„Sąsiad znęcał się nad psem. Nawet go nie karmił. Wypuszczał tylko na wieś, żeby sam znalazł sobie coś do jedzenia”

smutny pies na łańcuchu fot. Adobe Stock
„Był przeraźliwie wychudzony. Zaczęłam go dokarmiać, a później zauważyłam, że ma pod skórą wrośnięty kawałek kolczatki, a może drutu... Dla Kowalczyka wódka była najważniejsza, więc zaoferowałam że odkupię psa.”
/ 25.02.2021 09:53
smutny pies na łańcuchu fot. Adobe Stock

Moje pierwsze małżeństwo skończyło się paskudnie. Młodzieńcza miłość od dawna była karykaturą miłości, a na finał zafundowaliśmy sobie rok obrzydliwej sprawy sądowej, w trakcie której nic nie zostało mi zaoszczędzone.

Walczyłam o pieniądze

Mój dobrze zarabiający mąż swego czasu zrobił wszystko, żebym zrezygnowała z etatu, a w sądzie dowodził, że tylko on utrzymywał dom, bo ja odmawiałam wszelkiej pracy… Kiedy ten koszmar wreszcie się skończył, miałam dosyć wszystkiego. Chciałam uciec jak najdalej, wyjechać gdzieś, zacząć kompletnie nowe życie z dala od miejsca, w którym razem mieszkaliśmy i naszych wspólnych znajomych.

Na szczęście z zawodu jestem dentystką, a dentyści wciąż są w naszym kraju bardzo potrzebni. Nawet tacy, którzy przez kilka lat, zamiast leczyć, dbali o dobre samopoczucie męża – jego obiady, drugie śniadania, koszule i skarpetki… Spięłam się, wydałam dużo na kursy z nowych technik. Chciałam nadrobić stracony zawodowo czas, a potem dałam ogłoszenie. Natychmiast pojawiło się kilka ofert, ale wcale nie wybrałam najlepszej.

Wybrałam tę, która wymagała przeprowadzki na drugi koniec Polski i w dodatku na wieś. Gmina rozpaczliwie potrzebowała dentysty i od ręki oferowała chętnemu wyremontowany dom. To było dla mnie idealne rozwiązanie. Oczywiście, nie zamierzałam tam zostać na zawsze, ale teraz chciałam radykalnie zmienić otoczenie i zrobić to możliwie bez kłopotu.

Przeniosłam się w dwa dni i już niebawem przyjmowałam pierwszych pacjentów

To była duża przyjemność – pracowałam i zarabiałam na siebie. Dopiero teraz poczułam się wolna... Dom od gminy nie był wielki, ale dobrze wyposażony i dość wygodny. Szybko poznałam sąsiadkę z prawej strony – razem z mężem przyszła się przywitać, przynieśli mi kwiaty i sernik, powiedzieli, że jak będę potrzebowała kosiarki albo innych narzędzi, zawsze pożyczą, mają wszystko, co może mi być potrzebne w domu lub ogrodzie.

Uwierzyłam, bo faktycznie, ich obejście sprawiało wrażenie schludnego i zadbanego. Pomyślałam, że mam szczęście – sympatyczni i kulturalni sąsiedzi to bardzo ważna rzecz. Sąsiad z lewej, samotny chyba, ponury mężczyzna koło sześćdziesiątki, nie przyszedł, więc to ja postanowiłam się przywitać. Wracając z pracy, zobaczyłam go na podwórku i podeszłam do furtki. Przedstawiłam się, powiedziałam, że miło mi poznać… Nie uśmiechnął się nawet. Coś mruknął pod nosem i wrócił do swoich zajęć.

Zanim odeszłam, zdążyłam zobaczyć psa leżącego przy budzie. Był brudny, jak całe to podwórko i wydawał się bardzo chudy. Idąc do domu, pomyślałam sobie, że sąsiad z lewej może być przeciwieństwem sąsiadów z prawej i że niekoniecznie się dobrze dogadamy…

Następne tygodnie potwierdziły moje obawy w stu procentach

Sąsiad z lewej, niejaki Kowalczyk, był wyjątkowo nieciekawą postacią. Podobno, póki żyła żona, jakoś funkcjonował, ale od wielu lat żył od flaszki do flaszki, w zupełnym zaniedbaniu. Szybko okazało się, że pali w kominie śmieciami, a mój ogród traktuje jako miejsce do wyrzucania petów i odpadków. Na prośby i uwagi nie reagował, a w gminie rozłożyli ręce. Zorientowałam się, że nie jestem pierwsza, która się skarży.

