczorny spacer. Po powrocie poczułam się zmęczona.

Od kiedy zostałam emerytką, nie spędziłam dnia tak aktywnie. Usnęłam, ledwo przyłożyłam głowę do poduszki… Mikser rósł jak na drożdżach i był nad wyraz pojętny. Szybko nauczył się, że grzeczne pieski załatwiają się na dworze, a nie w domu, i nie ciągną na spacerze smyczy jak oszalałe. Pojął też kilka prostych komend. Potem przyswoił sobie zabawne sztuczki, którymi zawsze mnie rozbrajał i wciągał do zabawy albo wymuszał pieszczoty. Prawdę powiedziawszy, manipulował mną, jak chciał. A ja nie miałam nic przeciwko temu.

Któregoś dnia podczas porannego spaceru po parku odezwała się w nim jednak krew myśliwskich przodków i pognał za wiewiórką. Mimo mojego rozpaczliwego nawoływania, nie wracał. Spanikowana, biegałam i zaczepiałam przechodniów.

– Nie widziała pani pieska? Taki średniej wielkości, ciemnorudy? – pytałam ze łzami w oczach.
Niestety, bez skutku. Nie wiedziałam, co robić. Bałam się, że wpadł pod samochód albo coś. Nagle usłyszałam dochodzący skądś cichy skowyt.

Ruszyłam w tym kierunku i znalazłam odsłoniętą studzienkę. Na jej dnie szamotał się Mikser, próbując się wydostać. Schyliłam się, ale studzienka była za głęboka.

– Mogę jakoś pomóc?

Odwróciłam się i zobaczyłam mężczyznę w dresie. Chyba biegał.

– Pies mi tam wpadł i nie wiem, jak go wyciągnąć, nie sięgam – zrelacjonowałam płaczliwie.

– Nie mazgaimy się, damy radę – pan uśmiechnął się dziarsko i krzepiąco. – Zejdę na dół i go pani podam. Może mnie ugryźć? – spytał.

– Nie wiem – przyznałam. – Na ogół to bardzo grzeczny pies, ale teraz jest przestraszony, a pana nie zna…

– No to może inaczej. Pomogę pani zejść na dół, pani poda mi psa, a potem wyciągnę panią.

Propozycja wydała mi się rozsądna. Korzystając z jego pomocy, opuściłam się na dno studzienki. Mimo stresu nie mogłam nie zauważyć, że mężczyzna jest silny i przyjemnie pachnie.

Miły i jeszcze ma poczucie humoru

Mikser od razu się do mnie przytulił. Głaszcząc, obmacywałam go ostrożnie, by sprawdzić, czy gdzieś się nie zranił. Na szczęście chyba było okej. Z pewnym wysiłkiem, ze względu na ciasnotę, owinęłam go kurtką i taki niezgrabny, ruchliwy tobół uniosłam do góry. Mężczyzna chwycił go silnie i wydobył na powierzchnię. Potem pochylił się ponownie i podał mi ramię – jakoś przy jego pomocy, zapierając się o ścianki studzienki, wylazłam na górę. Mikser łasił się do mnie, jakby chcąc przeprosić za ucieczkę, za mój strach i zmęczenie, a ja na przemian łajałam „brzydkiego psa” i zasypywałam czułościami „mojego piesia”.

– Miły psiak – odezwał się mężczyzna. – Chyba jeszcze młody.

Zrobiło mi się wstyd, że najpierw zajęłam się pupilem, zamiast podziękować naszemu wybawcy.

– Przepraszam, że od razu nie podziękowałam za ratunek – sumitowałam się skruszona – ale ten pies… ten pies jest… – urwałam, bo nie mogłam wydusić z siebie słowa.

Pochyliłam się, by zapiąć psa na smycz i ukryć czające się w oczach łzy. Strasznie się płaczliwa na tej emeryturze zrobiłam.

– Rozumiem. Też miałem psa i nadal za nim tęsknię, choć to już parę lat, jak go nie ma… – westchnął ciężko mężczyzna.

Okej, dość tych smutków. Wyprostowałam się i podałam mu dłoń.

