„Urabiałam się po łokcie, żeby wyżywić męża i dorosłych synów. Żerowali na mnie jak hieny i czyścili mi konto z wypłaty”

kobieta  po 40tce zmęczona fot. Adobe Stock, carballo
„Mąż niespecjalnie nalegał na mój powrót. Niby się cieszył, kiedy przyjeżdżałam, ale równie cieszył się, kiedy wyjeżdżałam. Wszystkie zarobione pieniądze przywoziłam do Polski. Zawsze kładłam je w szufladzie biurka i zaznaczałam, że wszyscy mogą z nich korzystać. I korzystali, bo przy kolejnej wizycie zastawałam szufladę pustą”.
/ 17.08.2022 14:30
kobieta  po 40tce zmęczona fot. Adobe Stock, carballo

Wyszłam za mąż, mając 25 lat. Oboje pracowaliśmy. Mąż dobrze zarabiał u badylarza, jak się wtedy mówiło. Prywaciarz dobrze płacił, a i świeże warzywa też mieliśmy na co dzień, bo pracownicy mogli sobie brać na własne potrzeby. Ja szybko zaszłam w ciążę, urodziłam synka, Maćka, dwa lata później znowu spodziewałam się dziecka. Czekaliśmy z mężem na córeczkę, ale los zrobił nam psikusa i zamiast Basi urodził się Wituś.

Synowie byli kompletnie różni

Czasem żartem zastanawialiśmy się, czy na pewno obaj są naszymi synami. Maciek dobrze się uczył, więc pójścia na wywiadówki nie musieliśmy losować, tak jak w przypadku Witka. To był naprawdę kawał ancymonka. Uwagi i wezwania do wychowawcy były na porządku dziennym. Kiedy przychodził czas na wywiadówkę, żadne z nas nie miało ochoty iść i świecić oczami.

Dzięki Bogu, obaj synowie skończyli szkoły i bez trudu dostali się na studia. Co dziwne, na studiach lepiej sobie radził Witek. Budownictwo okazało się jego żywiołem. Maciek studiował marketing, ale jakoś bez przekonania. Wtedy zdarzyło się coś, co wywróciło nasze poukładane życie do góry nogami.

Wypadek w szklarni, w której pracował mój mąż, stał się głośny w całej okolicy. Właściciel gospodarstwa zginął na miejscu, mój Janek stracił rękę. Nie tylko nie dostał odszkodowania, ale jako osoba nieubezpieczona musiał zapłacić za szpital. Poszły na to całe nasze oszczędności. Ja już wtedy pracowałam w sklepie mięsnym, ale co to były za pieniądze! Chłopcy chcieli zrezygnować ze studiów i iść do pracy.

Stanowczo zaprotestowałam

– Damy sobie radę – powiedziałam pewnym głosem, chociaż nie miałam pojęcia, co w tej sytuacji zrobić.

– Mamo – zaczął Maciek – przecież możemy wziąć dziekankę, a po roku zobaczymy – przekonywał.

Wykluczone – powiedziałam twardo, kończąc dyskusję na ten temat.

Rozwiązanie pojawiło się szybciej, niż przypuszczałam. Kuzynka zaproponowała mi wyjazd do Anglii. Polska firma zarejestrowana w Anglii szukała kobiet do sprzątania domów w Portsmouth. Nawet nie wiedziałam, gdzie to jest. Okazało się, że to nieduże miasto na południu, na wybrzeżu. Na początku wahałam się. Mój angielski był marny i obawiałam się, czy porozumiem się z pracodawcami.

Jedziemy tam sprzątać, a nie konwersować – uspokajała mnie kuzynka.

W końcu dałam się przekonać. Na początku nie było łatwo. Moje możliwości komunikacji w języku angielskim okazały się jeszcze skromniejsze, niż myślałam. Powoli jednak zaczęłam coś łapać i po trzech miesiącach mogłam się już porozumieć w podstawowych sprawach. Sprzątałyśmy głównie domy w Port Solent.

Pięknie położone wzdłuż kanału, z ogródkami dochodzącymi do wody, wyglądały jak marzenie. Ale sprzątać nie było tam łatwo. Prawie w każdym były wąskie i strome schody prowadzące z parteru na piętro. No i te nieśmiertelne angielskie wykładziny w każdym pomieszczeniu oprócz kuchni i łazienek. A ludzie różni.

