Na wsi, jak to na wsi, wiele się nie dzieje… Więc kiedy ludzie jakąś sensację podchwycą, żyją nią, choćby nie wiem, jak była niewiarygodna. Ta historia wydarzyła się dawno temu. Ale gdyby zapytać kogokolwiek w naszej wsi, czy ją pamięta, każdy ochoczo przytaknie. Chociaż tak naprawdę, to trochę wstyd, że człowiek był taki naiwny. Ostatnio patrzyłem, jak drwale wycinają świerki i sosny z józkowego lasu.
Tak o nim mówimy, chociaż Józka już dawno nie ma wśród żywych, a lasek teraz przejął jego wnuk. To właśnie on zarządził wycinkę. Wszystko zgodnie z prawem i tak, jak trzeba – leśniczy zaznaczył drzewa rosnące zbyt gęsto i chore. Widziałem, jak z każdą godziną las się przerzedza. I dobrze, bo za gęsty był, zbyt zarośnięty.
Ale Józkowi o to właśnie chodziło…
Józek, jak i mój dziadek, wojnę przeżył i na ojcowiźnie się ostał. Dzieciaków miał kupę, a że pola niewiele, to kombinował, jak do gospodarki dorobić. Jak wszyscy zresztą – mój dziadek na przykład świniaki po kryjomu chował i w tajemnicy przed państwem je ubijał. Niby wszyscy o tym wiedzieli, ale nikt nikogo nie wydawał – każdy przecież miał coś na sumieniu. Gorzej było z bimbrownikami. Niby też wszyscy wiedzieli, kto pędzi w szopie czy chałupie, wielu też kupowało, ale tu już ludzie się bali.
Nie tego, że państwo ukarze, ale tego, że wieś z dymem pójdzie. Takie domowe bimbrownie były montowane z byle czego, urządzenia były stare, a w dodatku często podczas pędzenia „producent” sam próbował, co mu wychodzi – i pod koniec procesu zasypiał… Ciągle się słyszało, że gdzieś tam nastąpił wybuch, że pożar był. Dlatego bimbrownicy nie mogli być spokojni o swoją tajemnicę i zazwyczaj pędzili w ukryciu, a swoje trunki sprzedawali po sąsiednich wioskach. I tak się utarło – my kupowaliśmy u Marka z Woli, a ci z Woli do nas jeździli po napitki.
Oczywiście wiedzieliśmy, że u nas pędzi Janek i stary Marceli. No i Józek właśnie. Ale jak na Marcelego ktoś doniósł, milicja przyjechała, zamknęli go i jeszcze grzywnę wlepili, to reszta z wioski aparaturę rozebrała, pochowała na strychach i na jakiś czas przycichli.
Chyba z miesiąc później po wsi gruchnęła wiadomość, że w józkowym lesie straszy. Po aferze z bimbrownikiem była cisza, wieś żądna była sensacji, więc zaraz się tym wszyscy zainteresowali. Nie było tajemnicą, że w tamtym miejscu były okopy, wojskowa ziemianka i w ogóle w czasie wojny toczyły się walki. Mój tata opowiadał mi, że zaraz po wojnie saperzy tam łazili, kilka niewypałów znaleźli. Oczywiście potem kto żyw, to tam poleciał, chłopaki grzebali w ziemi, licząc na cenne łupy. Ja sam, chociaż urodziłem się już w latach 60., to w okopach kopałem.
Znalazłem kilka łusek i jeden przerdzewiały hełm, ale słyszałem, że ktoś nawet rozerwaną gąsienicę z czołgu znalazł! No i Józek zaczął rozpowiadać, że tam właśnie, w tych okopach w jego lesie straszy. Ponoć jak szedł na grzyby, to coś go za nogę złapało, aż się przewrócił. I słyszał jęki, jakby rannych. Rzecz jasna, zaraz tam pobiegłem, jak tylko matka zajęta była przy krowach, bo inaczej by mnie nie puściła. Uważała, że takie miejsca są przeklęte i łażąc tam, tylko nieszczęście można na siebie sprowadzić.
W ogóle wieś się podzieliła
Jedni chcieli węszyć i sprawdzać, drudzy raczej byli za obchodzeniem miejsca z daleka, a najlepiej, to żeby księdza wołać, niech ziemię poświęci. Jak już trafiłem w tamto miejsce, to nic nie znalazłem. Raz, że zaraz na początku zaplątałem się w drut kolczasty i zanim odkryłem, co mnie trzyma za nogawki, to się ze strachu o mało nie posikałem. A dwa, że akurat Józek był w lesie i mnie przepędził, mówiąc, że nie mam czego tu szukać. Może bym się i postawił, gdyby nie to wcześniejsze wydarzenie z drutem kolczastym… A następnego dnia, jak spotkałem się z chłopakami – byliśmy umówieni, żeby sprawdzić, co tam straszy – dowiedziałem się, że oni nigdzie nie idą.
– Cykora macie? – śmiałem się. – Ja sam wczoraj polazłem i nic nie widziałem.
– My też byliśmy – powiedzieli ponuro. – W nocy.
– Sami? Przecież mieliśmy iść razem, czego mnie nie wzięliście?
– Tak jakoś wyszło – Konrad uciekał wzrokiem w bok. – Zresztą i tak nic nie odkryliśmy.
