Zazdrościłam mojej sąsiadce pięknego ogrodu na balkonie. Pole do popisu miała niewielkie – raptem dwa metry na półtora. U mnie wystarczało na to, żeby wystawić suszarkę do prania i składane krzesło. U niej, na tej samej powierzchni, działy się cuda. Od wczesnej wiosny było kolorowo i zielono. A w maju kwietne szaleństwo opanowywało cały balkon. Coś się pięło, zwisało, rozkrzewiało się. A jak pachniało… Przesiadywałam wieczorami na swoim szarym balkonie tylko po to, by wdychać tę odurzającą mieszaninę zapachów.
Ze mnie ogrodniczka jak z koziej rzyci trąbka. Nie usychały mi tylko sztuczne rośliny. Cokolwiek żywego znalazło się w moim domu, po jakimś czasie powolnej agonii zdychało całkowicie. Nawet niby odporne kaktusy. Co rusz ktoś ze znajomych – „bo masz tu tak pusto, coś zielonego by się przydało” – przynosił mi kwiatka w doniczce. No i przez jakiś czas nieszczęsny plant spełniał swoje zdanie: ożywiał przestrzeń, potem historia się powtarzała, a ja miałam kolejną pustą doniczkę do kolekcji.
Dwa lata temu postanowiłam to zmienić
Przecież domowe ogrodnictwo nie może być takie trudne, żeby przerastało osobę z wyższym wykształceniem. Uzbroiłam się w kartę płatniczą i pojechałam do centrum ogrodniczego. Tam na pewno było wszystko, czego potrzebowałam, oraz fachowcy, którzy mogli doradzić to, co najlepsze.
No i doradzili, myślałam, patrząc na wyładowany po dach samochód. Kwiaty, krzewy, pnącza, nasiona, doniczki, skrzynki, ziemia, odżywki, podpory… Wszystko to miało zamienić mój balkon w zieloną oazę w środku miasta. Oby. Potrzebne informacje na temat pielęgnacji miałam znaleźć w internecie. Jak sadzić, podlewać i tak dalej.
Przez trzy tygodnie mój ukwiecony balkon wyglądał jak ja, kiedy wystroję się na randkę. Nosiłam ziemię, wsypywałam do kolorowych donic, dodawałam odżywek i innych uzdatniaczy, podlewałam odstaną wodą, bo taka podobno najlepsza… I co? Po miesiącu mój balkon wyglądał jak ja rano po nocnej imprezie w klubie. Ledwie żywy i mocno wczorajszy. Wszystko schło na potęgę mimo podlewania. Jak wyschło i podlałam za dużo, zaczęło gnić. Nie było już czego ratować. W środku lata znowu miałam na balkonie pustynię, a tuż obok, na balkonie sąsiadki, wszystko rosło, kwitło, pyszniło się i pachniało.
Chrzanić to, widocznienie mam ręki do roślin. Gorzej, mam rękę mordercy zieleni. Wyrzuciłam wszystkie badyle, uschnięte i zgniłe. Doniczki upchnęłam, jedna w drugiej, w kącie balkonu. Kilka ładnych stów poszło do kosza i stało w kacie, szpecąc i tak już brzydki balkon, i zmniejszając jego i tak niewielką powierzchnię. Znowu mogłam tylko siadać na twardym krześle (bo miękkie siedzisko jak nic by mi zapleśniało) i patrzeć z zazdrością na balkon sąsiadki, i wdychać cudowny aromat, który roznosił się wieczorami…
Ucieszyła się z zaproszenia
Gdy nadszedł kolejny sezon, nie zamierzałam nawet kiwnąć palcem w sprawie balkonu. Niech sobie będzie, jaki jest. Choć nie musi być brudny. Akurat zmywałam podłogę, żeby usunąć resztki zanieczyszczeń po zimie, gdy sąsiadka wychyliła się przez barierkę i zagaiła:
– Ładnie by tu teraz u pani bratki wyglądały.