Kowalczyk był też zapewne jednym z powodów, dla którego gmina miała ciągłe kłopoty z dentystą… Ale najgorsza sprawa dotyczyła psa. Kowalczyk go w ogóle nie karmi, tylko otwiera mu furtkę i wypuszcza na wieś, żeby sam sobie coś zdobył. Co jakiś czas ktoś się nad kundlem ulitował, ale to nie zmieniało faktu, że pies był poważnie niedożywiony. Kupiłam więc miskę i zapas psiej karmy. Wystawiłam miskę przed bramę i czekałam, co się wydarzy… Chyba się trochę bał, ale głód okazał się silniejszy.

Zjadł wszystko. To samo wydarzyło się następnego dnia. I następnego. Uznałam karmienie psa za swój codzienny obowiązek. Przybiegał i zawsze jadł wszystko co dostał. Po kilku tygodniach z satysfakcją dostrzegłam, że odzyskał normalne proporcje i nie robi już wrażenia wychudzonego. Był tylko strasznie brudny, ale nie mogło być inaczej, skoro mieszkał w błocie.

Wystawiałam też miskę z wodą i zauważyłam, że Reks (bo tak go sobie nazwałam) bardzo chętnie z niej korzysta. Pomyślałam, że jego właściciel wcale nie pilnuje, żeby pies miał wodę, i zwierzę często cierpi z pragnienia. I że temu człowiekowi jest pewnie obojętne, że marznie na mrozie albo nie ma cienia w upał. Kiedy Reks przychodził jeść, zaczęłam do niego mówić.

Po pewnym czasie pozwolił do siebie podejść, a w końcu odważyłam się go podrapać. Był zdziwiony, ale chyba zachwycony – chyba nikt nigdy go do tej pory nie drapał. Stopniowo całkowicie się ze mną oswoił i wtedy zaczął robić coś dziwnego. Trącał mnie pyskiem, przechylał głowę na jedną stronę i piszczał. Miałam wrażenie, że chce mi coś powiedzieć albo pokazać. Zaczęłam go oglądać. Na szyi, pod uchem, wymacałam coś dziwnego – jakby twardego i ostrego. Przyjrzałam się dokładnie i zamarłam.

Pies miał pod skórą częściowo wrośnięty kawałek obroży kolczatki, a może drutu… Nie chciałam nawet wyobrażać sobie w jaki sposób trzeba traktować zwierzę, żeby coś takiego było możliwe. Reks musiał bardzo cierpieć i prosił mnie o pomoc… Podjęłam decyzję w jednej chwili. Awantura z Kowalczykiem nie miała sensu, a Towarzystwo Opieki nad Zwierzętami też raczej nie mogło nam pomóc.

– Czy naprawdę potrzebuje pan tego psa? Nie karmi go pan, nie leczy, nie wpuszcza do domu. Wezmę go – nie będzie pan miał kłopotu. Przecież nikt pana nie okradnie…

Chyba chciał mnie wyrzucić, ale zobaczył okazję. Skoro mi zależało, można było na tym zarobić, a Kowalczyk potrzebował kasy na wódkę. Szybko przeliczył sobie, ile musi dostać, żeby pić przez miesiąc. Nie targowałam się, przyniosłam pieniądze i smycz. Reks był zaskoczony, ale poszedł ze mną bez wahania. Tej nocy po raz pierwszy w życiu spał pod dachem – na posłaniu, które zrobiłam mu w sieni.

Oswajanie Reksa to temat na osobną opowieść, podobnie jak jego pierwsza kąpiel w mojej wannie

Dlatego przejdę od razu tego, co najważniejsze. Bo najważniejsze wtedy było, żeby Reks jak najszybciej trafił do weterynarza. Pojechaliśmy tam następnego dnia rano – spory kawałek, bo najbliższa klinika weterynaryjna była w siedzibie gminy, dwadzieścia kilometrów od naszej wsi. W poczekalni była kolejka, ale Reks był zaskakująco cierpliwy – chyba czuł, że przywiozłam go tam, żeby mu pomóc. Kiedy wreszcie weszliśmy do gabinetu, była tam bardzo młoda lekarka, najwyraźniej asystentka głównego lekarza.

