Codzienna troska o dom po śmierci żony sprawiała mi coraz więcej trudności. Nie umiałem gotować obiadów, sprzątałem byle jak. Denerwowały mnie docinki sąsiada z parteru, który widząc, jak niezdarnie myję okna, mrużył oczy i pytał:
– Przydałaby się kobitka, co?
Pewnie, że by się przydała pomoc. Ale komu zaufać w dzisiejszych czasach? Jestem ostrożny w zawieraniu nowych znajomości. Jednak któregoś dnia, przeglądając ogłoszenia w lokalnym tygodniku, natknąłem się na anons: „Posprzątam, ugotuję, umyję okna”. Pomyślałem, że to coś dla mnie. Zadzwoniłem. Powiedziałem, że szukam osoby, która dwa razy w tygodniu posprzątałaby moje mieszkanie, ugotowała obiad.
– Chętnie przyjmę to zlecenie – odezwał się ciepły, kobiecy głos.
– Prowadzi pani własną firmę? – zapytałem jak służbista.
Cóż, dały o sobie znać lata przepracowane w banku. Zmieszała się, ale czułem, że zależy jej na tej pracy.
– To moje pierwsze ogłoszenie – powiedziała obronnie. – Gdy będę miała dużo zleceń, na pewno zarejestruję działalność. Jestem bezrobotna nie z własnej winy – westchnęła.
– Ach, tak… – bałem się zatrudniać kogoś „na czarno”, bez ubezpieczenia. – Pozwoli pani, że zadzwonię za kilka dni… – zaproponowałem.
Próbowałem gospodarzyć sam, ale słabo mi to wychodziło. Gdy pewnego dnia przypaliłem ziemniaki, postanowiłem zadzwonić znowu. W pierwszym zdaniu przyznałem się do kulinarnej porażki.
– Pewnie gotował pan w małym garnku w niewielkiej ilości wody! – stwierdziła z taką pewnością, jakby tu była i widziała.
– Skąd pani wie?
W słuchawce usłyszałem przyjemny kobiecy śmiech. Nie złośliwy, ale pełen współczucia.
– Proszę pamiętać, że ziemniaki gotuje się zawsze w dużej ilości wody.
– Sama pani widzi, że potrzebuję pomocy – przyznałem ze skruchą.
– Ale ja nadal nie mam zarejestrowanej działalności – uprzedziła lojalnie.
– Mimo to spróbujmy…
Zaprosiłem ją do kawiarni, aby omówić szczegóły. Na spotkanie przyszła szczupła, zadbana kobieta o ciemnych, prostych włosach do ramion. Na oko – zbliżała się do pięćdziesiątki.
Miała na imię Renata
– Nigdy nie spodziewałam się, że będę zmuszona szukać pracy przez ogłoszenie prasowe – powiedziała.
– Przez 25 lat byłam polonistką. Wraz z nastaniem niżu demograficznego dla części nauczycieli zabrakło miejsc pracy. Byłam zbyt młoda, by przejść na emeryturę, i zbyt zdrowa, by ubiegać się o rentę… Przez pół roku pobierałam zasiłek dla bezrobotnych, potem musiałam radzić sobie sama. Miałam trochę oszczędności, ale stopniały w zastraszającym tempie. Myślałam, że będę dorabiać korepetycjami, tylko że nikt nie chce z moich usług korzystać, dowiedziawszy się, że już nie pracuję w renomowanej szkole.
Wstyd mi się zrobiło, że proponuję jej pracę gosposi domowej:
– To praca nie dla pani, pani powinna uczyć – powiedziałem.
Posmutniała. Spuściła głowę. Po jej policzkach popłynęły łzy… Decydując się dać takie ogłoszenie, musiała być w sytuacji bez wyjścia.
– Kiedy miałabym zacząć? – zapytała, rozwiewając moje obawy.
– Choćby jutro! – odparłem i zaraz zmarkotniałem. – Ja panią przepraszam, ale w mieszkaniu mam bałagan.
