Zawsze kochałam książki. Od dziecka uwielbiałam magię, jaką oferowały. Żyłam każdym ze światów, które przede mną otwierały. Chciałam z nimi związać swoją przyszłość, ale usłyszałam, że jestem głupia i karmię się mrzonkami.
– Oszalałaś? Nie wyżyjesz z książek! – krzyczała matka, gdy oświadczyłam, że chciałabym zdawać na polonistykę albo na bibliotekoznawstwo. – Boże, co za idiotka… – szlochała. – Zmarnuje sobie życie… Po kim ona taka durna, to ja nie wiem…
Ojciec burknął:
– Rób, co tam sobie chcesz. Ale nie licz, że będę utrzymywać darmozjada.
Bardzo bolały mnie ich słowa
Ale też rozumiałam, czemu są tak nieprzejednani. Chcieli dla mnie jak najlepiej. A w ich mniemaniu szczęście równało się bezpieczeństwu finansowemu. Moi rodzice nie mieli wyższego wykształcenia i stanowiło ono dla nich wstęp do lepszego, czytaj: luksusowego życia. Praca w korporacji, dobra pensja, awanse… Skoro więc chowali mnie całe moje życie, a teraz mieli utrzymywać w trakcie studiów, to chcieli, żebym poszła w kierunku dobrze płatnego zawodu. Na medycynę nie miałam szans się dostać, ale byłam niezła z matmy, więc niech będzie księgowość i finanse. Pewna jest tylko śmierć i podatki, powtarzali. Ktoś te podatki musi rozliczać. Ktoś, czyli ja. Nie przyjmowali do wiadomości, że mnie to w ogóle nie kręci. A jednak ostatecznie wybrałam studia, które mi wskazali.
Trochę dla świętego spokoju, trochę z szacunku dla nich, trochę z myślą, że przecież potem mogę pójść na drugi kierunek, choćby zaocznie. Skończyłam rachunkowość i zaczęłam pracę w jednej z dużych firm, zajmujących się obsługą działalności gospodarczych. Najpierw staż, potem kolejne umowy, które były przedłużane, a po trzech latach awansowałam na samodzielnego pracownika. Pracy było tyle, że chciałam czy nie, musiałam brać nadgodziny. A o studiach zaocznych mogłam sobie pomarzyć; nawet o przeczytaniu książki nie było mowy, bo cały wolny czas przeznaczałam na spanie. Miałam nadzieję, że jeszcze rok, dwa, i będę mogła zwolnić na tyle, żeby zrobić coś dla siebie, ale na nadziejach się kończyło. Pracowałam coraz więcej. Po dwanaście godzin na dobę, a kiedy trzeba było składać zeznania podatkowe – nawet po szesnaście. Szaleństwo jakieś, jakbym była robotem, a nie żywym człowiekiem.
Nie wychodziłam z biura
Spałam na sofce ustawionej w kącie pokoju, prysznic brałam w pracy, a jadłam to, co akurat zamawiali koledzy z pokoju obok. Po pięciu latach takiej orki było mi niedobrze na myśl o liczbach. Kiedy szłam do pracy, wyobrażałam sobie, że mam jakiś wypadek, niegroźny, ale dość poważny, by przez tydzień leżeć w szpitalu, bez sprawdzania faktur. Raj. Urlop? A co to takiego? Co roku dostawaliśmy pieniężny ekwiwalent, ale nikt nawet nie myślał, żeby skorzystać z wolnych dni. Jedna z koleżanek poszła na zwolnienie lekarskie, bo wylądowała z zapaleniem płuc w szpitalu, a tuż po powrocie czekało na nią wypowiedzenie. Jakiś pretekst się znalazł.
– Jesteśmy najlepszą firmą nie bez powodu – podsumował szef. – Nie toleruję nieobecności.
