Przeprowadziłam się na wieś cztery lata temu, lecz wciąż czuję się tu obco. Miejscowi przyglądali się nam z nieufnością, nie mogąc zrozumieć, jak komuś chciało się kupić niszczejące gospodarstwo po kulawym Staśku i zamieszkać pod lasem bez prądu i bieżącej wody, bo były właściciel gardził cywilizacją. Pukali się w głowy, słysząc o malowniczym widoku rozciągającym się z naszych okien, zdrowych warzywach, szczęśliwych kurach i wieczorach spędzanych pod gwiaździstym niebem.
– Z pejzażu nie wyżyjesz! – śmiał się sołtys, najbogatszy gospodarz w okolicy.
– Przeżyliśmy tu już paru takich napaleńców, to i was przetrwamy – tak skwitowała moją pełną emocji opowieść o zdrowym mleku od kozy sprzedawczyni w jedynym tutaj spożywczaku.
– Chyba nie chcecie się państwo nas pozbyć? – spytałam, siląc się na lekki ton.
– Od razu pozbyć. Sami uciekniecie… – cmoknęła przeciągle.
Przełknęłam sarkazm, schowałam zakupy do torby i czym prędzej wyszłam ze sklepu.
„Za co oni nas tak nienawidzą? Przecież nic złego im nie zrobiliśmy” – rozmyślałam, mijając ostatnie zabudowania we wsi.
Nagle coś mignęło mi między drzewami sadu Jarka. „Kobieta?” – pomyślałam, zwalniając nieco, żeby dobrze się przyjrzeć „zjawie”.
Sprzątaczka, a może raczej narzeczona?
Jarek, facet po czterdziestce, w mieście uchodziłby za kogoś całkiem interesującego, ale tu był tylko kawalerem spisanym przez miejscową społeczność na straty. Nigdy nie widziałam go z żadną kobietą, podobno był nieśmiały. Uchodził za stroniącego od ludzi mruka. Jego matka była inna – wygadana i pewna siebie. Nie żebym była ciekawa, ale zaintrygowała mnie postać znikająca między zabudowaniami. Wyglądała na młodszą od Jarka. Uśmiechnęłam się do siebie na myśl o nowej mieszkance wsi.
– Czyżby Jarek się zakochał? – zapytałam szeptem jego mamę, kiedy mijała mnie, wychodząc z kościoła po niedzielnej mszy.
– Co też pani! – prychnęła.
– Widziałam u państwa ładną brunetkę – broniłam się, choć głowy bym nie dała, czy była ładna.
– Niech pani nie wsadza nosa w cudze sprawy! – kobieta przeszyła mnie lodowatym spojrzeniem i ruszyła przed siebie.
„Nigdy nie zrozumiem tych ludzi” – zagryzłam wargi. Straciłam ochotę na sąsiedzkie pogaduszki, wskoczyłam do samochodu i ruszyłam do domu. Jadąc, rozmyślałam o naszym życiu tutaj. Od czasów studenckich marzyliśmy z mężem o gospodarstwie na wsi. Zmęczeni pędem miasta i wyścigiem szczurów, chcieliśmy dać dzieciom normalność, jakiej brakowało na zamkniętych osiedlach. No i daliśmy – błoto od później jesieni do wczesnego lata, komary, ogromne natrętne muchy, wiatr świszczący w niedomykających się oknach oraz znudzonych nauczycieli.
– Wiesz, że Jarek ma kobietę? – zagadnęłam męża, kiedy usiedliśmy całą rodziną do obiadu.
Zamiast męża odezwał się syn.
– To sprzątaczka – wyjaśnił nasz dziewięcioletni Szymek.
Nie zdążyłam zapytać, co miało znaczyć jego zachowanie, bo Zosia, poprawiając się na krześle, wylała na siebie talerz zupy.
