Tego ranka jak zwykle zrobiłam sobie wodę z miodem. Napój był ciepły, więc postawiłam go na blacie i zapatrzyłam się w okno. Nie podeszłam bliżej, stałam pośrodku kuchni i jak najdłużej odwlekałam tę chwilę. Ale przecież kiedyś musiałam wyjrzeć na zewnątrz.
Bałam się, że znów zobaczę ślady na śniegu
Pierwszy raz pojawiły się parę dni wcześniej wraz z pierwszym białym puchem. Gdy rano wyjrzałam przez okno, na widok śniegu z radości aż się roześmiałam. Mój świętej pamięci mąż często powtarzał, że mam duszę dziecka. Coś w tym chyba jest, bo zanim za niego wyszłam, mama narzekała, że bujam w obłokach.
– Dziewczyna musi twardo stąpać po ziemi. Życie to nie bajka, a wieś to nie zamek – powtarzała. – Jak będziesz marzyć o niebieskich migdałach, to żaden chłop cię nie zechce. Bo po co komu taka niezdara?
A jednak zechciał. Mój Jurek był wyjątkowy i czasem śmialiśmy się, że pasujemy do siebie jak dwie połówki jabłka. Ja romantyczna marzycielka, on – miłośnik przyrody. Gdyby czasy były inne, to na leśnika by pewnie poszedł. Jednak on na roli musiał robić, w polu pomagać, a nie ganiać za marzeniami. Ale dopóki choroba mi go nie zabrała, każdą wolną chwilę spędzał w lesie. I gdy tak sobie, roześmiana, patrzyłam na wirujące płatki śniegu, napawając się ich urodą, w pewnej chwili wydało mi się, że widzę jego uśmiechniętą twarz za śnieżną zasłoną. Od razu zrobiło mi się ciepło na duszy. Wybiegłam wtedy na podwórko, tylko kubrak w locie chwyciłam i buty zmieniłam na śniegowce.
Uwielbiałam zimę… Ale ledwie wybiegłam za róg chałupy, stanęłam jak wryta. Na podwórku, od furtki do drewutni, wyraźnie było widać ślady stóp. Lekko już przysypane śniegiem, ale świeże. Nie wiedziałam, co robić. Sama jestem i jak na nieszczęście psa nawet nie mam, bo kilka miesięcy temu zdechł mój wierny Misiek. Syn obiecał mi przywieźć szczeniaka, ale ciągle coś mu wypadało, nie miał kiedy rozejrzeć się za psiakiem. Opatuliłam się szczelniej kubrakiem i przyjrzałam śladom. Duże, jakby po gumofilcach. Raczej facet… Ale zaraz – przecież one szły w tamtą stronę i wracały. Czyli w drewutni już nikogo nie było! Rozejrzałam się jeszcze po podwórku i ostrożnie podeszłam do składzika. Nie dostrzegłam jednak nic nadzwyczajnego. Skobel jak zwykle był zamknięty od zewnątrz. Uchyliłam go ostrożnie i zajrzałam do środka.
Wszystko było na swoim miejscu
Siekiera wbita w pień, drzewo ułożone na stosie. Przyjrzałam się uważniej, czy aby kto czego nie ukradł, ale nie – wydało mi się nawet, że drzewa było więcej niż wczoraj, kiedy brałam do kuchni na rozpałkę. No, ale przecież to niemożliwe! Wróciłam do domu i zrobiłam sobie śniadanie, zastanawiając się, kto i po co łaził po moim podwórku. Następnego dnia, kiedy wyjrzałam przez okno, znowu się przestraszyłam. W nocy napadło dużo śniegu, a od rana świeciło słońce. Wyraźnie widziałam więc ślady. Zadeptane było całe podwórze! Do kurnika, do szopy, do drewutni; nawet pod płotem, gdzie świerki rosły! Chyba je ktoś ruszał, bo na żadnej gałęzi nie było białej czapy. Nawet myślałam, żeby pójść je otrząsnąć, bo jak śnieg ciężki, to gałęzie się łamią. Zadzwoniłam wtedy do syna. Poprosiłam, żeby przyjechał. On w mieście mieszka, niezbyt daleko, ale godzina drogi jest. Obiecał, że po pracy wpadnie. Przyjechał zdenerwowany, z latarką całe podwórko obszedł.
