Janusza poznałam kiedy byłam w ostatniej klasie liceum. Nasze mamy pracowały w tym samym urzędzie, przyjaźniły się i odwiedzały. Któregoś razu przyjechał odebrać swoją mamę i wszedł do nas na herbatę. Świetnie nam się rozmawiało, więc kilka dni później umówiliśmy się do kina.
Potem już samo się potoczyło
Byliśmy parą jakieś pięć lat, aż oświadczył mi się. W zasadzie to była formalność, bo i jego, i moi rodzice spodziewali się, że tak to się skończy. Sześć lat po ślubie na świat przyszedł nasz pierwszy syn, a po kolejnych czterech latach drugi.
Wiedliśmy spokojne życie zwyczajnej rodziny. Janusz pracował jako motorniczy tramwajów, a ja byłam urzędniczką na poczcie. Po pracy wracałam do domu, gotowałam obiad albo odgrzewałam ten wczorajszy, potem jakiś film w telewizji i spać.
W weekendy jeździliśmy z chłopcami do ZOO albo do kina, latem na działkę do teściów. Wakacje co roku nad Bałtykiem w tym samym pensjonacie. Nudne, zwyczajne życie, ale nie oczekiwałam nigdy niczego innego.
Janusz był dobrym ojcem. Może nie okazywał za bardzo emocji, ale dbał o chłopców. Chodził na ich mecze w młodzieżowej szkółce piłkarskiej, czasami zabierał na lody czy do popularnej restauracji szybkiej obsługi.
Wszystko zmieniło się tego feralnego dnia
Miałam właśnie przerwę na lancz, kiedy zadzwonił mój telefon. Na wyświetlaczu zobaczyłam jakiś obcy numer. Zazwyczaj nie odbieram, bo to najczęściej jakieś reklamy albo ankiety, ale tym razem intuicja kazała mi odebrać.
– Pani mąż zasłabł i trafił do szpitala – poinformował mnie policjant.
Momentalnie zrobiło mi się gorąco, a potem zimno. Zamarłam. Zdążyłam tylko dopytać, do którego szpitala go przewieziono, po czym wyprosiłam u naczelniczki wolne i czym prędzej popędziłam na autobus.
Czterdzieści minut później byłam w szpitalu. Nie wpuszczono mnie na salę. Pielęgniarka powiedziała, że jest nieprzytomny. Okazało się, że Janusz miał jakąś wadę serca, o której nikt nie wiedział. Dwa dni później odszedł. Nawet się z nim nie pożegnałam.
Nie wiedziałam, co dalej zrobić. Nie miałam pojęcia jak powiedzieć naszym synom, że nie zobaczą więcej taty. Gdyby nie moja mama, nie dałabym sobie z tym rady. W zasadzie to ona ogarnęła sprawy pogrzebu za mnie. Zabrała też do siebie chłopców na kilka dni, żeby nie musieli oglądać mnie w takim stanie.
Nie potrafiłam podnieść się z łóżka, żeby pójść do pracy. Nie miałam pojęcia, jak sobie poradzę bez męża. Przecież on był ze mną od zawsze! Byłam przekonana, że to koniec świata. Wzięłam zwolnienie w pracy i przez tydzień prawie nie wychodziłam z domu.
Po tygodniu przyjechała do mnie moja mama.
– Nie możesz tkwić w domu jak w jakiejś twierdzy. Nie tobie jednej zmarł mąż. Masz dwóch synów, o których musisz zadbać. Życie toczy się dalej!
Siłą zwlekła mnie z łóżka i wysłała do łazienki, żebym się doprowadziła do porządku. Potem wsadziła mnie do swojego auta i zabrała do siebie.
Chłopcy doszli do siebie dużo szybciej niż ja. Okazali więcej dojrzałości i to oni mnie podnosili na duchu, a nie ja ich. Starszy syn był już wtedy w drugiej klasie technikum. Bez problemu więc zajmował się młodszym bratem, gdy ja byłam w pracy.
Po czterech miesiącach przestałam płakać po nocach i pogodziłam się ze swoim losem. Miałam czterdzieści lat, a czułam się jakbym miała z siedemdziesiąt. Kompletnie nie widziałam dla siebie przyszłości.
Mama kazał mi się wziąć w garść
– Zajmij się czymś. Zapisz się na jogę albo na kurs prawa jazdy. Zawsze to Janusz was wszędzie woził. Może czas się uniezależnić?
