„Sąsiadka całymi torbami znosi do mieszkania śmieci. Przez nią czuję się jak na wysypisku, a administracja rozkłada ręce”

Załamana kobieta fot. Adobe Stock, Tatyana Gladskih
„Nasz blok powoli pustoszeje, bo ludzie się wyprowadzają. Najpierw zrobili to ci, którzy wynajmowali mieszkania, potem w ich ślady poszli niektórzy stali mieszkańcy. Uciekli do rodzin, domków na działkach… Mają dość. Chętnie też bym uciekła, ale nie wiem dokąd”.
/ 01.08.2022 11:15
Załamana kobieta fot. Adobe Stock, Tatyana Gladskih

Kiedy po burzliwym rozwodzie z mężem tyranem zamieszkałam w ciasnym, ale własnym mieszkaniu, skakałam z radości. Myślałam, że wreszcie będę mogła spokojnie żyć. Niestety, moje nadzieje okazały się płonne. Po niemal trzech latach od przeprowadzki zamiast spokoju i szczęścia są nerwy, strach i łzy bezsilności. Przez „hobby” jednej z sąsiadek, na klatce schodowej i w mieszkaniach śmierdzi tak potwornie, że wytrzymać nie można. Nawet ciągłe wietrzenie nie pomaga…

Pani Justyna mieszka w lokalu obok. Wprowadziła się trzy miesiące po mnie. Gdy zobaczyłam ją po raz pierwszy, odetchnęłam z ulgą. Najbardziej bałam się, że będę miała za ścianą jakiegoś imprezowicza, przez którego nie będę mogła oka zmrużyć. A tu miła starsza pani. Taka, która siedzi sobie cichutko u siebie, ogląda seriale i nie wadzi nikomu. Tak właśnie ją wtedy postrzegałam.

Wkrótce okazało się, że to tylko pozory

Na początku do głowy mi nawet nie przyszło, że sąsiadka przynosi do domu śmieci. Co prawda codziennie wracała z wielkimi torbami, ale myślałam, że ciągle się jeszcze przeprowadza. Czerwone światełko zapaliło mi się, gdy któregoś dnia chciałam jej pomóc zataszczyć te torby pod drzwi.

– Poradzę sobie – warknęła i niemal pędem ruszyła przed siebie. Nagle jedna z toreb wypadła jej z ręki i zawartość rozsypała się na klatce. Były to jakieś stare, brudne ciuchy, resztki jedzenia, puste opakowania…

– O matko, po co pani te wszystkie śmieci? – wykrztusiłam.

– A g… cię to obchodzi – odburknęła i zanim zdążyłam coś odpowiedzieć, zniknęła za drzwiami swojego mieszkania. Ciarki przeszły mi po plecach, bo słyszałam o zbieraczach. Czyżbym miała za ścianą jednego z nich?

Pocieszałam się, że to jednorazowy wypadek, że może nie zdążyła posegregować rzeczy przed przeprowadzką, ale przez skórę czułam, że nie będzie tak pięknie. Moje przeczucia się sprawdziły.

Sąsiadka znosiła śmieci całymi torbami

Wychodziła wcześnie rano i wracała w południe obładowana jak wielbłąd. W efekcie już po dwóch miesiącach na naszym piętrze śmierdziało tak, że oddechu nie można było złapać. Wkrótce fetor rozniósł się po całym bloku. Pojawiły się też karaluchy. Ale pani Justyna nie widziała w tym żadnego problemu. Gdy próbowałam z nią porozmawiać, reagowała agresją.

Wyzywała mnie, obrażała, a nawet groziła. Krzyczała, że to jej mieszkanie i może w nim trzymać co chce. A jak mi się zapach nie podoba, to mogę się wyprowadzić. Inni lokatorzy słyszeli to samo. Wiem, bo niemal codziennie zbieraliśmy się przed blokiem i zastanawialiśmy, jak poradzić sobie z tym cuchnącym problemem.

– Na polubowne załatwienie sprawy nie ma co liczyć. Do tej kobiety nic nie dociera. Choćbyśmy błagali, tłumaczyli, grozili, nadal będzie robić swoje – westchnęłam któregoś dnia.

Rzeczywiście, to walka z wiatrakami. Dlatego trzeba zgłosić problem u wszystkich możliwych świętych  Nie ma co dłużej cackać się z tą babą. Albo posprząta, albo fora za dwora – włączył się sąsiad z parteru.

– Tak, nie ma na co czekać. Zbyt długo byliśmy cierpliwi i wyrozumiali – dodałam na koniec.

W każdej chwili mogło dojść do nieszczęścia

Jak wszyscy, którzy stali tamtego popołudnia przed blokiem miałam nadzieję, że jeśli złożymy skargę, odpowiednie służby i instytucje zabiorą się raźno do działania i rozwiążą problem. Nie chodziło przecież tylko o nieznośny smród. Rosnąca góra śmieci w mieszkaniu stanowiła zagrożenie epidemiologiczne i pożarowe. W każdej chwili mogło dojść do nieszczęścia.

