„Odrzuciłam romantyka, bo zachciało mi się ogiera. Drań zdradził mnie z pierwszą lepszą kochanką i zostałam na lodzie”

Kobieta, która zdradził mąż fot. Adobe Stock, Phedonas
„Że też z facetami nie może być jak ze sprzętem AGD! Żeby każdy zawierał opis: moc, zakres czynności, energochłonność i instrukcję obsługi. Niestety. Mężczyzn trzeba wybierać, albo kierując się atrakcyjnością obudowy, albo mozolnie wnikając w tajniki ich mechanizmów”.
/ 06.12.2022 12:30
Kobieta, która zdradził mąż fot. Adobe Stock, Phedonas

– Masz rację – powiedziałam niechętnie, no bo w końcu, kto lubi przyznawać się do błędów. – Źle wybrałam. Jestem skończoną idiotką.

– Idiotką, to może nie – zawahała się, jak zwykle szczera aż do bólu zębów Ewka. – Ale kobiecą intuicją, to ty nie grzeszysz. Rafał to fantastyczny facet. A ty go spławiłaś dla tego… tego…

– Nie kończ – poprosiłam najspokojniej, jak umiałam. – Sama już określiłam go tysiącem epitetów. Zdrajca, świnia, kłamca, lowelas… Nic mi to nie daje, tylko się jeszcze bardziej wkurzam. Muszę skończyć z tymi żalami i poskładać sobie życie od nowa.

– Od nowa? Poskładać? – Ewka, z którą przesiedziałam w jednej ławce całe liceum, miała taką minę, jakby z największym trudem powstrzymywała się od rzucenia uwagi typu: „Przecież to jasne jak słońce, że znów wszystko schrzanisz”.

– Tak, teraz już nie pozwolę sobie na żadne szaleństwo – odparłam z mocą.

– Zamierzam być rozsądna i poukładana.

Z powątpiewaniem pokiwała głową. A potem, tak jakoś dziwnie przeszywając mnie wzrokiem, powiedziała:

– Szkoda, że Rafał wyjechał.

– Szkoda – zgodziłam się.

Rafał. Czego mu u licha brakowało, że odrzuciłam jego miłość? Wysoki, szczupły szatyn, o nieco zbyt długim nosie. Subtelny, delikatny. Zarówno z wyglądu, jak i  w stylu bycia. W dodatku inteligentny (w końcu jako jedyny z mojej maturalnej klasy został inżynierem), mądry, umiejący z humorem i błyskotliwością rozmawiać na każdy temat. W jego towarzystwie czułam się bezpieczna i dowartościowana. Nigdy mnie nie uraził, nie zdenerwował, zawsze wiedziałam, czego się po nim spodziewać.

No właśnie… I chyba tutaj jest pies pogrzebany. Bo po Bartku można się było spodziewać wszystkiego. Jednego wieczora miał chandrę, chodził po domu niczym zamknięty w klatce tygrys, skakał do oczu każdemu, kto choćby krzywo na niego spojrzał. A już nazajutrz zamieniał się w króla życia, który cały świat był gotów przytulić do piersi. Jak się bawił, to na całego, bez oglądania się na konsekwencje. Kiedy tańczył, był królem parkietu. Gdy pił, to na umór. A jak już się śmiał, to na niebie zakwitały tęcze…

Był tak zmienny i nieobliczalny, że ludzie kochali go i nienawidzili równocześnie. A ja? Dałam się uwieść tej jego spontaniczności, temu szaleństwu, popadaniu ze skrajności w skrajność. Wydawało mi się, że właśnie na tym polega prawdziwa męskość. Że facet musi być jak lew – albo atakować, albo wylegiwać się w słońcu u boku swojej samicy. Zapatrzona w tę swoją metaforę, zapomniałam tylko, że każdy lew otoczony jest haremem samic…

Teraz widzę, że to nie była prawdziwa miłość

Ani z mojej, ani jego strony. Fatalne zauroczenie, chwilowa niepoczytalność, pomroczność jasna... Ale nie kochanie. Ot, co. Po kilku miesiącach wspólnego mieszkania, dawno po tym, jak zraniony moją odmową Rafał wyjechał do Anglii robić karierę inżyniera od projektowania systemów klimatyzacji budynków, poczułam, że jestem tym szaleństwem zwyczajnie zmęczona. 

