Gospodarzy na wsi jest wielu. Wszyscy po kilka hektarów mają. Niektórzy sieją, inni na łąki dla krów ziemię trzymają, są i tacy, co obrabiać nie mogą albo nie chcą, i wtedy ziemię dzierżawią.
Ja na roli robić lubię, zawsze lubiłem. Ale jak mały byłem, to ojciec mnie do budowlanki posłał. Pamiętam, jak mi wtedy powiedział:
– Szkołę i tak musisz skończyć, to skończ przynajmniej taką, żeby fach w ręku mieć. Gospodarki się przecież uczyć nie musisz. Franek do mechanicznej pójdzie, a ty do budowlanej. Jakby co, wszystko zrobić dacie radę.
Nie buntowałem się, bo raz, że w tamtych czasach dzieci słuchały rodziców, a dwa, miał przecież rację. Szkołę skończyć musiałem, a budowlanka nawet mi się spodobała… Franek, mój brat, ożenił się zaraz po szkole się i wyjechał do żony, do jej wsi. Mój ojciec go spłacił, bo przecież część ziemi miał dla niego przeznaczoną i powiedział, że w takim razie ja całość wezmę. No dużo to znów tego nie było, pięć hektarów raptem.
Tata zawsze żytem obsiewał, bo ziemia słaba, a potem się na cebulę przerzucił. Ja mu pomagałem, ale po prawdzie to bardziej mnie na budowę ciągnęło niż do roli. Bo też i grosz był inny. Jak szkołę skończyłem, co chwila mnie ktoś do roboty ciągnął.
Mama na zmarła raka, ojciec na serce
A to szopę postawić, a to płot, a to dach u kogoś załatać… Najpierw przy majstrze się jeszcze poduczałem, ale że do pracy smykałkę mam, to szybko załapałem, co i jak, i teorię wyniesioną ze szkoły na praktykę przełożyłem. Po kilku latach już sam budowałem. Ożeniłem się, z rodzicami zamieszkaliśmy, żeby taniej było. Ojcu w polu pomagałem, ale przede wszystkim na różnych budowach robiłem.
Kilka lat po naszym ślubie moi rodzie odeszli na tamten świat. Najpierw mama zaniemogła, potem tata. Mama na raka zmarła, ojciec na serce. Myślę, że za nią tęsknił i bez niej żyć nie chciał. No i zostałem na gospodarce sam. Miałem kłopot, bo na murarkę, sadzenie i oranie to ja czasu nie miałem. Z samego pola nie wyżylibyśmy, bo za mało ziemi. To już nie te czasy, że małe gospodarstwa jakoś sobie radziły. A znów zostawić odłogiem?
– W dzierżawę puść – mówiła żona. – Nie zmarnuje się, w obce ręce nie pójdzie, a na dodatek parę groszy z tego będzie.
Mądrze mówiła, ale ja się jakoś przemóc nie mogłem. Wreszcie brat wpadł na pomysł.
– Słyszałem, że ojcowiznę zaniedbujesz – stwierdził, gdy przyjechał w odwiedziny. – Co, robić się nie chce?
– Ty mi lenia nie wytykaj, całymi dniami na budowie haruję – oburzyłem się. – Kiedy mam w ziemi siedzieć? Mirka mówi, żeby w dzierżawę puścić, to tak zrobię.
– A nie lepiej łąki zostawić i byczki jakie hodować? – zaproponował.
– Byczki? – zdziwiłem się.
– Ano – pokiwał głową. – Masz łąki, siano, na wypas dla byczków aż nadto. Mirka sobie przy nich sama poradzi, toć ile to roboty? Kupujesz na wiosnę i na jesieni sprzedajesz. Albo za rok, jeszcze lepiej. Interes jak złoto. A przecie obora po ojcu jeszcze stoi. I chlew też można przerobić.
Powiedzieliśmy, żeby w dzierżawę oddała
No fakt, u nas kiedyś zwierząt było dużo, więc zajmować się nimi potrafiliśmy. A odnowić i przerobić odpowiednio budynki sam potrafiłem bez większych kosztów. Mój brat miał dobry pomysł. Pogadałem z Mirką i ustaliliśmy, że tak zrobimy.