Gdziekolwiek się zwróciliśmy, wszyscy rozkładali ręce. Policja, straż miejska, sanepid, administracja osiedla, pomoc społeczna. Wszystkie te potężne służby, urzędy i instytucje złożyły broń w starciu z jedną starszą kobietą. Sanepid na początku twierdził, że to nie jego sprawa, a kiedy po licznych słownych i pisemnych przepychankach okazało się, że jednak jego, to wybuchła pandemia koronawirusa i nie miał czasu zajmować się takimi błahostkami.

Opieka społeczna ograniczała się jedynie do wysyłania listów, bo pani Justyna nie wpuszczała pracowników socjalnych do mieszkania, twierdząc, że żadnej pomocy nie potrzebuje. A wywiad jest konieczny, by można było wszcząć jakieś procedury. Interwencje policji też kończyły się na klatce schodowej, bo im także nie otwierała drzwi.

W administracji słyszeliśmy, że nie ma podstaw do skierowania do sądu wniosku o eksmisję, bo kobieta regularnie płaci czynsz i inne rachunki. Wszyscy twierdzili, że rozumieją, jaką gehennę przeżywamy, bardzo nam współczują, ale mają związane ręce, bo ta pani jest właścicielką mieszkania i siłą do niczego nie można jej zmusić.

Można tylko prosić, nakłaniać…

I modlić się, żeby sama się wyprowadziła albo zaczęła leczyć się psychiatryczne. Bo patologiczne zbieractwo to choroba.

– To miło, że tak szanujecie prawa mojej sąsiadki. A gdzie w tym wszystkim jest prawo pozostałych lokatorów do spokoju i życia w czystym i bezpiecznym otoczeniu? – zapytałam któregoś dnia w jakimś urzędzie, gdy po raz kolejny usłyszałam tę samą śpiewkę.

Nie dostałam odpowiedzi. Potem już nawet pytać nie mogłam, bo przez pandemię urzędy zamknęły się na głucho i wszelkie sprawy można załatwiać tylko telefonicznie lub listownie. Telefonów ode mnie ani od innych mieszkańców nikt już nie odbiera, a na nasze pisma dostajemy ciągle takie same, wymijające lub zbywające odpowiedzi, np. że jak pandemia się skończy, to postarają się podjąć bardziej zdecydowane działania.

Jak się pandemia skończy… Czyli kiedy? Za rok, dwa, a może pięć? Nieraz już słyszałam w publicznej telewizji, że pokonaliśmy wirusa, a zaraz potem nadchodziła kolejna fala zachorowań.

Jestem na granicy wytrzymałości. Przez ten smród i robactwo nie mogę normalnie funkcjonować. Kiedyś przynajmniej wychodziłam do pracy. Mogłam tam odetchnąć pełną piersią, odpocząć od tego wszystkiego. Ale od półtora roku pracuję zdalnie. Chwilami mam wrażenie, że jestem już przesiąknięta tym smrodem.

Nasz blok powoli pustoszeje...

Gdy wsiadam do autobusu albo wchodzę do sklepu patrzę, czy ludzie nie marszczą nosów i nie odsuwają się ode mnie z obrzydzeniem. Wietrzę mieszkanie nawet teraz, ale niewiele to pomaga. Za to rujnuje mój budżet. Rachunki za ogrzewanie drastycznie wzrosły, a ta sama administracja, która bezradnie rozkłada ręce, w przypadku opłat jest bardzo stanowcza i szybka. Gdy tylko spóźnię się z rachunkiem, natychmiast śle monity…

Nasz blok powoli pustoszeje, bo ludzie się wyprowadzają. Najpierw zrobili to ci, którzy wynajmowali mieszkania, potem w ich ślady poszli niektórzy stali mieszkańcy. Uciekli do rodzin, domków na działkach… Mają dość. Chętnie też bym uciekła, ale nie wiem dokąd. Ta kawalerka to wszystko co mam. Chciałam ją sprzedać i kupić mieszkanie w innym miejscu, ale potencjalni kupcy wycofywali się już po wejściu na klatkę. 

Od jednego usłyszałam, że nie chciałby mieszkać w takim smrodzie nawet za darmo. Z bezsilności chciało mi się wyć. Gdy wyszłam na dwór żeby się trochę uspokoić, minęłam panią Justynę. Wracała z codziennej wyprawy na osiedlowe śmietniki, w rękach trzymała dwie wielkie torby z kolejnymi skarbami. Jak gdyby nigdy nic weszła do bloku i podreptała do swojego mieszkania. Boże, czy ten koszmar kiedyś się skończy?!

Czytaj także:
„Zamiast szukać miłości, zaharowywałem się w korporacji. Gdyby nie swaty mamy, zostałbym wiecznym kawalerem”
„W domu czekała żona, a za ścianą napalona kochanka. Myślałem, że wygrałem życie, a byłem dla nich tylko zabaweczką”
„Obleśny egzaminator chciał zaciągnąć mnie do łóżka. To miał być mój >>egzamin<< na prawo jazdy"

Redakcja poleca

REKLAMA