O dziwnej kobiecie przypomniałam sobie dopiero nazajutrz, postanowiłam jednak podejść do sprawy sprytnie. Przy okazji wizyty w sklepie napomknęłam, że szukam kogoś zaufanego i niedrogiego do pomocy. Sprzedawczyni nawet powieka nie drgnęła, ale gdy wyszłam, zaczepiła mnie jedna ze starszych mieszkanek.
Odesłała mnie do Jarka.
– Ma u siebie jakąś dziewuchę ze wschodu, to na pewno wie, gdzie ich szukać. Dziewczyna gotuje, sprząta, pomaga przy obrządku. Odkąd tam zamieszkała, jego matka żyje jak królowa. Ale nigdy jej nie widziałam – stwierdziła kobieta.
Kiedy opowiedziałam mężowi o pomocnicy Jarka, ten postanowił porozmawiać z sąsiadem. No cóż, może wcale nie była to aż tak tajemnicza sprawa. Ja jednak miałam przeczucie…
Bardzo szybko połączyłam fakty...
Wieczorem, gdy dzieci zasnęły, wymknęłam się z domu i pojechałam w kierunku wsi. Przed sadem Jarka zjechałam z głównej drogi, zaparkowałam w krzakach, wyłączyłam silnik i postanowiłam czekać. Nie wiem, na co liczyłam, ale z tego miejsca rozciągał się doskonały widok na dom sąsiadów. Niczego specjalnego jednak nie wypatrzyłam. Ani tamtej nocy, ani przez kolejne pięć wieczorów.
Mąż zabroniłby mi tych eskapad albo uznał mnie za wariatkę, więc na wszelki wypadek kłamałam, że muszę coś kupić na oddalonej od wsi stacji benzynowej.
– Nie rób głupstw – nie wytrzymał pod koniec tygodnia.
Wzruszyłam ramionami i pocałowałam go w policzek.
Jego trzydniowy zarost przyprawił mnie o dreszcze. Zamruczałam jak kotka, a Zbyszek uśmiechnął się szeroko i pociągnął w kierunku sypialni. Tej nocy nie pojechałam pod sad Jarka.
O świcie obudził mnie dziwny niepokój. Narzuciłam gruby sweter i wyskoczyłam z łóżka, by sprawdzić, co u dzieci. Spały w najlepsze, podobnie jak mąż. Wiedziałam, że nie zmrużę już oka, więc poczłapałam do kuchni. W sobotę lubiliśmy sobie długo pospać, czekał mnie zatem samotny poranek. Omal nie upuściłam kubka z wrzątkiem, gdy usłyszałam ciche pukanie w okno.
Odwróciłam się. O tej porze roku i dnia na dworze panowały jeszcze egipskie ciemności. Musiałam podjeść bardzo blisko szyby, żeby dobrze się przyjrzeć. Pomyślałam, że to nasz kot próbuje dostać się po nocnych harcach do domu, jednak za oknem zobaczyłam twarz kobiety. Zamarłam z przerażenia.
– Nie bójcie się! Ja Marina, pracownica Jarka – powiedziała kobieta, próbując mnie uspokoić.
– Idę po męża – odpowiedziałam, odzyskując głos.
– Nie! Żadnego mężczyzny…
Nie wiem czemu zaufałam tej obcej kobiecie i otworzyłam jej drzwi. Stała przemarznięta w samej tylko koszuli i swetrze. Chwilę później wyznała mi, że uciekła od Jarka. Schroniła się u nas, bo widziała, jak obserwuję jego dom. Okno jej piwnicznego pokoju wychodziło właśnie na sad i ów krzew, za którym parkowałam. W nocy Marina widziała tylko światła przyjeżdżającego i odjeżdżającego w stronę lasu samochodu. Nie wiedziała czemu śledzę jej gospodarza, jednak uznała to za dobry znak – postanowiła uciec i schronić się u nas.
– Ale dlaczego? – wciąż nie rozumiałam powodu jej przybycia. – Pracujesz u Jarka? – zaczęłam wypytywać, bo dziewczyna całkiem dobrze mówiła po polsku.
– Pracowałam, a teraz robię wszystko… – spuściła wzrok.