– Nic nie widać. Zadeptałaś wszystko – zaczął narzekać, kiedy wrócił zziębnięty do domu. – Jak mam poznać, kto i gdzie łaził, jak wszędzie twoich śladów pełno?
– A co, miałam w chałupie siedzieć? Kury kto by nakarmił? – wzruszyłam ramionami, stawiając przed nim na stole talerz gorącej zupy. – Masz, zjedz ciepłe, po pracy przecież jesteś. A i powiem ci jeszcze, że nie musisz już paszy dla kur kupować.
– No przecież ostatnio prosiłaś… – spojrzał na mnie zdziwiony. – Jak to nie muszę? A czym kury będziesz karmiła?
– No właśnie okazało się, że jeszcze worek śruty mam, a myślałam, że pusto – przyznałam. – Jakoś go wcześniej nie widziałam.
– Psa ci kupię – stwierdził, odgryzając kawałek z kromki chleba. – Zaraz jutro po pracy… Nie, jutro nie zdążę, w ogóle w tym tygodniu mam szkolenia. W sobotę do schroniska pojadę. Nie możesz być tu sama. A może jednak na zimę do nas pojedziesz?
Spojrzałam na niego jak na wariata
Też miał pomysły ten mój synek!
– Gdzie, do miasta? – popukałam się w głowę. – A kury? A chałupa? Przecież grzać trzeba, bo się zniszczy wszystko. Nie, dziecko, ja tu zostanę, mnie tu dobrze. A jak psa dostanę, to i strachu nie będzie…
To był wtorek, a w środę znowu dostrzegłam ślady. Co prawda śnieg nie padał, jednak widziałam, że pojawiły się nowe. Przy płocie, przy drewutni, przy budzie nawet! Aż mnie to zdziwiło. Ktoś tu wyraźnie czegoś szukał, po coś łaził, ale żeby do psiej budy zaglądać?! Zaciekawiło mnie to i chociaż się bałam, to poszłam sprawdzić. Biały dzień, to odważniejsza się poczułam. Buda była… zreperowana. Misiek kilka lat temu, jak sąsiad wozem zaprzężonym w konia drzewo przywiózł, tak się na łańcuchu szarpał, że wyrwał kawałek deski. Przybiliśmy to byle jak, a potem zapominałam, i taka prowizorka pozostała. Misiek i tak zawsze luzem latał, tylko jak drzewo przywieźli, to go uwiązałam. Kury po swoim wybiegu chodzą, nie było strachu, że podusi. A teraz nowa deska przymocowana, siano wymienione na nowe…
No nie! Ktoś mi się tutaj ewidentnie rządził! Dlatego w sobotę rano stałam tylko i patrzyłam z daleka, nie śmiałam podejść do okna. W nocy znowu spadł śnieg, a ja czekałam, aż syn przyjedzie. Nie chciałam patrzeć, czy ślady są. Miał przywieźć psa. Szczeniak, bo szczeniak, ale zawsze raźniej. I kiedy usłyszałam warkot samochodu, dopiero to mnie oderwało od rozmyślań. Zaraz wodę wstawiłam, ciasto ze spiżarni przyniosłam.
– Masz – Mariusz wręczył mi puchatą kulkę, która usiłowała mnie polizać w nos. – Powinien wyrosnąć na dużego psa.
– Dziękuję – postawiłam psiaka na podłodze, a on natychmiast zrobił kałużę. – O masz… No tak, trzeba go wszystkiego nauczyć. Dobrze, zjedz sobie ciasto, a ja do kur pójdę, bo niekarmione jeszcze.
– Jak niekarmione? Południe prawie – Mariusz popatrzył na mnie zdziwiony.
– A bo się bałam, że ślady będą…
Nie odpuścił, poszedł ze mną
I ślady znów były! Znowu śnieg ze świerków został strącony, a kury… nakarmione. Mariusz zajrzał do drewutni.
– Mama, a mówiłaś, że drzewa trzeba narąbać, a tu świeżo porąbane drwa leżą.
– Jakaś niewidzialna ręka mi tu działa – przeraziłam się i przeżegnałam.
Mariusz się tym wszystkim naprawdę zaniepokoił. Stwierdził, że na noc zostanie, będzie czuwał. Zadzwonił do Moniki, do mojej synowej znaczy, że nie wróci. Samochód do stodoły wstawił, zrobił sobie kawę i kanapkę ze smalcem, a potem oznajmił mi, że całą noc przy oknie będzie siedzieć.
