Nikt we wsi nie lubił K.. I nie ma się czemu dziwić. Odkąd pamiętam, zawsze był wredny i kłótliwy. Nie było dnia, by kogoś nie zwyzywał, nie obraził. I to za nic. Mnie i mężowi, Wojtkowi, też nieraz się od niego dostało, choć nigdy nie wchodziliśmy mu w drogę. Początkowo wszyscy mieliśmy jeszcze nadzieję, że z czasem coś mu się odmieni.
Ożeni się, uspokoi, złagodnieje. Ale nie. Mijały kolejne lata, a K. ciągle był kawalerem. I robił się coraz bardziej złośliwy. Doszło do tego, że ludzie na jego widok chowali się w domach lub przechodzili na drugą stronę ulicy. Nikt z nim nie rozmawiał, nie zapraszał do siebie. Żył jak odludek. Normalny człowiek czułby się samotny i przybity, ale jemu zupełnie to nie przeszkadzało.
Ba, niedawno doszłam do wniosku, że ta złość i nienawiść dodają mu zdrowia i sił. Bo choć zbliżał się do sześćdziesiątki, nigdy nie był u lekarza. I pracował na gospodarstwie z taką werwą, jakby trzydziestki jeszcze nie miał. Trzeba przyznać gospodarz był z niego na medal. O konia, krowy, świnie i swojego psa dbał jak nikt we wsi. Bliżej mu było do zwierząt niż do ludzi.
Przyjechało do niego pogotowie
Nikomu nic jednak nie jest dane na zawsze. Dobre zdrowie też. K. w końcu dopadła choroba. Właśnie zasiedliśmy z mężem do kolacji, gdy usłyszeliśmy za oknem sygnał karetki. Zaniepokojeni wybiegliśmy na zewnątrz zobaczyć, co się stało. No i okazało się, że to nasz wredny sąsiad dostał zawału.
Gdy go wynosili z domu, miał twarz wykrzywioną bólem, z trudem oddychał. Choć wokół zgromadziło się mnóstwo gapiów, nikt nie miał współczującej miny. Wręcz przeciwnie, ludzie szeptali między sobą i uśmiechali się pod nosem z satysfakcją.
– No, K., ciekawe, kto teraz zajmie się twoimi zwierzętami. Życie wszystkim zatruwałeś, nigdy nikomu nie pomogłeś, to i do ciebie nikt ręki nie wyciągnie. Zmarnieją, jak będziesz w szpitalu. Jak nic zmarnieją! – krzyknął B..
Spojrzałam na K.. Na jego twarzy oprócz bólu pojawiło się przerażenie. Miałam wrażenie, że zaraz wstanie z noszy i powie, że nigdzie nie jedzie.
– Nie bój się, nie zmarnieją. Ja się nimi zajmę! – usłyszałam nagle głos mojego męża. Byłam tak zaskoczona, że nie mogłam wydusić z siebie słowa. Inni też zamilkli i szeroko pootwierali oczy ze zdumienia.
– Co ty, Wojtek, mówisz? Jemu chcesz pomóc? Na głowę ci padło czy co? Nie pamiętasz już, ile ci krwi napsuł? – warknął.
– Pamiętam, dobrze pamiętam. Ale co temu winne biedne zwierzęta? To nie ich wina, że mają takiego gospodarza. A poza tym, Pan Bóg uczy, że trzeba pomagać każdemu bliźniemu w potrzebie – odparował mąż i szybko podszedł do K.
W sumie przecież miał rację!
– Jedź spokojnie do szpitala i o nic się nie martw. Zadbam o twoje zwierzęta – poklepał go po ręce, a potem odwrócił się na pięcie i nie oglądając się na innych, ruszył do domu.
Poszłam za nim. Byłam trochę zła, że składając obietnicę, nie zapytał mnie o zdanie, ale nie robiłam mu wymówek. W sumie przecież miał rację! Prawdziwy katolik jest miłosierny dla każdego! Gdy kładliśmy się spać, martwiło mnie tylko jedno – jak Wojtek poradzi sobie z dodatkowymi obowiązkami.
Następnego dnia mąż wstał dużo wcześniej niż zwykle i od razu poszedł do zagrody K.. Byłam pewna, że wróci dopiero koło południa. Przecież krowy i konia na pastwisko trzeba było wypędzić, świnie nakarmić, posprzątać w oborze i chlewie, psu coś tam ugotować. Tymczasem on zjawił się już po godzinie.
– Zapomniałeś czegoś? – zdziwiłam się.
– Nie, już po robocie – odparł Wojtek z uśmiechem.
– Jakim cudem? – wybałuszyłam oczy.
– Wyobraź sobie, że nie byłem sam. Ledwie drzwi od obory otworzyłem, jak zjawił się B.. A zaraz potem W. i kilku innych.
– B.? I inni? Jak to? – zdziwiłam się. – Przecież jeszcze wczoraj nie kwapili się do pomocy. Ba, patrzyli na ciebie jak na wariata i wroga!
Od tamtej pory minął tydzień
– Ale widać przez noc zmienili zdanie. Oczywiście wszyscy zgodnie zastrzegają, że przyszli tylko dlatego, że im zwierząt szkoda, ale co tam. Grunt, że jak podzieliliśmy się robotą, to wszystko poszło raz dwa.
– I jutro też przyjdą?
– Też. I będą przychodzić, dopóki K. nie wróci ze szpitala i nie stanie na nogi – uśmiechnął się mąż.
Od tamtej pory minął tydzień. Chłopy ze wsi dotrzymują słowa i dzień w dzień przychodzą pomagać w gospodarstwie Kalinika. A on sam? Czuje się już całkiem dobrze. Wojtek rozmawiał z nim przez komórkę i dowiedział się, że niedługo wypiszą go ze szpitala.
Ciekawe, jak będzie zachowywał się po powrocie. Nie liczę na to, że zmiana będzie wielka. Ale może chociaż nieco złagodnieje? Ludzie mu przecież pomogli, okazali serce. Wierzę, że to doceni…
Czytaj także:
„Sąsiad zamienił nasz raj w piekło na ziemi. Bezkarnie zatruwa życie połowie wsi. Odpłaciliśmy mu się pięknym za nadobne”
„Byłam w kropce i nie wiedziałam, co zrobić. Sąsiad chwiał dać mi pomocną dłoń, lecz najpierw ja miałam >>dać<< mu coś innego”
„Sąsiad stracił rodzinę, a teraz zniknął jego pies. Wiedziałam, co się z nim stało, ale nie miałam odwagi wyznać prawdy...”