W pierwszej chwili nie zrozumiałam, ale kiedy przerażona poderwała się na widok mojego męża, połączyłam fakty.
– Musisz się zgłosić na policję – powiedziałam Marinie.
Nie mogłam już mieszkać wśród tych ludzi
Czułam, że Jarek jest zamieszany w jakiś niecny proceder.
– Policję?! Do Jarka zagląda czasem jego kolega, policjant. Ja na waszą policję nie pójdę. Ona taka sama jak nasza…
– Mój Boże! – jęknęłam.
Wiedziałam, że z tutejszymi ludźmi nie żyje się łatwo, ale żeby coś takiego! W głowie mi się to nie mieściło…
Nim obudziły się dzieci, zdążyliśmy się dowiedzieć wielu szczegółów o życiu naszego nieoczekiwanego gościa. Marina przyjechała do Polski w poszukiwaniu pracy. W swoim kraju pod opieką schorowanej mamy zostawiła dwójkę dzieci. Najpierw zatrudniła się jako pomoc przy starszej pani, a gdy ta zmarła, zaczęła rozglądać się za bardziej opłacalnym zajęciem. Znalazła ogłoszenie w gazecie – rolnik poszukiwał dodatkowych rąk do pracy w gospodarstwie. Płacił dobrze i zapewniał dach nad głową.
Skusiła się, zwłaszcza że Jarek i jego mama wydali jej się bardzo mili. On może był zbyt małomówny, ale czysty, pracowity i uprzejmy. Nie to co jej były mąż.
Najpierw rzeczywiście zajmowała się tylko pracami w polu i przy trzodzie. Miała jednak pecha, bo wpadła w oko Jarkowi. Próbował ją adorować, ale jej nie w głowie były romanse, więc sam wziął, co chciał, a gdy się broniła, pobił ją i zamknął w piwnicy, zapowiadając, że od tej pory to będzie jej dom. Owszem, płacił Marinie, ale niewiele, poza tym traktował ją jak swoją własność.
– Jak rzecz! – rozpłakała się.
Matka Jarka nie była lepsza. Cieszyła się, że ma niewolnicę w domu. Rzucała jej odpadki z posiłków, czasem pozwalała się umyć i wyprać rzeczy. Ale głównie wyzywała ją od leni i śmierdzieli.
Nie zgłosiliśmy sprawy na policję. Wszyscy tutaj się znają, a my chcieliśmy dalej żyć w spokoju. Zadzwoniłam do fundacji zajmującej się pomocą kobietom. Jej ludzie pomogli nam wywieźć bezpiecznie Marinę do Warszawy a stamtąd, po złożeniu zeznań, do ojczyzny. Po interwencji fundacji we wsi rozpętało się piekło. Jarka zatrzymano, jego matkę ze względu na stan zdrowia zwolniono do domu. Nie miała sobie nic do zarzucenia, a co gorsza, zaczęła szukać winnych. Padło na nas, bo byliśmy nowi i dziwni. Nie miała żadnych dowodów, jednak i tak większość mieszkańców zwróciła się przeciwko nam.
Mąż mówił – przetrwamy, lecz ja się poddałam. Po roku wojny nerwów sprzedaliśmy gospodarstwo za pół ceny. Nie wróciliśmy do Warszawy, wsi także mieliśmy szczerze dość. Zamieszkaliśmy w małym, malowniczym miasteczku na zachodzie Polski. W poniemieckim domu, w którym podobno straszy, ale wolę już duchy przodków od żyjących łajdaków.
Czytaj także:
„Sąsiad znęcał się nad psem. Nawet go nie karmił. Wypuszczał tylko na wieś, żeby sam znalazł sobie coś do jedzenia”
„Sąsiedzi urządzają awantury i znęcają się nad dziećmi. W całym bloku ja jedna zareagowałam, a reszta udaje głupich”
„Ksiądz powiedział, że to obrzydliwe, żeby mężczyźni mieszkali razem. Całe miasto zaczęło nas gnębić i wytykać palcami”