– Adrianna – przedstawiłam się, poniewczasie orientując się, że rękę mam brudną jak nieszczęście.

Mężczyzna ujął ją jednak, ścisnął zdecydowanie, ale bez przesady, tak w sam raz, by można to było nazwać uściskiem dłoni, a nie podaniem wiotkiej jak zdechła ryba ręki. Zyskał kolejny punkt w moich oczach.

– Witold. Miło mi cię poznać, Adrianno z psem, mimo dramatycznych okoliczności. Najważniejsze, że wszystko dobrze się skończyło. Cieszę się, że mogłem pomóc – rzekł i skłonił się z galanterią.

Spiekłam raczka. Emerytka!

Spojrzałam na niego z czysto kobiecym zainteresowaniem. Choć gładko przeszedł na ty, miał w sobie jakiś staroświecki wdzięk. Nawet w dresie wyglądał na dżentelmena. Nie był chyba wiele starszy ode mnie. Siwoblond włosy nadal były gęste, a z niebieskich oczu, otoczonych siateczką zmarszczek, wyzierała młodzieńcza ciekawość. Staliśmy i patrzyliśmy na siebie. Uśmiechnął się. Odpowiedziałam uśmiechem i zaproponowałam:

– Może w ramach podziękowań da się pan zaprosić na kawę i ciasto?

Uniósł lewą brew.

– Jeśli nikt na pana nie czeka…

Do lewej brwi dołączyła prawa.

– To znaczy, jeśli ma pan teraz czas, no i ochotę, oj… – zaplątałam się.

No kto by pomyślał… Zaśmiał się cicho.

– A jakie masz, piękna Adrianno, to ciasto? Bo straszny ze mnie łasuch, ale i koneser zarazem.

– Drożdżowe z owocami, sama piekłam – pochwaliłam się.

– To nie odmówię, o ile… przestaniesz do mnie mówić per „pan”. Nie piję kawy z kobietami, z którymi nie jestem po imieniu. Nie myśl sobie, że jestem łatwy.

Flirtował, a mnie, mimo zmieszania, bardzo się to podobało. Dawno nie czułam się tak podekscytowana.

– Więc jak będzie, Adrianno z rumieńcami?

– Jasne – kiwnęłam głową. – To idziemy do mnie, Witku z niezłą gadką?

Roześmieliśmy się zgodnie i ruszyliśmy, po drodze rozmawiając jak starzy, dobrzy znajomi. Mikser potulnie dreptał przy mojej nodze. Miał na dziś dosyć przygód.

Czy chcę związku platonicznego?

Siedzieliśmy naprzeciw siebie. Przy cieście i kawie. Obserwowałam go uważnie. A on przyglądał się mnie. I podobało nam się to, co widzimy. Rozmowa toczyła się sama. Dowiedziałam się, że Witek jest wdowcem, a jego synowie mieszkają za granicą, tak jak moja córka. Czas mijał błyskawicznie, wreszcie Witek niechętnie podniósł się z fotela.

– Na mnie już czas. Liczę, że w ramach rewanżu za kawę zgodzisz się pójść ze mną na kolację. Tylko ja nie gotuję za dobrze, więc zapraszam cię do lokalu. Jutro wieczorem?

Zgodziłam się bez wahania. Następnego dnia już od południa się szykowałam. Trzy razy zmieniałam sukienkę. Jedna wydawała mi się zbyt strojna, druga za zwykła. To tylko normalna kolacja, tłumaczyłam sobie, nie rób z tego jakiegoś nadzwyczajnego wydarzenia. W końcu zdecydowałam się na skromną, ale elegancką kreację.

W garniturze i błękitnej koszuli Witold prezentował się wyśmienicie i był piekielnie przystojnym starszym panem. Normalnie Robert Redford mi się na stare lata trafił! Przyjęłam ofiarowaną różyczkę, zamknęłam Miksera w kuchni i wyszliśmy.