– To znaczy co? – dociekałem, bo czułem, że coś przede mną ukrywają. – Nic się nie działo, czy zrezygnowaliście?
Widziałem, że nie chcą mówić, więc oczywiście naciskałem. Wreszcie wydusili z siebie, co przeżyli.
– W nocy poszliśmy, żeby nikt nie widział – powiedział Konrad. – No wiesz, przypadkiem akurat wszyscy u mnie siedzieliśmy, bo chłopaki przyszli… Naszła nas ochota na przygodę, to poleźliśmy. Po ciebie już nie zaglądaliśmy, bo to późno było. Ale już na samym początku w lesie coś nas złapało…
– Drut – przerwałem im. – Mnie też. A dziwne, bo łeb sobie dam obciąć, że jak wcześniej tam byliśmy, to go nie było?
– Nie było – przytaknęli. – Dlatego daliśmy się zaskoczyć, byliśmy pewni… No wiesz, to co stary Józef opowiadał… No a potem usłyszeliśmy wycie.
– Jakie wycie? – spojrzałem na nich zdziwiony.
– Normalne. Znaczy nienormalne… No, najpierw to myśleliśmy, że ktoś się kłóci, ale nie po polsku. Jakieś takie niewyraźne te słowa były, jakby ktoś bulgotał. Chłopaki od razu powiedzieli, że to niemiecki język. A potem coś jak syk i takie dziwne hałasy. Właśnie jakby wycie…
– I co? – zapytałem, bo zamilkł.
– I nic – Konrad wzruszył ramionami. – Oj, co ci będę ściemniał, spękaliśmy. Szybciej byliśmy z powrotem we wsi, niż szliśmy do tego lasu. Wiesz, jak jest.
Może gdybym poprzedniego dnia sam o mało zawału nie dostał, tobym się teraz z nich ponabijał.
Ale rozumiałem chłopaków
Stwierdziliśmy, że zamiast do józkowego lasu, pójdziemy na boisko… Co prawda, kusiło nas, żeby sprawdzić, jak to jest naprawdę, co tam się dzieje. Ale nie tylko nas! Po wsi zaczęły krążyć coraz to nowe opowieści. Większość się pokrywała – ciekawscy słyszeli syki, jęki, rozmowę, coś ich łapało za nogawki, a niektórzy twierdzili, że widzieli przemykające pomiędzy drzewami cienie. No i jakaś dziwna mgła w różnych porach dnia i nocy nad laskiem wstawała. Ta mgła była chyba najbardziej niesamowita.
W każdym razie, strach we wsi był naprawdę duży… Cholera wie, jak długo by to wszystko trwało, gdyby nie baby ze wsi. Stwierdziły, że tak dalej być nie może, że coś trzeba zrobić. Wezwały księdza na pomoc, który bronił się i zapierał, mówił, że to władze powinny ingerować, więc wreszcie pewnego dnia w józkowym lasku pojawili się i ksiądz, i miejscowe władze. Prywatnie wszyscy byli ze sobą zaprzyjaźnieni, więc była to wyprawa półoficjalna. Ale szybko zrobiło się zamieszanie i ściągnięto do lasku już oficjalnie milicję. No i wyszło na jaw, co tam straszyło. Otóż – sam Józek, a właściwie to, co robił.
Umyślił sobie, że skoro w chałupie strach bimber pędzić, to przeniesie aparaturę do ziemianki. Pogłębił ją, zabezpieczył dechami, żeby się ziemia nie osypywała – i zaczął produkcję. A że po okopach ciągle się ktoś szwendał, bo w każdym pokoleniu poszukiwaczy skarbów było wielu, umyślił sobie, jak ich odstraszyć. Ziemiankę osłonił gałęziami, dookoła rozciągnął drut i rozpuszczał po wsi historie o duchach poległych żołnierzy.
Syczenie i jęki to nie było nic innego, jak odgłosy destylacji. A dziwna mgła unosiła się znad porozrzucanych przez Józka odpadów tej destylacji. Józek chciał się zabezpieczyć i stworzył zanadto prawdziwą historię. I to był jego błąd. Bo tak, to pewnie dzieciaki nic by nie zauważyły, a jeśli nawet, raczej żaden by nie skojarzył, o co chodzi i co się w ziemiance wyprawia. A mroczne opowieści wywołały sensację, rozbudziły ciekawość i Józek się wreszcie doigrał.
Przesadził po prostu i już! Ziemianki już nie ma, Józek od dawna leży na cmentarzu. Las teraz porządkują, wycinają drzewa, które kiedyś chroniły józkową tajemnicę. Ale sama opowieść pewnie jeszcze przetrwa, bo choć każdy się wstydzi swojej naiwności, to jednocześnie rad jest, że taka sensacja we wsi się działa!
Czytaj także:
„Mój sąsiad to burak. Zachowuje się, jakby cała ulica należała do niego. Człowiek ze wsi wyjdzie, ale wieś z człowieka nigdy”
„Złośliwy sąsiad uprzykrzał mi życie, lecz byłem sprytniejszy. Wredna menda uciekała w popłochu, a ja mam wreszcie święty spokój”
„Sąsiad to niezłe ciacho, ale nie ma podejścia do kobiet. Zamiast zaprosić mnie na randkę, robi podchody jak przedszkolak”