– Zapewne – przyznałam. – Tylko ja nie mam szczęścia do bratków ani żadnych innych kwiatków. Wszystko mi zdycha. Nie ma sensu męczyć roślin.
– Widziałam, co robiła pani w zeszłym roku. Ładnie to wyglądało, ale krótko. Co było do przewidzenia, bo nic z tego, co pani sadziła, nie nadawało się na wschodni balkon. Tamte rośliny potrzebowały cienia i przewiewu, a nie słońca od czwartej nad ranem.
– Serio? To jest różnica? – zdziwiłam się. W centrum ogrodniczym nikt mnie nie pytał o takie detale, czy mam balkon od wschodu czy od północy…
– Jasne. Jedne kwiaty będą uwielbiać słońce, inne wolą cień. Jednym skwar od rana nie przeszkadza, inne od razu padną – wyjaśniła.
Widziałam, że samotna sąsiadka ma ochotę pogadać. Właściwie czemu nie. Tyle lat mieszkamy obok siebie, a wymieniamy tylko grzecznościowe uwagi. Może połączyć przyjemne z pożytecznym, zaprzyjaźnić się i skorzystać z jej wiedzy?
– A nie wpadłaby pani do mnie na kawę? Chętnie się dowiem, co przeżyłoby na moim balkonie.
Twarz starszej pani rozjaśnił uśmiech.
– Jeśli ma pani ochotę, to nie odmówię… Na emeryturze jestem, czasu mam w bród!
I tak się zaczęła nasza balkonowa przyjaźń, bo to nie była jednorazowa wizyta. Kiedy pani Krysia zobaczyła moją kolekcję doniczek, załamała ręce, że tyle miejsca na kwiaty się marnuje. Zaraz zaczęła mi opowiadać, co dałoby się w nich posadzić, kiedy i jak długo by kwitło, jak by pachniało, czy przeżyłoby zimę, czy trzeba by to czymś zastąpić jesienią.
Słuchałam jak zaczarowana, a potem wzięłam kartkę i długopis. Zaczęłam pisać, ale nie nadążałam, więc by nie uronić ani słowa, włączyłam dyktafon w telefonie. Najpierw pomogła mi posadzić bratki. Rzeczywiście, jak obiecywała, od razu zrobiło się weselej, przez kolorowe oczka w pastelowych doniczkach. Potem doszły prymule. W długiej skrzynce posadziła mi lawendę, zaś obok w niewielkich pojemnikach: bazylię, miętę, tymianek.
– Miętę będziesz mieć do wody na lato, jak zaczniesz obrywać listki, to pięknie się rozkrzewi, tylko podlewaj codziennie. Bazylia tak samo, do pomidorów jak znalazł – opowiadała.
– Zaraz, zaraz, popodpisuję je tylko… – markerem namazałam na dnie doniczki nazwę zielska, które w niej rosło, żeby nie pomylić się potem i nie dodać do wody bazylii, a do spaghetti mięty.
– Teraz już możemy sadzić surfinie. Nie, nie kupuj, przyniosę ci. Wysiałam za dużo i muszę poprzerywać, bo nic by nie wyrosło.
Starsza pani wstrzymywała mnie i kręciła głową za każdym razem, gdy chciałam pojechać i coś dokupić.
– A po co ci jakieś odżywki? Wrzosy możesz podlewać kawą, świetnie zakwasza ziemię, a one taką lubią. Tu podrzuć skorupki jajek, nie bój się, będzie dobrze.
Nie miałam pojęcia, skąd to wie, ale wiedziała absolutnie wszystko. Nie było pytania, na które nie znałaby odpowiedzi. Dzieliła się ze mną swoją wiedzą w zamian za kawę, i jeszcze przynosiła ciastka, którymi starała się mnie podtuczyć, bo jej zdaniem byłam za chuda.
Teraz czas na mieszkanie?
