– Chroń nas, Panie, od fałszywych proroków! – mógłby zawołać niejeden w niejednym zakątku Polski.
I ja miałem ochotę tak zrobić. Ale to był tylko pierwszy odruch, w następnym zacząłem szukać wzrokiem ostrego noża. Potem pobiegłem z nim na plebanię…
Jak do tego doszło? Już opowiadam
Nasze miasteczko nigdy nie należało do najbardziej gospodarnych w województwie, lecz nie ciągnęliśmy się też w ogonie najgorszych. Prawdę mówiąc, we wszystkim byliśmy średniakami. Wiele w tym wszystkim było takiego swojskiego kunktatorstwa: lepiej sprawdzić na innych, czy to coś się opłaca. Jeśli tak, to i my zbudowaliśmy zbiorczą szkołę gminną i wprowadziliśmy rurociąg. Zaczęliśmy też osuszać tereny zalewowe pod miastem, żeby wilgotne powietrze, które wielu ludziom nie służyło, było bardziej znośne i nie dręczyło mieszkańców reumatycznymi dolegliwościami.
Chodzi mi tak naprawdę o to, żeby pokazać, że nasze miasteczko było przeciętne, ale przyjemnie się w nim żyło. Pewnie dlatego, że ludzie się ze sobą dogadywali, nikt z nikim nie wojował. Prawdopodobnie (choć teraz uważam, że przede wszystkim) w dużej mierze była to zasługa naszego proboszcza. Ojciec Stefan wychodził z założenia, że z ludzką naturą nie wygrasz. Ten swój pogląd często wygłaszał z ambony. W skrócie brzmiało to tak: „W każdej społeczności są postrzeleńcy czy egoistyczne niedorozwoje, ale i są i ludzie mądrzy, sprawiedliwi i zasobności swej innym użyczający. A każdy ma w sercu Słowo Boże, które niczym latarnia rozświetla mroki ludzkiej duszy. Tyle że w jednym to światełko pali się mocniej, a w innym słabiej. I nie ma co ludzi przymuszać, żeby buzowało w nich, jak nie przymierzając, w piecu hutniczym”.
– Ludzie w naszym miasteczku, a i w innych miejscach również, są jak ci świeżo poślubieni oblubieńcy – mawiał proboszcz. – Ciągnie ich do siebie, ale i od siebie odpycha. Oto bowiem jedna strona chce tego, a druga czegoś innego. W końcu jednakże przychodzi taki czas, że ona w jednym odpuści, a on w drugim nie będzie już taki napierający. I tak rodzi się zgodne stadło.
Podobnie rzecz ma się z całą społecznością
Trzeba dać ludziom czas, a wszystko się samo dotrze i ułoży. Tak więc przez wiele, wiele lat w naszym miasteczku życie płynęło leniwie, w miarę spokojnie i, trzeba przyznać, dosyć przyjemnie. Wydawało się, że w tym całym chaosie świata będziemy oazą normalności, gdzie człowiek człowiekowi przyjacielem, a nie sędzią i katem w jednym. Niestety, skończyło się. Paranoja zewnętrznego świata pewnego dnia dotarła i do nas, i, niestety, ja odczułem to na własnej skórze.
Niedawno skończyłem 67 lat, przez ponad 20 byłem żonaty. Kiedy jednak skończyłem 42 lata, żonka wybrała inny świat, i jak mało mówiła za życia, tak całkowicie zamilkła i mnie opuściła. Mam przy tutejszym rynku trzypokojowe mieszkanie. Zarabiałem niewiele, a żenić się po raz drugi nie zamierzałem. Co to, to nie. Chociaż Kasiula niewiele gadała, to wystarczająco głęboko zapadła w mojej pamięci. Dzieci nie miałem, krewni daleko, więc pewnego dnia, ze trzy lata po śmierci żony, spytałem przyjaciela z dzieciństwa, który też pędził samotny żywot, czy by ze mną nie zamieszkał. W końcu i tak każdą wolną chwilę spędzaliśmy razem, a to na oglądaniu meczów w telewizji czy graniu w warcaby.
– Co będziemy się skrobać przed każdym pierwszym, że nie starczy nam na to czy na inne. Jak złożymy dwie pensje, a potem dwie emerytury, to jakoś damy radę uciągnąć ten wózek – przekonywałem.
Tomek, który był w miasteczku listonoszem i mieszkał w wynajętej klitce, nie zastanawiał się długo.
– No i będzie do kogo wieczorem się odezwać, a i spytać, jak człowiek czego nie będzie wiedział w czasie oglądania telewizora – kiwnął głową uradowany.
Jednym słowem, jednomyślnie doszliśmy do przekonania, że samemu niezbyt dobrze jest iść przez życie, a we dwóch łatwiej i w dodatku raźniej.
