„Sąsiad stracił rodzinę, a teraz zniknął jego pies. Wiedziałam, co się z nim stało, ale nie miałam odwagi wyznać prawdy...”

mężczyzna, któremu zginął pies fot. Adobe Stock, pikselstock
„Pan Kazimierz rozpoczął poszukiwania Ramzesa. Rozwiesił ogłoszenia z jego zdjęciem, chodził po okolicy, dzwonił do schroniska dla zwierząt i pytał, czy ktoś nie przyprowadził jego pupila. Poprosił też sąsiadów, by bacznie rozglądali się wokół siebie. Gdy spotykaliśmy się na klatce pytał, czy nie widziałam gdzieś Ramzesa, a ja kłamałam, że nie”.
/ 11.12.2022 19:15
mężczyzna, któremu zginął pies fot. Adobe Stock, pikselstock

Tamtego dnia znowu natknęłam się na osiedlu na pana Kazimierza. Szedł wolno, ze smyczą w ręku i rozglądał się uważnie wokoło. Nie chciałam z nim rozmawiać, więc szybko wbiegłam do sklepu spożywczego. Niestety, zauważył mnie i wszedł za mną.

– Dzień dobry, pani Ewuniu! – zawołał.

– Dzień dobry! Dzień dobry! – starałam się uśmiechnąć

– Proszę wybaczyć, że znowu pytam o to samo… Ale czy nie widziała dziś pani przypadkiem mojego Ramzesa?

– Niestety nie… Bardzo mi przykro – bezradnie rozłożyłam ręce.

– Ja też go nie znalazłem, choć chodzę od rana… No cóż, trudno… Może jutro mi się poszczęści – posmutniał.

Proszę się nie martwić! Ramzes na pewno wróci! – starałam się dodać mu otuchy.

– Tak pani myśli? To już prawie dwa miesiące, jak go nie ma – miał wątpliwości.

– No i co z tego? Po prostu wybrał się na dłuższą wędrówkę. Jak mu się znudzi, to na pewno odnajdzie drogę do domu – pocieszałam go dalej.

– Ma pani rację! Pies jednego mojego znajomego wrócił z łazęgi dopiero po pół roku. Muszę po prostu cierpliwie czekać – pan Kazimierz uśmiechnął się, a potem pożegnał się i odszedł.

Gdy zniknął za rogiem, poczułam się jak ostatnia świnia. Przecież dokładnie wiedziałam, co się stało się z Ramzesem. Tyle że nie miałam odwagi mu o tym powiedzieć.

Doskonale pamiętam tamten dzień...

Pana Kazimierza znam od dwóch lat, czyli od czasu, gdy wprowadziłam się do naszego bloku. Mieszka na parterze. To przemiły, starszy pan. Zawsze pogodny, uprzejmy, gotowy do pomocy. Wszyscy go lubią i szanują. Nawet nasze osiedlowe bandziorki.

Nieraz zastanawiałam się, skąd u niego tyle życzliwości, pogody ducha. Od sąsiadki z naprzeciwka dowiedziałam się, że kilka lat temu spotkała go wielka tragedia. Najpierw zmarła na raka jego ukochana żona, a niedługo potem stracił jedyną córkę i dwoje wnuków. Zginęli w wypadku samochodowym. Został zupełnie sam… Jedynym jego kompanem był sympatyczny, mały kundelek. Pan Kazimierz znalazł go na śmietniku niedługo po śmierci bliskich. Wyleczył, odkarmił i pokochał całym sercem. Od tamtej pory byli nierozłączni.

– Ramzes ma szczęście, że to pan go znalazł. Żyje sobie jak król – zagadnęłam do pana Kazimierza jakoś na początku naszej znajomości.

– Nie, to ja mam szczęście, że na niego trafiłem. Dzięki niemu otrząsnąłem się ze smutku po tragedii, to on sprawia, że z uśmiechem witam każdy dzień. Nie przeżyłbym, gdyby coś mu się stało – przyznał.

Sąsiad dbał o potrzeby swojego pupila. Bez względu na pogodę chadzał z nim przynajmniej trzy razy dziennie na długie spacery. Na ostatnie, nocne siusiu Ramzes wychodził jednak zawsze sam. Wyskakiwał przez drzwi balkonowe, robił szybką rundkę po okolicy i tą samą drogą wracał do domu. Ale którejś nocy nie wrócił.

Dokładnie pamiętam to straszne wydarzenie. Wracałam z pracy po drugiej zmianie. Gdy zaparkowałam samochód, dostrzegłam w świetle latarni drobną, ciemną sylwetkę psa. To był Ramzes. Biegł środkiem osiedlowej uliczki, wymachując ogonkiem. Chciałam nawet do niego zawołać, ale nie zdążyłam. Nagle, nie wiadomo skąd, na drodze pojawił się samochód. Kierowca pędził jak szalony. Psiak, zamiast odskoczyć, zamarł w bezruchu oślepiony światłem reflektorów.

Potem wszystko potoczyło się błyskawicznie. Uderzenie, przeraźliwy skowyt zwierzęcia… Kierowca nawet się nie zatrzymał. Przerażona podbiegłam do Ramzesa. Leżał nieruchomo z nienaturalnie wykręconym łebkiem… Był martwy.

Musiałam w końcu wyznać mu prawdę

W pierwszej chwili chciałam wziąć psiaka na ręce i zanieść do pana Kazimierza, ale się powstrzymałam. Nagle przypomniały mi się słowa które od niego usłyszałam: „Nie przeżyłbym, gdyby coś mu się stało”. Rozejrzałam się. Wokół nie było żywej duszy. Niewiele myśląc, wyciągnęłam z bagażnika swojego samochodu foliowy worek, wsadziłam do niego pieska i pojechałam kilkanaście kilometrów dalej nad staw…

Gdy wrzucałam worek ze zwłokami Ramzesa do wody, byłam przekonana, że robię dobrze, że w ten sposób oszczędzę sąsiadowi bólu i cierpienia po stracie czworonożnego przyjaciela.