Niektórzy praktycznie do nas się nie odzywali

Płacili firmie sprzątającej, więc nawet w tych kwestiach nie musieli mieć z nami kontaktu. Jeden dom zapamiętałam szczególnie. Mieszkało tam dwóch chłopaków. Gdy kończyłam sprzątać, zawsze proponowali coś do picia, często dawali jakieś drobiazgi w prezencie albo ekstra napiwki. A przede wszystkim byli bardzo mili i uprzejmi. U nich nie czułam się jak tania siła robocza ze wschodniej Europy, tylko jak zwykły pracujący człowiek. Nawet nie zauważyłam, kiedy minęły trzy lata tej mojej zarobkowej emigracji.

Do Polski przyjeżdżałam kilka razy w roku, najczęściej na święta. Szkoda mi było pieniędzy – i tych, których w tym czasie nie zarobię, i tych, które trzeba na taki wyjazd wydać. Mąż też niespecjalnie nalegał na mój powrót. Niby się cieszył, kiedy przyjeżdżałam, ale miałam wrażenie, że równie cieszył się, kiedy wyjeżdżałam.

Chłopcy pokończyli studia. Witek po dyplomie zaczął pracować na różnych budowach, co pozwalało z pożytkiem wykorzystać jego nadzwyczajną energię. Miał kilka propozycji pracy w urzędach, nawet na wysokich stanowiskach, ale tego nie chciał.

– Jak mnie posadzą za biurkiem – ostrzegał – to mnie rozniesie.

Maciek skończył marketing, ale po studiach nie znalazł pracy w swoim zawodzie. Próbował własnej działalności, lecz jakoś mu to nie wychodziło. Obaj zaczynali życie i jak to młodym na początku, nie było im łatwo.

Czułam, że muszę im pomóc

Zdecydowałam się więc na dalszą pracę w Anglii. Tym razem już nie jako sprzątaczka. Szefowa firmy, w której dotąd pracowałam, szukała kogoś do opieki nad ojcem. Widocznie wzbudzałam jej zaufanie, skoro mi zaproponowała tę pracę. I tak z nadmorskiego Portsmouth przeniosłam się do Londynu. Los mi sprzyjał. Okazało się, że staruszek, którym mam się opiekować, jest Polakiem.

Całe życie mieszkał w Warszawie. Kiedy jednak zaczął podupadać na zdrowiu, córka od lat mieszkająca w Anglii zabrała go do siebie. Fizycznie pan Bronisław był nawet dość sprawny. Najgorsza okazała się postępująca choroba Alzheimera. Tracił pamięć i orientację. Często nie wiedział, gdzie jest. Dlatego potrzebował ciągłego nadzoru.

Pani Agata przygotowała kartki z informacją, kim on jest i gdzie mieszka, i umieściła we wszystkich ubraniach. To na wypadek, gdyby sam wyszedł z domu. Podobno już kilka razy zmylił opiekunki i poszedł na spacer. Oczywiście zazwyczaj ktoś go przyprowadzał. Raz to nawet byli strażnicy miejscy, bo pan Bronek zapuścił się aż na daleki bazar. Do moich obowiązków należało pilnowanie regularnego podawania leków i przygotowywanie posiłków.

Córka odwiedzała go w weekendy

Kiedy się pojawiała, zostawiała mi pieniądze na zakupy i listę produktów, które mam kupić oraz zaplanowane menu na cały tydzień. Nie powiem, zdrowe to wszystko było, ale takie jakieś…

– Jadzia – szepnął kiedyś do mnie konfidencjonalnie pan Bronek – a nie ugotowałabyś czegoś normalnego do jedzenia? Tak po naszemu? – zakończył z szelmowskim uśmiechem.

No to ugotowałam. Jak on zajadał tę ogórkową zupę, jak mlaskał, pochłaniając ziemniaczane placki!

– Nie wiem tylko, co na tę ucztę powie Agata – zastanawiałam się głośno.

Nic jej nie powiemy – powiedział, wznosząc rękę do góry. – Sztama?