Tak więc zamieszkaliśmy we dwóch
Tu od razu chciałbym wyjaśnić tym, co to myślą sobie Bóg wie co, że nie mieliśmy żadnego seksualnego mętliku w głowie i wszyscy wokół o tym doskonale wiedzieli. O narzeczonej Tomka też, która 30 lat temu rzuciła go przed ołtarzem dla inseminatora z województwa. I o tym, że chłop przeżył załamanie nerwowe, i do dziś na widok kobiety dostaje tików nerwowych. Zresztą do niedawna ludzie mieli w nosie, kto z kim, i na jaką łapę żyje. Plotkarki czasem obgadywały sąsiadkę, co to, gdy ją jaka potrzeba przyparła, nocami otwierała drzwi, by odwiedzał ją samotny sąsiad. Ale w końcu, co komu do domu, jak chałupa nie jego.
Niech się ludzie cieszą, byle małych dzieciaków w to nie mieszali. A że oboje bezdzietni, więc nikt nie zwracał na nich uwagi. Aż w końcu znudziło im się to chodzenie i się obżenili, i baby nie miały już kogo obgadywać. To samo było z naszym wójtem. Chłop lubił sobie popić, niemało zresztą, tak że czasami, jak tylko wyszedł za próg urzędu, to zdarzyło mu się na tym progu przysiąść i przysnąć. Ale że chłop był wstawiony po godzinach urzędowania, więc nikogo to nie obchodziło. W końcu nerki sobie przeziębił i przez straszne bóle porzucił picie gorzałki na amen. Albo też inny przykład – nasz organista, co czasem swoją kobitę tak przetrzepywał, że pół miasteczka słyszało jej biadolenie. Pewnego dnia ludzie mieli już dosyć nocnych krzyków, więc kilku się na niego zasadziło i sprało tak, że organista odtąd ręki nie podniósł na nikogo. Co prawda, nadal ma w sobie jakąś taką złość zakapiorską, ale już żony pogonić nie może.
Nasz stary proboszcz miał rację, mądry człowiek
Życie jest jak małżeństwo. Ludzie powoli się docierają i żyją zgodnie, chociażby dlatego, że innego wyjścia nie mają. Aż przed rokiem nasz proboszcz odszedł do lepszego świata i nastał nam księżowski gołowąs. Anzelm mu było, blondynek na gładko wygolony. Chodził z nosem w chmurach, bo dostał własną parafię. Już drugiej niedzieli usłyszeliśmy, że zło czai się w każdym kącie naszego miasteczka, i gotowe jest skoczyć nam do gardła w najmniej oczekiwanym momencie.
Ludzie zaczęli między sobą gadać, że młody proboszcz najwidoczniej chce się pochwalić przez zwierzchnością, jakie to porządki w ludzkich sumieniach potrafi zrobić. Ale choć niby to wiedzieli, niby tak gadali, to jednak niedziela za niedzielą, kazanie za kazaniem, i powoli każdy zaczął się jakoś tak niepewnie za siebie oglądać. No bo przecież, jeśli zło się czai wszędzie, to znaczy i za każdym domem, a w naszym miasteczku być wytkniętym przez księdza to mogiła. Wszyscy się od ciebie odwrócą, choćbyś nie wiadomo jak przedtem smarował ich miodem i dopieszczał.
Na początku ludzie jedynie burczeli. Gdzie tu niby u nas zła szukać? Ale pewnej niedzieli wybuchła bomba! Oto proboszcz wytknął, że w mieście nieobyczajność się dzieje i to pod samym nosem urzędu gminnego. Potem powiedział o dwóch mężczyznach, co to pod jednym dachem mieszkają i moralnie na pokuszenie wodzą innych. I że kres trzeba położyć nieobyczajnym zachowaniom, żeby jaka zaraza się nie rozprzestrzeniła.
Ani wójt, ani sąd nawet mojej racji nie zrozumiał
Akurat siedzieliśmy z Tomkiem w naszej ławce, jak zwykle, i słuchaliśmy jego bredzenia o moralności, kiedy dotarło do nas, że on o nas mówi, znaczy, o mnie i Tomku tak gadał! No jak to? Jakie moralne pokuszenie? Że co, że razem obiady jadamy, rachunkami się dzielimy i w parku czasem na szachownicy w warcaby powalczymy? A jak który zachoruje, to ten drugi herbatę poda? Przecież my już niemal od 20 lat tak żyjemy – jak brat z bratem, i nikogo na złą drogę nie sprowadziliśmy. Wygodniej nam jest, taniej i prościej, każdy z sąsiadów to wie i rozumie…
Zesztywnieliśmy obaj i tak słuchaliśmy o nienaturalnych skłonnościach, diabelskich zabawach i złym nasieniu, co to może się rozplenić. Czułem, jak Tomek dygotać zaczyna. On zawsze bardziej na krytykę był wyczulony, zapewne przez tę wredną narzeczoną, co to nie tylko go przed ołtarzem zostawiła, ale i wszystkie jego wady wypunktowała. Publicznie. Biedny chłop potem przez rok z domu nie wychodził, dopiero ja i Kasiula jakoś go ze skorupy wyciągnęliśmy. A teraz to. Byłem jednak pewien, że ludzie na to głupie młodego księdza gadanie tylko ręką machną. W końcu znają nas od zawsze. No cóż. Niby ja też znałem ich od zawsze. To było tak, jakbym nagle obudził się w miasteczku, w którym obcy wszystkich naszych przyjaciół w demony pozmieniali.
