Już od dawna myślałam o kupnie nowego samochodu, bo moja wysłużona renówka średnio raz w miesiącu odmawiała współpracy. „Może ma PMS” – pomyślałam, kiedy po raz kolejny musiałam wstawić auto do warsztatu.
Pewnej październikowej nocy wracałam z imienin przyjaciółki. Było już po północy, auto świetnie się spisywało. Nagle zgasły wszystkie lampki kontrolne, wóz toczył się jeszcze przez chwilę siłą rozpędu, a w końcu stanął. Miejsce wybrał doprawdy idealne – najniższy punkt przejazdu pod wiaduktem. Znalazłam się w dołku, z którego wypchnąć mogła mnie jedynie polska reprezentacja ciężarowców.
Kiedy bezradnie rozglądałam się dookoła, szukając pomysłu na wyjście z sytuacji, przejechał obok mnie z szybkością światła najpierw jeden, a w chwilę potem drugi samochód. „Zaraz mnie tu ktoś zabije” – przeleciało mi przez głowę. Najchętniej bym uciekła, ale przecież nie mogłam porzucić nieoświetlonego samochodu, bo stanowił zagrożenie. Powinnam wezwać pomoc drogową, ale nie miałam na nich namiarów.
W końcu postanowiłam zadzwonić do brata, który po dziurki w nosie ma już moich samochodowych problemów i z pewnością na początek mnie ochrzani.
– Co tym razem? – Rafał widać nie miał już nawet siły się na mnie złościć.
Opowiedziałam, jak wygląda sytuacja
– Wystawiłaś trójkąt? Mam nadzieję, że masz. Wystaw i czekaj, będę za dwadzieścia minut.
Oczywiście, nie pomyślałam o trójkącie.
– Zrób coś, bo ja już nie mam siły do tego twojego złomu – powiedział Rafał na pożegnanie, kiedy wyciągnął mnie z dołka i odholował na znajdujący się tuż obok parking.
Decyzja zapadła – zezłomuję tę przerdzewiałą puszkę i kupię coś lepszego, nawet gdybym miała zadłużyć się po uszy. Łatwo powiedzieć, trudniej zrobić… Jako niezależna singielka nie miałam pod ręką mężczyzny, gotowego służyć pomocą. Rafał odmówił współpracy. Oczywiście znaleźliby się koledzy, których mogłam wciągnąć w poszukiwania, ale większość z nich jest zalatana, zapracowana i raczej nie ma czasu jeździć ze mną po komisach samochodowych, żeby oglądać gruchoty w całym mieście.
Zaczęłam od stron internetowych. Po dwóch dniach oglądania doszłam do wniosku, że nie tędy droga, bo i tak nie rozumiem wszystkich podawanych tam informacji. Umiem rozpoznać markę, rocznik, a nawet przebieg i pojemność silnika, ale i tak nie wiem, czy żądana cena jest właściwa, czy zbyt wygórowana. Postanowiłam zadzwonić do męża przyjaciółki. On mi doradzi, chociażby przez wzgląd na Izę.
– Hubert, jaki samochód mam sobie kupić? – zadałam proste pytanie, po krótkim wstępie.
– A ile masz pieniędzy? – zapytał rozsądnie.
– Pytasz, jaki wezmę kredyt? No powiedzmy piętnaście, osiemnaście tysięcy.
– A co ty chcesz kupić za piętnaście tysięcy? – zdziwił się Hubert.
Od razu mnie tym wkurzył.
– Widziałam w Internecie samochody i za pięć czy sześć tysięcy!
– No tak, ale ty przecież już taki masz, to po co ci drugi złom?
– Hubert… – zaczynałam tracić cierpliwość – …bądź człowiekiem i powiedz, co jest ważne. Samochód samochodowi nierówny, to ja wiem. Lepiej zainwestować w markę czy rocznik? Co lepsze, nowszy fiacik czy starszy volkswagen?
– Stanowczo starszy, a solidniejszy! Niemieckie wozy mają silniki nie do zdarcia. Niech cię ręka boska broni kupować jakieś byle co! – powiedział i rozłączył się.
Kolejny wywiad przeprowadziłam z kolegą z pracy. Techniczny nie jest, ale jednak chłop.
– Za takie pieniądze to chyba najlepiej będzie sobie kupić jakiegoś niedużego fiata. Ekonomiczny, wszędzie zaparkujesz. W razie jak się zepsuje, części tanie. A tobie i tak potrzebny jest ten samochód tylko do jazdy po mieście.
No tak. Rację ma i jeden, i drugi
Nieoczekiwanie zadzwonił mój kuzyn mieszkający od sześciu lat w Stanach. Po krótkim omówieniu spraw rodzinnych wtajemniczyłam go w gnębiący mnie aktualnie problem. W końcu sam ma auto od dawna!
– A może byś sobie poszukała czegoś w Niemczech? Słyszałem, że stamtąd ciągnie do was lawina samochodów. U nich porządne drogi, lepsze serwisy, nawet starszy wóz jest w dużo lepszym stanie, niż taki sam z Polski!
No nie! Pojawiła się kolejna koncepcja… Spojrzałam na zegarek i doszłam do wniosku, że Iza i Hubert jeszcze nie śpią.
– Z Niemiec? Co ci do łba strzeliło. Najeździsz się dziewczyno, tysiące kilometrów zrobisz, a dowalą ci opłaty – Hubert był już zniecierpliwiony. – Jak się sprowadza furę za kilkadziesiąt tysięcy, to może i się opłaca, ale dla jakiegoś trupa obijać się po Europie?