W tamtej chwili wydawało mi się to absurdalne. Zawsze jeździłam komunikacją miejską, po co mi prawo jazdy? Później jednak zastanowiłam się nad tym. Może faktycznie potrzebuję jakiegoś dodatkowego zajęcia? Chłopcy są już duzi, nie trzeba się nimi ciągle zajmować. Mają własne sprawy, kolegów, sport.
Póki co miałam jednak na głowie sprawy zawodowe. Nasza naczelniczka odeszła na emeryturę i zaproponowano mi objęcie tego stanowiska. Doszłam do wniosku, że parę dodatkowych groszy się przyda, choć chłopcy dostali rentę po tacie. Kiedy jednak wszystko wróciło na dawne tory, postanowiłam zapisać się na prawo jazdy.
Teoria okazała się bardzo łatwa. Kiedy zdałam test, mogłam zacząć jazdy. Jako instruktora przydzielono mi Andrzeja, sympatycznego faceta koło pięćdziesiątki. Był bardzo cierpliwy i z podziwu godną wyrozumiałością podchodził do moich nieudolnych prób kierowania samochodem. Kiedy skończyłam ostatnią lekcję zapytał, czy poszłabym z nim na kawę. Poczułam miłe podekscytowanie, ale z drugiej strony z tyłu głowy siedziało mi, że to coś niewłaściwego. Przecież Janusz odszedł niespełna rok temu.
Odmówiłam. Zobaczyłam na twarzy Andrzeja zasmucenie i poczułam wyrzuty sumienia. Głupio jednak było teraz się wycofywać.
Opowiedziałam o tym mamie
– Oj, córcia, głupio zrobiłaś. Nie możesz przecież wiecznie żyć w żałobie. Jeśli miałaś ochotę i ten facet jest interesujący, trzeba było się z nim umówić. Może jeszcze nie jest za późno?
Słowa mamy dały mi do myślenia. Faktycznie, może to jest moment, żeby rozpocząć nowe życie? Zadbać o siebie, zapisać się na jakiś fitness?
Dotarło do mnie, że przez te wszystkie lata małżeństwa zupełnie zapomniałam o sobie. Nie kupowałam nowych ciuchów, bo sądziłam, że te, które mam, wciąż są w świetnym stanie. Nie zauważyłam, że zmieniła się moda. Z dość atrakcyjnej czterdziestolatki zrobiłam z siebie starą ciotkę.
Funkcjonowałam w trybie praca–dom i nic poza tym. Żadnych przyjaciół, zainteresowań, nigdy nawet nie byłam u kosmetyczki. Czasem z zazdrością spoglądałam na koleżanki w pracy, które rozmawiały o nowych rodzajach lakierów do paznokci albo wymieniały się adresami manikiurzystek.
To był nowy start
Następnego dnia po pracy poszłam do fryzjera. Powiedziałam, że chcę zupełnie zmienić fryzurę. Fryzjerka położyła mi farbę, podcięła i wymodelowała włosy. Poszłam też na mały shopping, na którym udało mi się upolować bardzo ładną sukienkę w super cenie. Wieczorem zadzwoniłam do Andrzeja.
– Cześć… jeśli jeszcze nie jest za późno… Może wciąż masz ochotę na kawę?
Umówiliśmy się na sobotę. Nie brałam tego spotkania na poważnie, raczej jako zwykłe spotkanie ze znajomym. Andrzej czekał już na mnie z bukietem kwiatów. Poszliśmy na kolację do włoskiej knajpki.
Tamten wieczór, pierwszy z wielu kolejnych, upłynął nam bardzo miło. Uświadomiłam sobie, że muszę wszystko zacząć od nowa, nie oglądać się ciągle wstecz, ale zadbać przede wszystkim o siebie, bo tylko wtedy moi synowie będą szczęśliwi. Żadne dziecko nie czuje się dobrze, kiedy jego mama wygląda jak własna uboga krewna.
Monika, 41 lat
Czytaj także:
„Po 60-stce dostałam brutalnego kopniaka od męża i dzieci. Dostałam bilet w jedną stronę, prosto samotnej starości”
„Z przyjaciółką dzielę życie i faceta. Mamy po 50 lat i żyjemy w trójkącie. Nigdy nie byłam szczęśliwsza”
„Z włoskiej wycieczki zamiast pocztówek, przywiozłam kochanka. Nawinął mi makaron na uszy i zaciągnął przed ołtarz”