– Sztama – zaśmiałam się i jak to mówią młodzi, przybiłam piątkę.

Przez kilka lat opieki nad panem Bronkiem zarobiłam naprawdę sporo. Nie musiałam płacić za mieszkanie, na dobrą sprawę jedzenie też mnie nic nie kosztowało, bo tyle, co gotowałam, zazwyczaj starczało na nas dwoje. Prawie wszystkie zarobione pieniądze przywoziłam do Polski. Uważałam, że należą się mojej rodzinie.

Zawsze kładłam je w szufladzie biurka i zaznaczałam, że wszyscy trzej mogą z nich korzystać. I korzystali, bo przy kolejnej wizycie zastawałam szufladę pustą. Wiedziałam więc, że nadal muszę pracować. Wprawdzie mąż i chłopcy co rusz nagabywali mnie, kiedy już naprawdę wrócę, ale ja byłam rozdarta.

W końcu zdecydowałam się

Powiedziałam pani Agacie, że kończę pracę i wracam do domu. Wtedy i ona, i pan Bronisław zaczęli mnie błagać, żebym jeszcze trochę została. Dostałam nawet podwyżkę. I znowu mój powrót przesunął się o kolejny rok. Śmierć pana Bronka była jak grom z jasnego nieba. Wprawdzie coraz częściej niedomagał, ale nikt nie spodziewał się, że tak szybko odejdzie. Wraz z jego śmiercią skończyła się moja praca.

Zastanawiałam się, co robić. Drugiej takiej roboty już pewnie nie dostanę, a do sprzątania nie miałam ochoty wracać. To już nie te siły.

Mamo, wracaj do domu – namawiali mnie moi chłopcy.

Przyjechałam do Polski jeszcze bez konkretnej decyzji. Trochę chciałam już wrócić, ale na myśl o głodowej emeryturze ta ochota stygła. Renta męża i moja emerytura wystarczyłyby na nędzną egzystencję, i to przy porządnym zaciskaniu pasa.

– Zrobisz, jak zechcesz – powiedział smutno Janek – ale ja wolałbym, żebyś została w domu na dobre.

– No świetnie, ale z czego będziemy żyć? – zapytałam.

– Z tego – powiedział Jan, podając mi jakiś dokument. – Przez te wszystkie lata zabezpieczyłaś nas na starość.

Boże, to astronomiczna kwota – nie mogłam ochłonąć, patrząc na wyciąg z banku. – Na początku, kiedy jeszcze chłopcy studiowali, korzystaliśmy z pieniędzy, które przywoziłaś – zaczął opowiadać. – Kiedy Witek skończył studia, dostał bardzo dobrą pracę. Dobrze zarabiał i wtedy zdecydował, że wszystkie zarobione przez ciebie pieniądze wpłacimy do banku i jeszcze co miesiąc on będzie swoje do tego dokładał. Maciek zaczął wpłacać pieniądze na to konto dopiero trzy lata temu, kiedy wreszcie zaczął porządnie zarabiać.

– A ty? – zapytałam. – Przecież musiałeś z czegoś żyć.

Pracuję w parku – uśmiechnął się. – Okazało się, że moje doświadczenie w pracy w ogrodnictwie bardzo się przydało. Nie muszę pracować fizycznie, głównie doradzam – powiedział trochę żartem, ale z dumą.

Rany boskie, Janeczku, to my jesteśmy bogaci – zaśmiałam się.

– Jak się ma taką żonę i takich synów, to wiadomo, że człowiek jest bogaty – mąż powiedział to tak, że znowu zobaczyłam w nim tego młodego chłopaka, za którego kiedyś wyszłam. 

Czytaj także:
„Gdy zmarł teść, teściowa się zmieniła. Obsesyjnie interesowała się naszym życiem, nieproszona cerowała moje majtki”
„Czułam, że to dziecko musi żyć. Próbowałam odwieść Kasię od usunięcia ciąży i miałam rację. To dziecko uratowało jej życie”
„Adrian miesiącami mnie dręczył i prześladował. Policja mnie zbyła. Zainteresują się dopiero, gdy zrobi mi krzywdę”

Redakcja poleca

REKLAMA