Poszłam spać i śniły mi się stada zdezelowanych pojazdów. Wsiadałam do każdego, żeby się przejechać, a w każdym był popsuty alarm. Wyło jak cholera. Po długiej chwili dotarło do mnie, że to mój budzik i czas wstawać. Piątek minął mi piorunem, bo siedziałam w Internecie i szukałam samochodu. Znalazłam ładną toyotę. Zadzwoniłam do właściciela i umówiłam się na następny dzień. Facet mieszkał w Kielcach, co dotarło do mnie pod koniec rozmowy i głupio było mi się wycofać.
W sobotę rano po kilku próbach odpaliłam moje autko. Byłam już na rogatkach miasta, gdy uświadomiłam sobie, co robię. Jeśli ta toyota okaże się w porządku, do domu będę wracała dwoma samochodami. To się może nie udać nawet takiej kretynce jak ja. Po godzinie siedziałam już w pociągu do Kielc. Podsycałam w sobie nadzieję, że nie jadę na próżno.
Sympatyczny pan około czterdziestki
Właściciel pojazdu okazał się tęgawym czterdziestolatkiem w wysłużonym dresie, co trochę mnie zaniepokoiło. Dopiero jednak widok toyoty naprawdę mną wstrząsnął. Na stronie internetowej było zdjęcie porządnego samochodu oraz wyczerpujący opis pojazdu. Wszystko, łącznie z ceną, wskazywało na to, że samochód jest w niezłym stanie. A to, co widziałam, było przeżartym przez rdzę i poobijanym wrakiem.
– Mam wrażenie, że w Internecie było zdjęcie innego samochodu – powiedziałam, przyglądając się licznym wgnieceniom.
– Jak się pani nie podoba, niech pani nie kupuje. Znawczyni się znalazła! – warknął.
W poniedziałek wieczorem rozłożyłam przed sobą gazety motoryzacyjne i zabrałam się do studiowania ogłoszeń. Udało mi się umówić na wtorek z trzema właścicielami. W Warszawie!
Jednak następnego dnia wróciłam do domu jeszcze bardziej wściekła. Dwa z oglądanych przeze mnie samochodów okazały się podobnym złomem jak toyota z Kielc, właścicielem trzeciego był nie autor ogłoszenia, lecz jego brat, który wcale nie chciał pozbywać się samochodu.
Dzwonek do drzwi rozległ się, kiedy właśnie sadowiłam się na kanapie z kubkiem herbaty w dłoni. Na korytarzu stał mój sąsiad z siódmego piętra, któremu kilka dni wcześniej zwierzyłam się w windzie z moich kłopotów.
– Czy pani nadal jest zainteresowana kupnem samochodu? – spytał wprost.
Pokiwałam głową i zaprosiłam go do środka.
– Przepraszam, że tak późno, ale wcześniej pani nie było. Jutro wyjeżdżam służbowo na kilka dni, a sprawa jest pilna.
– Proszę usiąść, napije się pan herbaty?
– Nie, dziękuję. Powiem, o co chodzi. Mam ciotkę, wiekową już panią, która miała niedawno wylew. Niegroźny, ale nie jest już tak sprawna jak przed chorobą.
Zdziwiły mnie te zwierzenia…
– Moja ciotka postanowiła w związku z tym przenieść się do Sztokholmu, do córki. Wyjazd wiąże się jednak z pewnymi decyzjami, jedną z nich jest konieczność sprzedania samochodu. To ośmioletni peugeot. Wuj jeździł nim półtora roku, a kiedy zmarł ciocia wstawiła samochód do garażu. Na przeglądy jeździłem nim ja i proszę mi wierzyć, jest w idealnym stanie. Czy ten samochód by panią interesował?
Z wrażenia zabrakło mi tchu.
– Tylko za ile?! – prawie krzyknęłam.
– Cena jak za ośmioletni samochód tej marki, a może i mniej, bo to transakcja wiązana.
– To znaczy?
„Co ja u diabła mogę zrobić dla całkiem mi nieznanej cioci?” – pomyślałam.
– To znaczy, że w pakiecie jest kot.
Gapiłam się na mojego gościa jak cielę na malowane wrota.
– Nie rozumiem – jęknęłam. – Jaki kot?
– Czarny w białych skarpetkach. Ma dwa lata i straszny z niego pieszczoch. Właściwie to jest kotka, ale wysterylizowana.
Zamilkł na chwilę przyglądając mi się.
– Pani kiedyś powiedziała, że lubi koty i nawet myśli o wzięciu jakiejś znajdy. Kiedy ciocia do mnie zadzwoniła, z zadaniem sprzedania samochodu razem z kotem, pomyślałem o pani. Ciotka nie może kotki zabrać, bo jej wnuk jest uczulony na sierść zwierząt. Sam bym ją wziął, bo bardzo ją lubię, ale ja bez przerwy jestem w rozjazdach. Co pani na to?
Tydzień później byłam już właścicielką ośmioletniego granatowego peugeota, który wyglądał jak nowy oraz najsympatyczniejszego na świecie zwierzaka, czyli Koki, która zadomowiła się u mnie nadzwyczaj szybko. Może dlatego, że sąsiad, teraz już Jacek, często do nas wpada. Kocica go uwielbia i te jej uczucia powoli mi się udzielają…
Czytaj także:
„Kumpel to obibok, moczymorda i zdradzieckie nasienie. Wyciągnąłem do niego pomocną dłoń, a on obrobił mi tyłek na wiosce”
„Po latach wspólnego życia, mąż wciąż nie wie, gdzie jest pieprz i sól. Usługuję mu, lecz mam w tym własny interes”
„Potwornie cierpiałam, gdy inna kobieta zaszła w ciążę z moim narzeczonym. Po latach okazało się, że ten koszmar zgotowała mi własna matka”