Także ja swoją ziemię trzymałem, ale u nas na wsi wielu w dzierżawę puszczało. Brali ją ci, co tak jak ja, w hodowlę poszli. Jeden sąsiad się na szparagi i truskawki przerzucił, też ziemi potrzebował. Dzierżawa droga nie jest, ludzie zawsze się dogadają. Niestety, nie wszyscy są uczciwi.
Mieszka u nas na wsi taka jedna Lusia, Halinka znaczy się, niewidoma. Córka obok dom wybudowała, więc ma się nią kto opiekować, zresztą z gminy też jej pomoc przysługuje. Ale Lusia przecież na polu nie robi, a ziemi ma sporo, po ojcu. Jak jej mąż w wypadku zginął, to chciała sprzedać. Namówiliśmy ją, żeby w dzierżawę puściła. Ziemia na wartości nie traci, sprzedać zawsze zdąży, a tak, co miesiąc ładna z sumka z tych hektarów w kieszeń wpadnie.
Na początku dogadała się z naszym sołtysem, Markiem. On na grykę postawił, jakiś kontrakt miał podpisany. Ale postarzał się, dzieciaki mu wyjechały do miasta, nie miał kto ziemi obrabiać. I wtedy Zenek się napatoczył.
Pieniędzy nie miał, ale jakieś grosze Lusi obiecał i pomoc. Że ziemniaki da na zimę, włoszczyznę, mleka i jajek podrzuci, a jak na ubój będzie wiózł świniaka, to Lusi też coś skapnie. Uwierzyła, dogadali się. Nie na piśmie, żadne takie… Ot, zwyczajna, sąsiedzka umowa. Ale Zenek słowny nie jest.
Stoczył się, jak coś zarobił, to zaraz przepił
Ziemię zaczął zaniedbywać, więc i płacić nie miał czym. A przecież Lusia powinna coś za dzierżawę dostawać, a jeszcze i dobra w naturze. A on ją cały czas zwodzi, nic nie płaci, a ziemię przecież obrabia. Lepiej czy gorzej, pusta nie stoi.
I pewnie bym się o tym wcale nie dowiedział, gdyby nie przypadek. Moja Mirka pewnego dnia powiedziała, że Lusia prosiła ją o pożyczkę, bo za prąd przyszło zapłacić, za wodę, a jej córka akurat wyjechała i pieniędzy nie ma. Ktoś musi się za nią wstawić. I to będę ja!
– A jeszcze pogadała tak ze mną, od serca, że i z jedzeniem krucho, to jej dałam, co mieliśmy – powiedziała.
– To Zenek jej nie zapłacił?
– A żebyś wiedział, że nie – zawołała żona. – Od dawna ją tak zwodzi. Ziemniaków naobiecywał, marchwi, a już dwa lata minęły, jak nic nie dał. A pieniądze, jak ma, to stówkę czy dwie odpali, jak nie ma, nic nie da.
– To łajza jednak! – wkurzyłem się. – Już ja z nim sobie pogadam.
Niby się do siebie nie wtrącamy, każdy załatwia sam swoje sprawy. Ale co innego gospodarz, a co innego samotna kobieta! W dodatku niewidoma! Ktoś się za nią musiał wstawić. Poszedłem do tego łachudry, żeby mu nawrzucać, ale mnie wyśmiał.
– Zazdrościsz mi, co? – powiedział. – Widzisz, jak się ustawiłem.
– Jakie ustawiłem? Toż ty Lusię zwyczajnie okradasz. Co innego obiecałeś, a co innego dajesz! – warknąłem.
– A udowodnij mi – bezczelnie się roześmiał. – Umowy nijakiej nie było!
Myślałem, że go walnę, ale się powstrzymałem. Od razu poszedłem do Lusi.
– Lusia, ty się nie daj – powiedziałem jej. – Obiecał, umowę mieliście.
– Ale jak ona niespisana, to nie mam jak się upomnieć… – westchnęła.