Nie pamiętam, kiedy ostatni raz byłam na randce, ale warto było czekać. Czułam się odświętnie i swobodnie zarazem. Opowiadaliśmy sobie o swoich pociechach, zainteresowaniach, nawet marzeniach. Bo choć poznaliśmy się wczoraj, Witek okazał się mistrzem skracania dystansu. Od tamtej pamiętnej randki widywaliśmy się regularnie.

Witek i Mikser skutecznie zajmowali mi czas, którego nagle zaczęło mi brakować. Zauważyła to nawet Marcysia, z którą nie czatowałam na Skypie tyle co kiedyś. Gdy zapytała, co się dzieje, uznałam, że lepiej przyznać się szczerze, zamiast kręcić. Gdyby miała jakieś anse… Ale nie miała. Pokazałam jej zdjęcie Witka i wyznałam, że się spotykamy. Uniosła kciuk do góry, powiedziała, że wygląda jak Robert Redford, i kazała mi go usidlić. Jak nie kochać takiej córki! Tylko czy… cóż, czy da się usidlić mężczyznę bez seksu?

Niby byliśmy z Witkiem parą, ale bez całowania w usta i innych intymności. Coraz bardziej mi na nim zależało, coraz bardziej się zakochiwałam, tym samym coraz mocniej go pragnęłam. Ja też nie byłam mu obojętna, więc czemu zatrzymywał się w pół kroku? Z szacunku czy po prostu nie działałam na niego w ten sposób? A może wciąż się zbierał na odwagę? Może dawał mi czas, świadom, że nie jestem już młódką i dawno tego nie robiłam? Albo uważał, że za starzy jesteśmy na seks, że zobaczymy się nago i czar pryśnie. A może nie mógł, może miał jakiś problem z potencją? Jak go zapytać i nie urazić? – kombinowałam.

Może powinnam sama coś zainicjować?

A jak go spłoszę i wyjdę na niewyżytą starą babę? Boże, dla mnie erotyczne było nawet całowanie w rękę i w czoło! Mało mi serce nie wyskoczyło z piersi. Właśnie, a jak coś nie tak z jego sercem? Jeszcze zawału dostanie w trakcie… Trudno, nie można mieć wszystkiego, prawda? Trzymanie się za ręce, przytulanie się, niewinne całuski to też coś, prawda? Obywałam się tyle lat bez seksu, więc mogę obywać się nadal, prawda? Nie wiem… Czy wystarczy mi sił na taki platoniczny związek? – zastanawiałam się. – Czy byłam chciwa i bezwstydna, chcąc w moim wieku więcej?

W końcu, po kilku tygodniach takich wewnętrznych katuszy uznałam, że muszę wiedzieć, na czym stoję. I właśnie mój wiek mnie usprawiedliwiał – nie miałam czasu na niejasności. Czekałam tylko na właściwą chwilę.

Witold też, jak się okazało… Byliśmy wtedy na spacerze z Mikserem. Na ławce siedziała para nastolatków, którzy całowali się bez skrępowania, nie zważając na świat wokół. Zapatrzyliśmy się na nich oboje, z jakimś dziwnym zachwytem.

– Czy my się kochamy? – zapytałam cicho, jakby wbrew sobie.

– Śmiem mieć nadzieję, że tak – odparł Witek w swoim stylu.

Spojrzałam na niego. Patrzył prosto w moje oczy.

– A czy możemy się też… pragnąć?

Chwilę milczał. Chyba zbierał siły, bo potem to na nas przechodnie mogli patrzyć ze zgorszeniem lub z zazdrością. Na parę ludzi po sześćdziesiątce całujących się jak smarkacze pośrodku parkowej alejki. 

Czytaj także:
„Usłyszałam, że seks za pieniądze to nie zdrada. Zdrada to jest z kochanką, a faceci to rozdzielają”
„Byłam pewna, że mąż ma kochankę, bo z konta znikały pieniądze. Niestety nie. Łatwiej byłoby zerwać z kobietą..."
„Być kochanką to jak żywić się resztkami i odpadkami z cudzego stołu. W dodatku rozgrzebanymi czyimś widelcem”

Redakcja poleca

REKLAMA