Nigdy nie wiedziałam, o której godzinie wróci do domu z pracy, w jakim stanie, sam czy z kumplami. Do ostatniej chwili nie mogłam być pewna, czy zaplanowany z trzytygodniowym wyprzedzeniem niedzielny obiad u moich rodziców odbędzie się z jego, czy bez jego, udziału. Miałam 23 lata, a czułam się wykończona.

On chyba czuł wobec mnie to samo. Choć z innych powodów. Ja w nasze życie wprowadzałam stabilizację i przewidywalność – i to go zaczęło denerwować. Szybko więc znalazł sobie pocieszenie i zrozumienie w tabunach koleżków i naręczach wielbicielek. W końcu… przyłapałam go z jedną z nich w naszym łóżku, które osobiście wybrałam w oddalonej od naszego miasteczka o pięćdziesiąt kilometrów Ikei.

Cholera! Jak on mógł mi to zrobić? I kiedy już nazajutrz pół miasta wzięło mnie na języki, przypomniałam sobie o Rafale. O jego stoickim spokoju, żelaznych zasadach, ogromnej uczciwości, przewidywalnej naturze i… trochę zabawnym, ale uroczym nosie. Lecz, i tu Ewka jak zwykle miała rację, było już za późno. Wyjechał. Na stałe. Jasny gwint! Straciłam swoją szansę...

Po wyrzuceniu Bartka z mojej kawalerki po babci wraz z dużym, czarnym workiem na śmieci wypełnionym jego rzeczami, wróciłam do swojego dotychczasowego życia. Tytuł licencjata z marketingu i zarządzania, którym uwieńczyłam swoją edukację, w naszym pięćdziesięciotysięcznym ledwie miasteczku był tylko bezwartościowym świstkiem papieru.

Miałam szczęście, że w ogóle znalazłam jakąkolwiek pracę. Może nie był to szczyt marzeń – po prostu siedziałam przy kasie w supermarkecie – ale miałam ubezpieczenie, ZUS i tysiąc trzysta miesięcznie. Akurat na opłaty, obiady typu rozpuszczalna chińska zupka i szaleństwo w stylu: wyjście do kina raz w tygodniu. Ale wreszcie odzyskiwałam spokój, wiarę w siebie.

Miałam też czas na swoją pasję – fotografowanie pejzaży, ciekawej architektury, drzew. I tylko te przeklęte puste wieczory, zimne łóżko oraz echo własnych kroków po powrocie do domu, uświadamiały mi, jaka jestem samotna, niekochana, i że moje życie jest bez sensu.

Minęło pół roku od rozmowy z Ewką.  Nastała zima. Właśnie brnęłam przez mokry śnieg zalegający rynek. Aura oczywiście zaskoczyła służby miejskie.

Z każdym krokiem czułam, jak moje zamszowe buty nasiąkają lodowatym błockiem. „Co za demon wygnał mnie w wolną sobotę na przechadzkę po centrum?” – myślałam. Na ramieniu niosłam ciężką torbę z aparatem, którym zamierzałam uwiecznić naszą zasypaną śniegiem miejscowość.

Tyle że… nie byłam w centrum chyba ze trzy miesiące i wszystko wokół się pozmieniało. Ratusz został obstawiony rusztowaniami. Księgarnia i bar mleczny zniknęły (pewnie zbankrutowały), a w ich miejscach pojawiły się: oddział jakiegoś banku i firma pożyczkowa. Stuletnie platany, które przetrwały dwie wojny światowe zostały wycięte, a miejsca po nich przykryte betonową kostką. Natomiast szeroki i wygodny do niedawna chodnik zastawiła dość pokraczna budka z plastikowych półfabrykatów, na której wywieszono szyld: „Czekolada na gorąco”.

Żadna z tych zmian mi się nie podobała

Kurczę, czyżby dopadało mnie już zgorzkniałe staropanieństwo? Dla poprawy nastroju, i rozgrzania zziębniętych kości postanowiłam wstąpić do tandetnej budki na kubek słodkiego napoju. Otworzyłam drzwi, ze środka buchnęło przyjemne ciepło i cudowny zapach kakao. Od razu poczułam się lepiej. Omiotłam wzrokiem ciasne wnętrze. Dwa z trzech mikroskopijnych stolików były zajęte. Biorąc pod uwagę realia naszego niezamożnego miasteczka, którego mieszkańcy na ogół nie grzeszyli groszem, był to tłok.