Prawda, od siebie też wymagał, był nieuleczalnym pracoholikiem, ale ja chciałam wreszcie pożyć, odetchnąć… Zrobiło mi się wtedy niedobrze, ale bałam się zbuntować. Bałam się rozczarować rodziców, byli ze mnie dumni, ciągle się chwalili, że pracuję w najlepszej firmie, że dużo zarabiam i im pomagam. Fakt. Było mnie stać na to, by wyremontować im łazienkę w bloku, który pamiętał czasy Gierka. Dzięki mnie pojechali na prawdziwe wakacje, na które zawsze brakowało kasy. Chociaż oni wyjadą, myślałam, płacąc za wyjazd do Chorwacji. Zawiodę ich, jeśli stracę tę cudowną pracę. Bo ich zdaniem taka była. Więc czemu byłam taka nieszczęśliwa, taka wykończona? Czemu pojawiały się nielojalne myśli, że to rodzice mnie zawodzą każdego dnia, nie widząc, jak ta robota mnie zabija?
Póty dzban wodę nosi, póki się ucho nie urwie
Moje się urwało, gdy szef zebrał nas i oznajmił, że musimy pracować ciężej, więcej. Bo to, bo tamto, bo siamto. Nie słuchałam. Na twarzach kolegów widziałam przygnębienie, zmęczenie i strach. Jak to: więcej? Już jesteśmy jak niewolnicy. W tygodniu praktycznie nie widujemy rodzin! A nierzadko w weekendy też pracujemy. Niby jak mamy postarać się bardziej? Nie spać?!
– Żeby było jasne: to nie jest prośba, to polecenie służbowe – powiedział szef. – Jeśli komuś nie pasuje, tam są drzwi. Może wyjść i więcej nie wracać.
Wstałam od stołu. Automatycznie, jakby ktoś mną sterował. Bunt robota? Raczej ciała, które bez udziału zniewolonej świadomości zrobiło to, czego potrzebował mój organizm. Bez słowa wyszłam z sali, zabrałam z pokoju swoją torebką i opuściłam budynek firmy.
– Co zrobiłaś?! – krzyczała mama do słuchawki, gdy zadzwoniłam do niej wieczorem z nowiną. – Jak mogłaś?! Pracowałaś w najlepszej firmie! Tyle zarabiałaś!
– I od sześciu lat nie wykorzystałam ani jednego dnia urlopu. Pracowałam sześć dni w tygodniu, spałam tam przez kilka tygodni w roku, bo nie warto było tracić czasu na dojazdy… Czy ty słyszysz, jak to brzmi? To było niewolnictwo, a nie praca!
Nie słuchała, nie chciała zrozumieć. Czy ona w ogóle się o mnie troszczyła?
– Idź i przeproś, błagaj o powrót! Może ci wybaczą! Idź zaraz!
– Nie zamierzam – wycedziłam. – Swój dług wobec was spłaciłam z nawiązką. A jeśli ci zależy, żebym w gratisie padła z przepracowania, to sorry, ale aż tak dobrą córką nie jestem!
Rozłączyłam się i nie odbierałam jej kolejnych telefonów. Zadzwoniłam za to do Mileny. Mojej przyjaciółki, jeszcze z czasów liceum, i jedynej, jaka mi została, bo inni znajomi się wykruszyli. Tylko ona tolerowała tygodnie braku kontaktu z mojej strony.
– Boże, nareszcie! – westchnęła z ulgą. – Bałam się, że w szpitalu albo na cmentarzu będę cię odwiedzać.
– Tak, ale… Co ja teraz ze sobą zrobię? – spytałam cicho. – Kompletnie nie wiem…
To prawda. Działałam jak zaprogramowany robot.
Co robią roboty, gdy nie pracują?
– Kochanie, masz oszczędności, więc spoko. Najpierw się wyśpij. Potem odpocznij. Pojedź na wakacje do Chorwacji albo na Bali. Leż do góry brzuchem i go opalaj. Idź do knajpy na lunch i zamów coś pysznego. Zaszalej w sklepach z ciuchami! Mogę ci w tym pomóc, bo ty tylko garsonki i inne nudy kupowałaś…
Pojechałam na Lazurowe Wybrzeże. Coś niesamowitego. Ten błękit nieba, głęboki kolor morza, cudowne jedzenie, którym mogłam obżerać się bez końca. Więc to nie wina moich popsutych kubków smakowych, że wszystko mi smakowało jak tektura. Tutaj jedzenie miało smak i zapach, bogaty, rozkoszny. Nie to co odgrzewane w mikrofali fast foody. Nadal jednak nie miałam pojęcia, co ze sobą pocznę, gdy wrócę do Polski. Za coś musiałam żyć, oszczędności do emerytury nie wystarczą… Może jakieś mniejsze biuro księgowe?