To prawda, że ludzie lubią ze swoimi grzechami w cieniu siedzieć, a jak kto innego wskaże, to chętnie dołączają do chóru sprawiedliwych. Tym razem też wystarczyło, że raz ksiądz burknął z ambony, a smród poszedł na całe miasteczko. Już w kościele wielu nie chciało mnie i Tomkowi w oczy patrzeć i szeptało po kątach.
A potem palcami nas zaczęto wytykać
Że niby gorszymy społeczeństwo. Pani Mariolka, która zawsze witała nas w sklepie życzliwym uśmiechem, nagle nabzdyczyła się, jakby nigdy wcześniej nas nie widziała na oczy. Trzy dni później na murze mojego domu ktoś nocą namalował czarną farbą paskudny napis. Tomek zamknął się w sobie. Mówiłem, żeby się nie przejmował, że ludzie tak tylko, głupi są, nie trzeba im dawać satysfakcji. Nie pomagało. Poszedłem do proboszcza, tłumaczę, jak jest. A on z tępym, świętoszkowatym uśmiechem słuchał, i widziałem, że nic do niego nie dociera. Gorzej – miałem wrażenie, że ten młodzik dobrze wie, jaka jest prawda, po prostu potrzebował oznak zepsucia, aby krucjatę uruchomić i zdobyć władzę nad miasteczkiem, które za starym proboszczem tęskniło.
To było jeszcze gorsze. Bo aby osiągnąć cel, poświęcił niewinnych ludzi. Starych i bezbronnych, o których nikt się nie upomni. Próbowałem rozmawiać z ludźmi, do wójta nawet poszedłem, pogadać jak chłop z chłopem. W oczy nie chciał mi spojrzeć.
– Panie Remigiuszu, co ja mogę. Takie nowe czasy nastały.
– Nie nowe czasy, a nowy głupi proboszcz – odparłem.
Westchnął tylko.
– Ja też za ojcem Stefanem tęsknię – powiedział. – Ale to niczego nie zmieni. Co ja mogę?
– Może gdyby ludzie murem za nami stanęli, to proboszcz by się czegoś nauczył.
Wójt tylko spojrzał na mnie, a ja już wiedziałem, co myśli – że taki stary jestem, a taki głupi. Po kilku tygodniach Tomek wyprowadził się ode mnie na drugi koniec miasteczka. Ale i tam nie dali mu spokoju.
Jak już ci przypną brudną łatę, to umarł w butach
Dzieciaki za nim latały wyzywając, w okna kamieniami rzucały. No i pewnego dnia chłopaczyna zawału dostał. Wtedy poszedłem do proboszcza i powiedziałem, że jak nie pochowa mojego przyjaciela po ludzku i za darmo, to pierwszy raz od wieków krew księżowska się poleje. Z plebanii zabrała mnie policja. Przed sądem, gdzie było trochę ludzi z naszego miasteczka, opowiedziałem, dlaczego mój przyjaciel został zaszczuty przez porządnych ludzi.
– I co na to sprawiedliwość? – spytałem wysokiego sądu. – Kto zwróci życie Tomkowi, którego tak podle i niesłusznie oskarżono?
Potem odwróciłem się do siedzącej za mną widowni.
– A gdzie wasze sumienie, kochani sąsiedzi? Byliście porządni, ale przyjechał taki świętoszek i teraz…
Nie dano mi dokończyć. Dostałem 5 lat w zawieszeniu. Adwokat z urzędu poklepał mnie potem po ramieniu.
– Nic takiego się nie stało. W końcu mógł pan dostać wyrok bezwzględnego pozbawienia wolności i powędrować do więzienia.
Tak. Nic takiego się nie stało...
Czytaj także:
„Gdy zmarł teść, teściowa się zmieniła. Obsesyjnie interesowała się naszym życiem, nieproszona cerowała moje majtki”
„Czułam, że to dziecko musi żyć. Próbowałam odwieść Kasię od usunięcia ciąży i miałam rację. To dziecko uratowało jej życie”
„Adrian miesiącami mnie dręczył i prześladował. Policja mnie zbyła. Zainteresują się dopiero, gdy zrobi mi krzywdę”