Uśmiechnęła się i powiedziała:
– Po to mnie pan wynajął, żebym posprzątała! Proszę mi opowiedzieć, co pan lubi jeść, a czego nie. Czy stosuje pan dietę, czy jest cukrzykiem…
Patrzyłem na nią zdumiony, gdy wyjęła notes i długopis.
– Muszę to wiedzieć, żeby był pan ze mnie zadowolony – wyjaśniła.
– Nie jestem cukrzykiem. Nie lubię cebuli, czosnku, szczypiorku.
– Pan mi wygląda na łasucha, który gustuje w smażonych potrawach i słodkościach, prawda?
– Nie przeczę, lubię tłusto i słodko zjeść. Po śmierci żony, która dbała, abym jadał smaczne, ale niskokaloryczne potrawy, dałem upust niezdrowym zachciankom. Ach, te słodycze…
Renata uśmiechnęła się.
– Można spróbować domowego ciasta, które na pewno jest zdrowsze.
– Potrafi pani piec? – ucieszyłem się.
– Oczywiście! Na przykład lekkie ciasto dyniowe – półkrucha muszla wypełniona doprawionym na cynamonową nutę dyniowym musem.
Krupnik, kurczak pieczony… Pycha!
Od razu zaświeciły mi się oczy! Zapytałem, co proponuje na obiad.
– Na początek krupnik. Lubi pan?
Skrzywiłem się. Myślałem o schabowym w zasmażanej kapuście, ale skinąłem głową bez entuzjazmu.
– Jak pan skosztuje, to zmieni pan zdanie – obiecała.
Nazajutrz przyszła punktualnie o dziewiątej. Siedziałem przy stole w kuchni i patrzyłem, jak wsypuje pokrojone warzywa do garnka. Zaniepokoiłem się, gdy w dorodną cebulkę wbiła trzy suszone goździki.
– Niech się pan nie obawia, po ugotowaniu, wyłowię cebulę i wyrzucę. Jeszcze dodam kawałek opalonej cebulki. Ją także wyrzucę. Zupa zyska wspaniały smak.
W końcu kazała mi skosztować. Miała rację – krupnik był przepyszny! Wychodząc, była bardzo zmęczona, ale i zadowolona. Lekko zbiegała ze schodów. Chwilę potem sąsiad z parteru głośno gwizdnął. Nazajutrz zwróciłem mu uwagę na niepoprawne zachowanie.
– Już myślałem, że pan sobie kobitki nie znajdzie, panie Wiesiu! – odparł.
– Znajdę, nie znajdę – moja sprawa!
Podenerwowany poszedłem na cmentarz, żeby pomodlić się nad grobem swojej żony. W duchu opowiedziałem jej o Renacie. Odkryłem, że mają podobny sposób poruszania się. Nawet włosy i oczy miały podobne…
Po miesięcznym okresie próbnym uzgodniliśmy, że pani Renata będzie przychodzić dwa razy w tygodniu – w poniedziałki i w czwartki. Miała posprzątać, a potem ugotować obiad na kilka dni. Byłem z niej bardzo zadowolony. Coraz trudniej rozstawałem się z nią. Pewnego południa zwierzyłem się:
– Z żoną nie mieliśmy dzieci… Gdybyśmy mieli, nie byłbym teraz sam.
Chwilę milczała.
– Ja od 8 lat jestem sama – przyznała po chwili. – Mama zmarła 10 lat temu, a tata dwa lata później. Gdy straciłam pracę, byłam bliska załamania.
Popołudniami siadaliśmy przy małej czarnej. Opowiadała, jakie książki czytała, cytowała fragmenty wierszy.
„Co za umysł! – pomyślałem. – I taka kobieta sprząta u mnie?”.
– Boję się, że panią wykorzystuję – powiedziałem w pewnej chwili.
– Skąd – odparła. – Myślę, że oboje mile spędzamy ten czas. Dawno tak otwarcie z nikim nie rozmawiałam – zarumieniła się.