Na kontuarze w głębi pomieszczenia piętrzyły się maszyny z przezroczystymi pojemnikami wypełnionymi gęstą czekoladą. W jednym mieszany był niemal czarny płyn – to pewnie gorzka. W drugim jasnobrązowy – mleczna. W trzecim kremowy – to na pewno słodka – biała czekolada. Już do końca przekonana, że chcę tu spędzić najbliższy kwadrans swojego życia, spojrzałam na barmana. I... zaniemówiłam.

– Rafał? To ty?

Uśmiechnął się w odpowiedzi, jak to on, nieśmiało.

– Tak, to ja.

– Co tu robisz?

– Czekam na ciebie. Wiedziałem, że zapach czekolady w końcu cię zwabi – zażartował.

– Nie prościej było zadzwonić? – bezwiednie odpowiedziałam mu uśmiechem. Naprawdę ucieszyłam się na jego widok!

– Kiedy ostatnio rozmawialiśmy, no wiesz… wtedy, powiedziałaś, żebym już więcej do ciebie nie pisał, nie dzwonił...

Przerwałam mu, kładąc delikatnie dłoń na jego ręce. Klienci lokalu już i tak patrzyli na nas z zainteresowaniem.

– Tę środkową poproszę – wskazałam mu baniak z mleczną czekoladą. – Masz coś przeciwko, żebyśmy usiedli na zapleczu? – znacząco spojrzałam na zastygłych nad swoimi kubkami i wpatrzonych w nas ludzi. – Strasznie jestem ciekawa, dlaczego wróciłeś. I jak ci się wiedzie? Co w ogóle porabiasz?

Na zapleczu przesiedzieliśmy chyba z godzinę. I choć co chwilę przerywał nam dzwonek przy drzwiach na dźwięk którego Rafał (z wyraźnym ociąganiem) wychodził do salki dla gości, już dawno nie spędziłam czasu tak beztrosko i wesoło.

Dobrze się nam rozmawiało

Po zamknięciu lokalu uparł się, że odprowadzi mnie do domu. Kilka przystanków autobusem, a potem jeszcze spacer przez park – minęły jak jedna chwila. Rafał opowiadał o swoim pobycie w Anglii, okraszając swoją relację dowcipnymi powiedzonkami, wspominał lapsusy językowe. Był taki zabawny!

Ze śmiechu miałam załzawione oczy, rozmyty makijaż, bolał mnie brzuch. Pod moją klatką schodową, niezgrabnie niczym para nastolatków, podaliśmy sobie ręce na pożegnanie. Dopiero gdy zamknęłam za sobą drzwi mieszkania, patrząc w lustro na swoje zarumienione policzki i błyszczące oczy, zdałam sobie sprawę, że Rafał nie odpowiedział mi na pytanie – dlaczego wrócił z Anglii? Przecież z tego, co mówił pomiędzy kolejnymi anegdotami, można było wyczytać, że nieźle mu się powodziło. Niewiele myśląc, sięgnęłam po telefon i wstukałam numer Ewki.

– Nie uwierzysz, kogo dzisiaj spotkałam! – zaszczebiotałam radośnie, gdy tylko odebrała.

– Rafała?

– Skąd wiesz? – zdziwiłam się.

– W końcu to ja go ściągnęłam do Polski – odpowiedziała.

Nie zrozumiałam.

– Ty go ściągnęłaś? Dlaczego?

– Pamiętasz naszą rozmowę po twoim rozstaniu z Bartkiem? – odezwała się wyniosłym głosem nauczycielki. – Przyznałaś wówczas, że zamiast tego szowinistycznego drania Bartka, powinnaś była wybrać Rafała. Więc zadzwoniłam do jego rodziców, wyciągnęłam od nich aktualną komórkę syna i…

– I…?

– I zadzwoniłam do Rafała, i powiedziałam mu, że w końcu dojrzałaś do związku z odpowiedzialnym mężczyzną.

Zapadła cisza.

– Trochę czasu zajęło mu pozamykanie swoich spraw w Londynie – kontynuowała Ewka najwyraźniej uznając moje milczenie za zachętę do dalszej opowieści.