Myślałem nad tym, jak jej pomóc
– Umowy nie ma, to i on prawa do ziemi nie ma – aż huknąłem pięścią w stół. – Przecież tę twoją ziemię to każdy z pocałowaniem ręki weźmie. Sam bym wziął. Akurat mój starszy syn się będzie żenił, o gospodarce myśli… Tyle że to dużo hektarów, oni dopiero za rok pewnie się oporządzą…
– Za rok Zenek znowu obsieje, przecież mu z cebulą ziemi nie zabiorę – pokręciła głową Lusia.
– Właściwie mogłabyś, ale fakt, tak się nie robi… – zadumałem się.
Nie mogłem dopuścić do tego, żeby przez ten bandyta okradał ją przez kolejny rok. W końcu wymyśliłem.
– To wiesz co? Po żniwach mu wymów. On w prawie też nie jest, nic ci zrobić nie może. Zbierze z pola, co jego, a potem do widzenia. Ale ja ci płacić na razie nie mam z czego… Pole dopiero na wiosnę poobsiewamy. Za to zapasy na zimę mogę dać. Mięso jak jałówkę zawiozę do masarni, ziemniaków i warzyw. I jajek, Mirka teraz kur dokupiła. A jak coś ci potrzeba będzie, to zajrzyj, pomożemy.
– Ola z tym swoim pracują w mieście, to nam na życie jako takie starcza – Lusia uśmiechnęła się do mnie. – Na leki czasem brak, ale jak jedzenie dasz, to dobrze będzie.
– Czyli umowa stoi? Na razie taka jak z Zenkiem, na gębę – zastrzegłem. – Ale jak mój Konrad będzie już po ślubie, jak ziemię przejmie, to od razu na papierze się spisze, żeby nie było. I wyliczymy ci wszystko, ile pieniędzy, a ile w naturze. Tylko na razie… Trochę stratna będziesz…
– Oj, Mietek, daj spokój – machnęła ręką. – A teraz to co, ja nie stratna? Co z tej umowy z Zenkiem mam? Stres tylko i biedę. A tobie wierzę.
Każdy kij ma dwa końce
Ustaliliśmy, że na razie nic nikomu nie powiemy. Żeby się po wsi nie rozeszło, żeby Zenek czego nie wymyślił. A na jesieni Lusia do niego pójdzie, z sąsiadem, młodym Sobańskim, który jest policjantem, i powie, że umowę wypowiada i ma nic więcej nie siać.
– Policjantowi stawiać się nie będzie – zapewniłem ją.
– Ale jak się dowie, że ty ziemię bierzesz, to jeszcze się wkurzy i co ci zrobi… – zaniepokoiła się.
– Mnie? – roześmiałem się tylko. – Lusia, ja na budowie całe życie robię, łapy jak bochny mam, siły mi nie brakuje. A niech ta pijaczyna tylko co powie, niech podskoczyć spróbuje, już ja znajdę sposób, żeby go usadzić.
Nie mogę się tej jesieni doczekać. I nie o ziemię mi chodzi, bo po prawdzie, to mi potrzebna jak dziura w moście. Konrad sam mógłby coś załatwić, zresztą na początek wystarczy, jakby nasze wziął. Ale sprawiedliwości stanie się zadość. Bo nie może tak być, żeby w jednej wsi sąsiad sąsiada okradał. No i Lusi się pomoże, dobra z niej przecież kobiecina. Już widzę minę Zenka, kiedy się dowie, że bez ziemi został. Ale w prawie przecież nie jest, umowy nie podpisał, a wiadomo – każdy kij ma dwa końce.
Czytaj także:
„Mojego męża poznałam już w... piaskownicy. Latami trwał u mego boku i cierpliwie czekał, aż w końcu dostrzegę jego miłość”
„Po śmierci męża pogodziłam się z tym, że jesień życia spędzę sama. Jednak przystojniak z sanatorium miał na mnie inny plan”
„Choć wpajałam córce dobre zasady, Janka wyrosła na materialistkę. Kalkulowała każdy element życia z precyzją księgowej”