Pan Kazimierz oczywiście od razu rozpoczął poszukiwania Ramzesa. Rozwiesił ogłoszenia z jego zdjęciem, chodził po okolicy, codziennie dzwonił do schroniska dla zwierząt i pytał, czy ktoś nie przyprowadził jego pupila. Poprosił też sąsiadów, by bacznie rozglądali się wokół siebie. W tym oczywiście mnie.

Gdy spotykaliśmy się na klatce pytał, czy nie widziałam gdzieś Ramzesa. Za każdym razem bezradnie rozkładałam ręce i odpowiadałam, że nie. A widząc jego smutek, zapewniałam, że jego pupil na pewno się odnajdzie. Łudziłam się, że z czasem pogodzi się ze stratą. Ale mijały dni, a potem tygodnie, a on ciągle szukał swojego przyjaciela. A ja miałam coraz większe wyrzuty sumienia. Zrozumiałam, że ukrywając prawdę przed panem Kazimierzem, wyrządzam mu krzywdę, ale brakowało mi odwagi, by to naprawić. Bałam się, że będzie miał do mnie żal. Starałam się więc schodzić mu z drogi, a gdy go spotkałam – kłamałam.

Po rozmowie w sklepie nie mogłam dojść do siebie. Wracając do domu, cały czas myślałam o panu Kazimierzu. Zrobiło mi się tak ciężko na duszy, że aż łzy stanęły mi w oczach. Gdy jednak weszłam na klatkę, zebrałam się w sobie i zamiast pójść do siebie na górę, zapukałam do drzwi sąsiada.

– Chodzi o Ramzesa… – zaczęłam.

– O Boże, znalazła go pani? – w jego oczach zobaczyłam nadzieję.

– Mogę wejść? Musimy porozmawiać – wykrztusiłam.

To nie była rozmowa. Raczej monolog. Pan Kazimierz słuchał, ja mówiłam. Opowiedziałam mu wszystko, od początku do końca. O tym, że byłam świadkiem potrącenia Ramzesa, i o tym jak zapakowałam go do worka i wrzuciłam do stawu, wreszcie o tym, dlaczego tak zrobiłam. Pan Kazimierz zachowywał się nadspodziewanie spokojnie, choć widać było, że wiadomość o śmierci czworonożnego przyjaciela sprawia mu olbrzymi ból. Kąciki ust mu drżały, co chwila zaciskał palce.

Gdy skończyłam, milczał jeszcze przez dłuższą chwilę.

To chyba koniec dobrych stosunków...

– Czy może pani już wyjść? Chcę zostać sam – odezwał się w końcu.

Zerwałam się z krzesła.

– Jeszcze raz przepraszam. Bardzo pana lubię… Chciałam dobrze… – bąknęłam.

Spojrzał mi w oczy.

– Gdyby pani mnie naprawdę lubiła i chciała dobrze, toby mi pani pozwoliła się pożegnać z Ramzesem. I go pochować…

– Teraz to rozumiem… Wybaczy mi pan? 

– Przykro mi, ale nie mogę.

Wyszłam bo co miałam zrobić? Czułam, że cokolwiek bym powiedziała, to i tak nie naprawię krzywdy, którą mu wyrządziłam. Miałam jednak nadzieję, że z czasem żal minie i jednak mi wybaczy.

Przez następne dni pan Kazimierz zachowywał się tak, jakby w ogóle mnie nie znał. Gdy spotykaliśmy się na klatce, odwracał głowę, a na ulicy omijał mnie szerokim łukiem. Było mi przykro, ale go rozumiałam. Byłam gotowa pogodzić się z tym, że nigdy już nie będziemy w tak dobrych stosunkach jak dawniej.

To było w niedzielę, miesiąc po tamtej pamiętnej rozmowie. Właśnie skończyłam obiad, gdy zadzwonił dzwonek u drzwi. W progu stał… pan Kazimierz.

Chciałbym prosić panią o pomoc – uśmiechnął się nieśmiało.

– Oczywiście… Bardzo proszę… O co chodzi? – wymamrotałam zaskoczona.

– Czy może mnie pani zawieźć do schroniska dla zwierząt? Myślę, że już czas, żeby Ramzes znalazł następcę… Aha, i wiem, że chciała pani dobrze. Tylko… – pan Kazimierz zawiesił głos.

– Tylko nie za bardzo mi to wyszło. Ale czemu się tu dziwić? Wszak przysłowie mówi, że dobrymi chęciami jest piekło wybrukowane – westchnęłam.

Sąsiad pokiwał tylko głową ze smutnym uśmiechem.

Tamtej niedzieli oczywiście pojechałam z panem Kazimierzem do schroniska. Wrócił z niewielkim, rudym kundelkiem. Dał mu na imię Atos. Dba o niego tak samo dobrze jak o Ramzesa. Bez względu na pogodę chadza z nim przynajmniej trzy razy dziennie na długie spacery. Tylko na jedno mu nie pozwala – na nocne samotne rundki po okolicy…

Czytaj także:
„Odrzuciłam romantyka, bo zachciało mi się ogiera. Drań zdradził mnie z pierwszą lepszą kochanką i zostałam na lodzie”
„Nastoletnie dzieci nie akceptowały mojej ciąży. Warczały, że nie chcą mieć niczego wspólnego z >>tym bachorem<<”
„Rodzicom nie przeszkadzało, że się zaharowuję, bo opłacałam im wakacje i jeszcze mogli się mną chwalić przed znajomymi”

Redakcja poleca

REKLAMA