Reks dał się położyć na stole, a ja pokazałam, o co chodzi. Kobieta powiedziała, że szef właśnie skończył operować kota w pokoju obok i zaraz przyjdzie, a tymczasem mam wypełnić formularz z danymi adresowymi, podczas gdy ona poda już psu znieczulenie i ogoli miejsce zabiegu… Weterynarz pojawił się kilka minut później. Dość wysoki, barczysty czterdziestolatek z czarną brodą i niebieskimi oczami obrzucił mnie szybkim spojrzeniem, po czym całkowicie skupił się na Reksie.

Zaczęłam coś mówić, tłumaczyć, ale zanim zdążyłam cokolwiek powiedzieć, przerwał mi stanowczym tonem.

– Wiem, co mam robić. Pani poczeka na korytarzu, dobrze?

Nie odważyłam się dyskutować. Pod gabinetem czekali następni pacjenci i nie było czasu na pogawędki. Zresztą nie miałam do powiedzenia niczego, co mogłoby pomóc… Wyszłam do poczekalni, usiadłam w kącie i czekałam. Minęło pół godziny, może czterdzieści minut, kiedy drzwi gabinetu się otworzyły i stanął w nich brodaty weterynarz. Zerwałam się z krzesełka i zobaczyłam jego spojrzenie. Gdyby spojrzenia mogły mrozić, zamieniłabym się w sopel lodu…

– Pani nigdy nie powinna mieć żadnego zwierzęcia. Tacy ludzie, jak pani, powinni siedzieć w więzieniu. Posiadanie zwierzęcia jest dla dorosłych, a nie dla gnojków, którzy myślą, że to przedmiot – jak szminka albo torebka. Nie wiem, jak można tak traktować żywą istotę…

Zamurowało mnie. Chciałam coś powiedzieć, ale nie mogłam wykrztusić słowa. W poczekalni panowała cisza, a wszyscy czekający patrzyli na mnie jak na kompletnego zwyrodnialca. Nabrałam powietrza, ale weterynarz był szybszy.

– Pies zostaje na noc w naszym szpitalu. Jutro się zastanowię, co z tym zrobić, kogo zawiadomić. Teraz państwo z jamnikiem…

To mówiąc, odwrócił się na pięcie i wszedł do gabinetu razem z właścicielami jamnika. Przez chwilę chciałam wytłumaczyć reszcie obecnych, na czym polega nieporozumienie, ale zrozumiałam, że to na nic. Miałam ochotę się rozpłakać. Szybko wyszłam i próbowałam ochłonąć. Idiotyczne nieporozumienia się zdarzają, ale chyba w życiu nikt mnie tak nie potraktował. Nie miał prawa mnie upokarzać przy tych ludziach. Nie miał prawa mnie osądzać…

Nie umiałam do końca go za to znienawidzić. Tak jak ja nie mógł znieść okrucieństwa wobec zwierząt. Powiedział tylko to, co sama czułam i co powinnam była powiedzieć Kowalczykowi… Teraz muszę się uspokoić i wrócić do domu – powtarzałam sobie.

Jutro pojadę tam z samego rana, bo przecież nie pozwolę, żeby Reks trafił do schroniska. W razie czego poproszę sąsiadów z prawej, żeby zaświadczyli. I wszystko się wyjaśni… A jednak kiedy doszłam do domu i usiadłam w kuchni, poczułam, że cała się trzęsę. I że jednak nie umiem powstrzymać łez… Przypomniałam sobie mojego byłego męża, rozwód i wszystkie złe rzeczy, jakie spotkały mnie w ostatnim czasie. Czy to możliwe, że los mnie nie lubi? Czy nawet kiedy robię coś dobrego, musi to się tak skończyć?! Tak jak stałam, wczołgałam się pod kołdrę. Chyba trochę przysnęłam, bo kiedy obudził mnie dzwonek do drzwi, był już wieczór. Z trudem zwlekłam się z łóżka. Nie miałam pojęcia, kto to może być, ale było mi wszystko jedno. Tak jak stałam, rozczochrana, z rozmazanym makijażem, spuchniętymi oczami i w wygniecionej bluzce otworzyłam drzwi…

W progu stał brodaty weterynarz. Trzymał w ręce ogromny bukiet róż.