– Przyjedź szybko! – zadzwoniła Milena. – Mam coś dla ciebie, ale musisz tu być. Natychmiast! Nie chciała zdradzić nic więcej, ale zaintrygowała mnie, więc pojechałam. Dobrze choć, że zdążyłam wrócić z wakacji.
– Antykwariat – przeczytałam napis nad drzwiami. – Chcesz uzupełnić biblioteczkę?
– To najstarszy antykwariat w mieście. Właściciel chce go sprzedać, oddać w dobre ręce, bo dzieci nie chcą go przejąć, a on już nie ma sił, by utrzymywać się na powierzchni. Zawsze chciałaś żyć z książek. To było twoje marzenie. Los się do ciebie uśmiecha, dając okazję jak na tacy. Bierz!
– Z marzeń nie da się wyżyć – powtórzyłam jak papuga za matką, która przez lata wbijała mi te słowa w głowę. – Niby czemu facet sprzedaje…
– Jak nie spróbujesz, to się nie przekonasz! – przerwała mi Milena. – O marzenia trzeba walczyć, a przeznaczenie kształtować.
– Gdzieś to wyczytałaś?
– Wymyśliłam!
Spróbowałam. Dogadałam się ze starszym panem i przejęłam od niego interes. Stwierdził, że mi ufa, bo widzi, że kocham książki. Fakt, traktowałam je jak dzieci, których nie miałam. Bo kiedy? Z kim?
Uwielbienie do literatury odżyło raz-dwa
Książki były moją pierwszą miłością i mogą być ostatnią. Nie miałam żalu do losu, nie miałam prawa mieć żalu, nie on mi rzucał kłody po nogi, sama podejmowałam niewłaściwe decyzje. Czy raczej pozwalałam sobą dyrygować, spełniając oczekiwania rodziców. Bo chcieli mojego dobra? Gdybym skończyła z zawałem, też by uznali, że to moja wina, nie mojego szefa, i mam go przeprosić? Kiedy zaczęłam pracować na własny rachunek, wreszcie poczułam się wolna. Wyzwolona od tyranii. Mogłam rozmawiać z klientami, doradzać im albo po prostu gawędzić. W wakacje rozpoczynał się ruch związany z podręcznikami, a zimą schodziły długie powieści.
Już wiem na pewno, że to od zawsze była moja droga, choć wstąpiłam na nią nieco później. Nie zarabiam tyle co w korpo, nie mogę fundować rodzicom drogich prezentów, ale na życie mi wystarcza. Co ważniejsze, wreszcie naprawdę żyję! Moje ciało przestało się buntować, w pracy często się uśmiecham, a po pracy idziemy z Mileną na drinka albo potańczyć. Kocham takie życie, proste, zwyczajne, bez pośpiechu i bata nad głową. Moi rodzice…? Nadal się dąsają. Zresztą rzadko rozmawiamy. Wolę się nie zagłębiać w naszą relację, by się nie okazało, że zdecydowali się na dziecko tylko po to, by im do śmierci było wdzięczne. Grunt, że moja miłość do książek okazała się odwzajemniona.
Czytaj także:
„Gdy zmarł teść, teściowa się zmieniła. Obsesyjnie interesowała się naszym życiem, nieproszona cerowała moje majtki”
„Zostawiłam syna z babcią, żeby zarobić w Stanach na jego przyszłość. Gdy wróciłam, zastałam zepsutego, rozpuszczonego egoistę”
„Mściłam się na byłym mężu dojąc go z kasy. Jego dzieci z drugą żoną nosiły ciuchy po kuzynach, a moje miały najnowsze smartfony”