– W końcu miał tam niezły, inżynierski etat, służbowe auto, kartę kredytową, konto… Przez cały ten czas byliśmy w kontakcie. Uznaliśmy, że lepiej będzie nie uprzedzać cię o jego powrocie. Jesteś taka lekkomyślna… Postanowiliśmy postawić cię przed faktem dokonanym. Rafał nawet uznał, że zanim zapuka do twoich drzwi z naręczem róż, stanie najpierw na nogi. Otworzy jakiś niewielki lokalik czy coś. Żebyś wiedziała, że będziesz u jego boku bezpieczna.

Nadal nie odzywałam się ani słowem

– No co? Nieźle to wszystko wykombinowałam? – zakończyła swoją opowieść Ewka.
Wtedy wreszcie wybuchłam.

– Nieźle? A co ty sobie w ogóle wyobrażasz? Że możesz kształtować moje życie jak figurkę z plasteliny?! – wydarłam się. – I jakim prawem uznałaś, że możesz się wtrącać do moich prywatnych spraw? Ja ci zaufałam, w przypływie szczerości zwierzyłam się z najskrytszych przemyśleń, a ty wszystko wypaplałaś Rafałowi! I jeszcze uknułaś razem z nim perfidny spisek!

Krzyczałam tak głośno, że aż się zadyszałam. Musiałam przerwać dla zaczerpnięcia tchu.

– Ale ja przecież to wszystko dla twojego dobra… – w głosie przyjaciółki nie słychać już było pewności siebie.

– Dla mojego dobra? – parsknęłam. – A co ja jestem? Twoją córką? Nie. Dziękuję. Nic z tego nie będzie. Nadal zamierzam być panią własnego losu. I sama decydować, z kim się wiążę. Mam dość! Twoich intryg, umizgów Rafała, tych waszych spisków. Wyjeżdżam!

Rozłączyłam się i rzuciłam telefon na stół. Przez moment jeszcze sapałam w złości, ale po kilku chwilach zaczęła mi wracać jasność myślenia. Dlaczego tak się wkurzyłam? Przecież, faktycznie, Ewka chciała mi pomóc. No i Rafał… Po naszym ostatnim spotkaniu, naprawdę poczułam, że między nami mogłoby się ułożyć. Zaczęło do mnie docierać, że wybuch złości wziął się z poczucia bezradności, jakie mnie ostatnio ogarnęło. Od kilku miesięcy miałam świadomość, że źle pokierowałam swoim życiem, i nie wiem, jak wrócić na właściwe tory.

Byłam zła i rozdrażniona… na siebie

I cała ta skumulowana złość znalazła ujście, gdy ktoś spróbował pokierować moim losem za mnie. Co więc robić? Przeprosić Ewkę, pogodzić się z myślą, że przyjęła rolę mojej swatki, i rzucić się w ten zaaranżowany przez nią romans? Nie. Sprawy zaszły za daleko. Padły słowa, których nie można cofnąć. A w każdym razie, na których cofnięcie nie pozwalała mi urażona duma. Powiedziałam jej, że wyjeżdżam. I tak właśnie trzeba zrobić.

Sprzedaż kawalerki okazała się sprawą trudniejszą, niż mi się wydawało. Na rynku nieruchomości kryzys, zastój, klienci – jeśli już się trafiali – chcieli ją dostać za pół darmo. Minęła więc zima, potem wiosna, zaczęło się lato, a ja wciąż nie miałam pieniędzy na to, by na dobre rozpocząć nowe życie. Nie powstrzymało mnie to jednak przed wyjazdem z naszego miasteczka.

Trafiłam do pobliskiego Wrocławia, gdzie klepałam biedę, pracując jako ekspedientka, opiekunka do dzieci, a nawet operatorka wózka widłowego (szkolenie zafundował mi urząd pracy) w jednej z tutejszych hurtowni. Wynajmowałam wilgotne i mroczne sutereny na obrzeżach miasta albo gnieździłam się w jednym pokoju z sublokatorkami.

Było mi ciężko i źle. Niejeden raz żałowałam, że tak pochopnie opuściłam rodzinne strony i po raz drugi odrzuciłam uczucie Rafała. Byłam sama jak palec, jedyną pociechę stanowił dla mnie internet. Nadal lubiłam robić zdjęcia, nie miałam jednak czasu na fotografowanie pejzaży. Cykałam więc fotki dzieciom koleżanek z pracy lub tym, którymi się opiekowałam i wrzucałam je na swoją stronę na Facebooku. Było mi miło, gdy ktoś je w ciepłych słowach skomplementował.