Mnie też zrobiło się przykro
Wprowadzała tyle energii do mojego pustego mieszkania… i życia. Pewnego dnia zapytałem, czy zechciałaby pójść ze mną na spacer.
– Ależ tak! – ucieszyła się. – Pan przecież potrzebuje dużo ruchu na świeżym powietrzu.
Powędrowaliśmy do parku. Oglądaliśmy kaczki pływające w stawie.
– Byłoby mi bardzo miło, gdyby zgodziła się pani zjeść ze mną obiad w niedzielę – zdobyłem się na kolejną śmiałą propozycję.
– Niestety, tę niedzielę mam już zaplanowaną – odparła ze smutkiem.
Wydawało mi się, że boi się do mnie bardziej zbliżyć. Przecież niedzielne obiady zjada się w gronie rodzinnym. W poniedziałek rano Renata zadzwoniła i przeprosiła, że nie może przyjść z powodu przeziębienia. W środę ja zatelefonowałem do niej. Nadal miała gorączkę.
– Może przynieść coś pani z apteki? – zapytałem.
– Dziękuję, domowymi sposobami dam sobie radę z tym przeziębieniem.
Jej głos był zmieniony. Czułem, że muszę jej pomóc. Poszedłem do apteki i kupiłem kilka popularnych leków bez recepty.
Mieszkała skromnie i schludnie. Dwa pokoje, na półkach setki książek.
– Przepraszam, jeśli przyszedłem nie w porę, ale proszę powiedzieć słowo, a zaraz sobie pójdę… – powiedziałem, podając jej lekarstwa.
– Ależ proszę zostać. Poczęstuję pana kruchymi ciasteczkami i herbatą z konfiturą z czarnych porzeczek.
Zdobyłem się na odwagę, i dobrze
Kiwałem głową, gdy opowiadała, jak robiła sok z aronii, którym się kurowała. Słuchałem z takim przejęciem, że szklanka wypadła mi z rąk, a herbata rozlała się po parkiecie! Migiem starła mokrą plamę. Drżała, gdy wykręcała ścierkę nad zlewem. Gdy zorientowała się, że stoję za nią, znieruchomiała.
– Reniu… Proszę mi wybaczyć, ale tęsknię, gdy pani nie ma – szepnąłem.
Odwróciła się. W jej ślicznych oczach gromadziły się łzy. Objąłem ją delikatnie. Nie próbowała się wyrywać. Oparła głowę na moim ramieniu. Serce waliło mi jak szalone. Nic nie powiedziała, tylko mocno wtuliła się we mnie. Potem spojrzała pytająco, jakby chciała, abym powtórzył swoje słowa.
– Naprawdę tęsknię, gdy pani… gdy ciebie nie ma – powtórzyłem więc, całując jej dłoń.
Płakała i śmiała się przez łzy. Nie wierzyła, że to się naprawdę dzieje. Ja też nie wierzyłem, że odważyłem się powiedzieć, co skrywałem w sercu od dawna. Nie żałuję, bo wierzę, że będziemy szczęśliwym małżeństwem.
Nie jesteśmy już młodzi, a niekiedy zachowujemy się jak zakochane nastolatki. Dobrze, że w takich chwilach nie widzi nas ten wścibski sąsiad z parteru. Kiedy nas spotyka idących pod rękę, kłania się z daleka i życzy miłego dnia. W jego oczach wciąż odczytać można zdziwienie. A cóż w tym dziwnego, że dwoje samotnych ludzi próbuje ułożyć sobie życie razem? Kochamy się, i to jest najważniejsze.
Czytaj także:
„Po śmierci żony nie sądziłem, że kogoś pokocham. Marianna najpierw kupiła serce ukochanego wnuka, a później moje”
„Po śmierci żony zostałem skreślony przez własne dzieci. Uznały, że taki staruch nie zasługuje już na miłość”
„Po śmierci żony chciałem się odmłodzić, a zrobiłem z siebie idiotę. Nową dziarą i fryzurą oszukiwałem samego siebie”