– Jeżeli chce pani, żebym tu teraz ukląkł, zrobię to – powiedział. – Nie wiem, jak mam panią przepraszać... Niech pani wybaczy idiocie…

Zagadka wyjaśniła się szybko...

 Młoda lekarka, która wpuściła mnie do gabinetu, była córką moich sąsiadów z prawej. Nie poznałam jej jeszcze, bo mieszkała w miasteczku. Po moim wyjściu z lecznicy zajrzała do formularza z danymi i od razu zorientowała się, kim jestem. Domyśliła się także, że coś tu nie pasuje. Zadzwoniła do rodziców i opowiedziała im o dentystce z zabiedzonym psem, którą jej szef publicznie zmieszał z błotem, oskarżając o nieludzkie traktowanie zwierzęcia.

Oczywiście rodzice natychmiast wyjaśnili pomyłkę… Wytarłam oczy i poprosiłam, żeby wszedł. Wstawiłam róże do wody, uczesałam się i zaparzyłam herbatę. Nie umiem chować urazy, a Grzegorz robił wszystko, żeby zatrzeć wspomnienie nieprzyjemnej sytuacji. Po godzinie czułam się, jakbym go znała od lat. Opowiedział mi o sobie. Był samotnym wdowcem, po śmierci żony trzy lata wcześniej przeniósł się do miasteczka i próbował uleczyć ból pracą od rana do wieczora. Jako szefowi lecznicy nigdy mu jej nie brakowało.

– Ale chyba się pogubiłem. Jestem przemęczony, nie myślę o niczym innym, niczego innego nie przeżywam. Dlatego tak na panią napadłem. Tak naprawdę nie krzyczałem na panią, tylko na wszystkich, którzy maltretują zwierzęta. Widziałem wiele takich przypadków. I akurat dziś, przy pani, nie wytrzymałem…

Nie wiem, dlaczego to zrobiłam, ale wyciągnęłam rękę i zaproponowałam, żebyśmy przeszli na „ty”. Ucieszył się, a ja uświadomiłam sobie, że naprawdę musi być samotny. A potem pomyślałam sobie, że ja też jestem samotna. Że obydwoje straciliśmy bliskich ludzi i obydwoje z trudem zaczynamy od nowa. I że może moglibyśmy zostać przyjaciółmi…

Następnego dnia odebrałam Reksa z kliniki. Był szczęśliwy i wyraźnie wdzięczny. Biegał na zmianę ode mnie do Grzegorza i lizał nas obydwoje. Mówią, że na psie wszystko szybko się goi i tak było tym razem. Moje świeże rany, te z poczekalni, też się zagoiły. A kiedy Grzegorz namówił mnie, żebym wybrała się z nim w sobotę na spacer nad rzekę, poczułam, że również stare blizny, te jeszcze z sali sądowej, zaczynają blednąć. Potem byliśmy razem na potańcówce „na dechach”, koło remizy.

Grzegorz powiedział mi, że tańczy po raz pierwszy od śmierci żony. A tańczył znakomicie i pod koniec imprezy wszyscy nam klaskali. Miesiąc później po całej gminie chodziła już plotka, że dentystka kręci z weterynarzem. Wiadomo – na wsi plotki szybko się rozchodzą, nawet te nieprawdziwe. Tyle że ta była prawdziwa…. Niektórzy dziwili się, jak mogłam pokochać Grzegorza po tym, co mi zrobił, a ja nie rozumiałam, jak Grzegorz mógł się we mnie zakochać po naszym spotkaniu w moim domu.

Ale tak już widocznie jest z miłością – kiedy ma się wydarzyć, pechowe początki są bez znaczenia. 

Czytaj więcej prawdziwych historii:
Nie byłam zazdrosna o Agnieszkę. Była brzydsza ode mnie...
Jestem samotnym ojcem. Związałem się z byłą uczennicą, a ona potem zostawiła mnie i córkę
Nie mogłam się pozbierać po rozwodzie. Chciałam poznać fajnego faceta, a zyskałam... adoratorkę

Redakcja poleca

REKLAMA