Odmiana losu nadeszła cicho i niepostrzeżenie

Ot, pewnego dnia, wśród facebookowych komentarzy, znalazłam skierowane do mnie pytanie. Czy zrobiłabym sesję zdjęciową uroczemu bobasowi – synkowi pani, która do mnie napisała – i ile by to kosztowało? Zaniemówiłam. Ktoś chciał zapłacić za zdjęcia, które traktowałam dotąd jedynie jako swoje bezwartościowe hobby! Oczywiście, zgodziłam się, dając skandalicznie niską cenę. Trudno opisać tremę, z jaką pukałam do drzwi mieszkania mojej pierwszej klientki. Ale zdjęcia się jej spodobały.

A co najważniejsze, zostałam polecona kolejnym mamom. I tak, krok po kroku, robiłam coraz więcej fotografii. Najpierw zajęte miałam soboty, potem całe weekendy, następnie nawet poranki i popołudnia, a w końcu… zrezygnowałam z pracy (byłam akurat sekretarką jakiegoś nadętego gbura w garniturze, za tysiąc złotych) i poświęciłam się tylko swoim sesjom fotograficznym. Podniosłam ceny, wynajęłam własne studio, telewizja nakręciła o mnie parominutowy program. Pod koniec ubiegłego roku ze zdumieniem odkryłam, że stałam się w swojej branży znana i ceniona. Ktoś zaproponował mi nawet zorganizowanie autorskiej wystawy!

Na jej otwarcie przyszło sporo ludzi. Może nie tłumy, ale na tyle dużo, że mogłam wtopić się między nich z kieliszkiem białego wina w ręku i pozostać anonimowa, obserwować, jak oglądają powiększone, rozwieszone na ścianach zdjęcia mojego autorstwa. Wciąż, mimo że moja „kariera” trwała już ładnych parę miesięcy, nie chciało mi się wierzyć, że tylu ludziom podobają się moje fotografie. Bo przecież robiłam je, traktując to zajęcie jedynie jako hobby, mój sposób spędzania wolnego czasu.

Tamtego wieczoru nie puchłam jednak z dumy

Nie pławiłam się w samouwielbieniu. Nieoczekiwanie, do serca powrócił mi smutek. Otaczały mnie fotki radosnych, roześmianych bobasów i ich szczęśliwych rodziców. Dzieci, rodziny… A ja? Czy już zawsze będę sama? Chyba tak. Mimo sukcesu w życiu zawodowym, sprawy prywatne nadal leżały u mnie odłogiem.

Z zamyślenia wyrwało mnie nagle delikatne dotknięcie w ramię. Odwróciłam się, przywołując na twarz lekki uśmiech. Pewnie ktoś chce mi pogratulować… Na jego widok omal nie upuściłam kieliszka.

– Rafał! – wyrwało mi się.

Stał przede mną z tym samym nieśmiałym uśmiechem, co zawsze. W jego oczach wyczytałam jednak obawę.

– Tylko się nie denerwuj! Tym razem Ewka nie ma z tym nic wspólnego – wyrzucił z siebie z szybkością karabinu maszynowego. – Po prostu, śledzę w internecie twoje prace. I bardzo mi się podobają. Te fotografie są magiczne! Kiedy więc przeczytałem o wystawie, pomyślałem że… do trzech razy sztuka. Spróbuję. Jeśli jednak chcesz, żebym sobie poszedł, powiedz tylko, a ja już nigdy…

Nie pozwoliłam mu skończyć. Na jego widok serce podskoczyło mi do gardła tak, że nie mogłabym wydusić z siebie nawet słowa. Zarzuciłam mu więc ramiona na szyję i, stając na palcach, mocno, mocno go pocałowałam. Po ciele przebiegł mi rozkoszny dreszcz, a w głowie zaświtała tylko jedna myśl: „właśnie tak wygląda szczęście”. Intuicją to ja nie grzeszę, moja przyjaciółka ma niestety rację

Czytaj także:
„Przyjaciółka zachowywała się paskudnie wobec mojego męża. Ukrywała w ten sposób, że tak naprawdę... była jego kochanką!”
„Szefowa płaci mi marne grosze, a sama pławi się w luksusach. Wstydzę się poprosić o podwyżkę, bo to moja koleżanka”
„We wsi uważali mnie za dziwaczkę, bo zamiast brać, co podleci, szukałam drugiej połówki. Ale to ja miałam rację, nie oni”

Redakcja poleca

REKLAMA