– A ty spać idź, bo tylko mi się tu kręcić będziesz, światło świecić, to jeszcze mi go spłoszysz – pogonił mnie.
Poszłam, ale wierciłam się cały czas i nasłuchiwałam, chociaż sama nie wiem czego. Bo furtka była naoliwiona, a psiak drzemał w sieni i nie zwracał na nic uwagi. Kroków też bym przecież nie słyszała, bo jak? Świeży śnieżny puch jest jak poduszka, a jeśli mrozu nie ma, to przecież nawet nie skrzypnie nic pod butem. Ale jednak coś usłyszałam, jakby szuranie. Rano już było, chociaż ciemno na dworze, szarówka taka. Spojrzałam na budzik – jeszcze szósta nie wybiła. Wstałam cicho i poszłam do kuchni, pewna, że Mariusz zasnął, ale ledwie zdążyłam się ruszyć, gdy usłyszałam cichy trzask drzwi, a potem jakiś rumor. Wbiegłam do kuchni, zapaliłam światło na zewnątrz.
Na śniegu kotłowały się dwie postaci
Nie mogłam rozpoznać, kto zwycięża, i z tych nerwów o Mariusza złapałam tłuczek do ziemniaków, po czym wybiegłam w szlafroku i kapciach na ośnieżone schody. Ale wtedy kłębowisko znieruchomiało, a za chwilę zobaczyłam, jak Mariusz prowadzi kogoś za kołnierz do chałupy. Ślizgając się w kapciach na podeście, zawróciłam do kuchni i zapaliłam światło. Mój syn wprowadził „włamywacza”, a kiedy ten się otrzepał, czapkę zdjął – zdębiałam.
– Pan Tomasz? – nie wierzyłam własnym oczom. – A co pan tu robi?!
– Ja? Nic… – jęknął wystraszony.
Mariusz go trochę poturbował.
– Pomóc chciałem – dodał nieśmiało.
– Pomóc? Przestraszył mnie pan…
Podałam mu chusteczkę, a on przycisnął ją sobie do ust. Zaniepokojona obejrzałam Mariusza, ale jemu nic nie było.
– No odśnieżyć trochę – wyseplenił niewyraźnie przez chustkę pan Tomasz. – Bo widziałem, jak syn przyjechał, a potem samochodu nie było, a zaspy takie się zrobiły. Przecież pani nie będzie biegała z łopatą…
Od słowa do słowa – okazało się, że to on mnie nachodził. Drzewa przynosił, już porąbanego, śrutę kurom kupił, budę naprawił, o świerki zadbał.
Patrzyłam na niego oszołomiona
Pana Tomasza nie znałam zbyt dobrze, on tu właściwie nowy jest, ledwie 10 lat temu na wieś się przeprowadził po śmierci żony. Cichy, spokojny, ale mało towarzyski, niewielu tu z nim gadało.
– Ale dlaczego? Po co pan to wszystko robił? – nadal nie rozumiałam.
– Syn rzadko przyjeżdża…
– A to nie lepiej było powiedzieć, zapytać, tylko tak, po kryjomu? – dociekałam.
– Kiedy mi wstyd było… Krępowałem się.
Mariusz przespał się trochę i do domu wrócił, a ja pana Tomasza zaprosiłam na gorący rosół i ciasto, bo za tę pomoc mu się należało. Chociaż z tego, jak on na mnie patrzy i co mówi, to coś mi się widzi, że on nie tylko chciał pomóc. W jednym wieku jesteśmy, oboje samotni… No, ale czy on się nada na mojego „kawalera”? Jedno muszę przyznać: moja „niewidzialna ręka” na psach zna się świetnie i puchata kulka już wie, że kałuży w domu się nie robi. A Tomasza uwielbia… Widać to dobry człowiek!
Czytaj także:
„Gdy zmarł teść, teściowa się zmieniła. Obsesyjnie interesowała się naszym życiem, nieproszona cerowała moje majtki”
„Czułam, że to dziecko musi żyć. Próbowałam odwieść Kasię od usunięcia ciąży i miałam rację. To dziecko uratowało jej życie”
„Adrian miesiącami mnie dręczył i prześladował. Policja mnie zbyła. Zainteresują się dopiero, gdy zrobi mi krzywdę”