Dzięki jej radom mój balkon zaczął przypominać zieloną oazę, która zawsze podobała mi się na zdjęciach w magazynach wnętrzarskich, a której sama nigdy bym nie stworzyła.
– No, teraz możemy się wziąć za twoje mieszkanie – powiedziała kiedyś, biorąc się pod boki i wiodąc spojrzeniem po moich ścianach, półkach, a nawet suficie, jakby oceniała po kolei wszystkie możliwości.
– Ale tu naprawdę nie ma sensu czegokolwiek robić – zaoponowałam. – Szkoda zachodu, skoro i tak uschnie.
– Przede wszystkim to człowiek usycha bez roślin! – powiedziała.
Nie ośmieliłam się dyskutować. W sypialni pani Krysia ustawiła mi dwa bluszcze (bo bluszcze nawilżają powietrze i dobrze oczyszczają je ze skażeń). Zielone pnącza nie tylko nie zdechły, ale po kilku tygodniach wyraźnie wydłużyły pędy, które owijałam wokół ramy łóżka. W salonie, na północnym oknie, w glinianych doniczkach zamieszkały wrzosy, które dotąd zawsze usychały.
Tym razem zadziałały czary i nie uschły. Rosły, a pędy, przypominające kitki wiewiórki, rozkrzewiały się we wszystkich kierunkach. W kącie postawiła wielką palmę, której nazwy wciąż nie mogę zapamiętać, ale sprawia mi radość i satysfakcję samo patrzenie na nią. Że jest, że żyje, że rośnie.
W moim mieszkaniu wreszcie się zazieleniło. Może nie za bardzo, nie jak na łące czy w dżungli, bo nadal się bałam, że któregoś dnia to wszystko zacznie marnieć – gdy moja fatalna ręka do kwiatów wygra ze szczęśliwą ręką pani Krysi. Kwiaty od znajomych też ustawiałam według wskazówek sąsiadki, a potem już sama się nauczyłam, czego może potrzebować dana roślina, i moja rękę przestała być przeklęta oraz fatalna.
Pani Krysia miała rację – bez roślin człowiek usycha. O wiele lepiej mi się oddychało, gdy w każdym pomieszczeniu miałam małe fabryki tlenu. O wiele przyjemniej mi się siedziało, spało, żyło, mieszkało, kiedy coś obok się zieleniło.
– Tyle lat zazdrościłam pani tego maleńkiego ogrodu… – westchnęłam, siedząc na swoim balkonie.
Pani Krysia siedziała na swoim
– A wystarczyło zapytać, dziecko, przecież bym ci wszystko powiedziała… – odparła tym swoim śpiewnym, ciepłym tonem, który polubiłam.
– Wystarczyło. Teraz też mam własny piękny ogródek. I to umeblowany!
Właśnie przyszły nowe mebelki, które zmieściły się pośród roślin. Ustawiłam też kilka lampionów na świece, żeby wieczorami robiły klimat.
– Uczeń przerósł mistrza! – roześmiała się pani Krysia. – Ciekawe, czy w tym roku trzmiele znowu urządzą sobie hotel w twojej lawendzie…
– Oj, bardzo bym chciała. Wyglądają uroczo, kiedy śpią przyczepione do kwiatów. I może w tym roku będzie więcej truskawek. Zaproszę panią na ucztę.
– Dziękuję, kochanie… Naprawdę. Nawet nie wiesz…
Ale chyba wiedziałam. To podziękowanie dotyczyło tego, co ja ofiarowałam sąsiadce w zamian za jej wiedzę i pomoc…
Czytaj także:
„Moja 60-letnia sąsiadka zachowywała się i ubierała jak nastolatka. Tłumy facetów wychodziły od niej nad ranem”
„Sąsiedzi noszą mnie na rękach, bo uratowałam życie sąsiadki. To nie ja jestem bohaterką, tylko oni są żałosnymi tchórzami”
„Starsza sąsiadka uratowała mnie przed krnąbrną dziewczyną i na dodatek zostawiła pokaźny spadek. Byłem w szoku”