Od lat marzyłam, by otworzyć mały pensjonat nad morzem, w którym przyjmowałabym gości, piekła dla nich ciasta, przygotowywała śniadania. Wiedziałam, że ta wizja jest z pewnością bardziej romantyczna niż rzeczywistość, w której trzeba będzie użerać się z płaceniem podatków, konkurencją i zniszczeniami po wizycie co niektórych pensjonariuszy, ale i tak nie mogłam opędzić się od tej myśli. Szczególnie wtedy, gdy szef przychodził do mnie wściekły i niezadowolony z efektów mojej pracy.
Chcieliśmy pracować „na swoim”
Byłam asystentką w biurze architektonicznym i miałam wrażenie, że każdy przegrany przetarg jest moją winą. Miałam już dość ciągłego tłumaczenia się i wysłuchiwania pretensji. – Kiedyś tym wszystkim rzucę! – zapowiadałam co piątek, ale w poniedziałek grzecznie pakowałam neseser i wychodziłam do pracy. W końcu rachunki same się nie zapłacą.
Mój mąż był mechanikiem i pracował w warsztacie dwie ulice od domu. On także skrycie marzył, by pracować w swojej branży niezależnie, ale obojgu nam brakowało odwagi. Przeprowadzka z Zielonej Góry nad morze to rewolucja, a nasze dzieci chodziły do szkoły. Marianna właśnie kończyła gimnazjum, a Maciek był w trzeciej klasie podstawówki. Te mrzonki traktowałam więc jak marzenia ściętej głowy…
Do czasu, gdy jednego dnia, jak na zawołanie, przytrafiły nam się w pracy prawdziwe kryzysy. W moim biurze od tygodni przygotowywaliśmy się do przetargu ogłoszonego przez miasto na budowę dużego obiektu, w którym odbywałyby się koncerty. Szef uważał, że to jego szansa na wybicie się i utarcie nosa konkurencji. Złożyłam w urzędzie wszystkie papiery i czekaliśmy na rozstrzygnięcie.
Okazało się, że nasze zgłoszenie było nieważne. Szef nie wziął pod uwagę kosztów analizy geologicznej, która była wymagana. I oczywiście jak zwykle zaczął wyżywać się na mnie.
– To nie moja wina, szefie! – krzyknęłam bardzo zdenerwowana. – Tylko to zaniosłam.
Zrobił się czerwony i kazał mi wyjść. Nie wiedziałam, czy mnie zwolni, ale nie zamierzałam o nic pytać. Po prostu wzięłam torebkę i wyszłam.
Postawiliśmy wszystko na jedną kartę
Ku mojemu zdziwieniu, zastałam w domu męża. Okazało się, że wjeżdżał jakimś drogim samochodem na podnośnik i zarysował bok. Był ubezpieczony, ale jego szef i tak się wściekł. Darł się, że takich mechaników jak on jest na pęczki i rzucił kilka epitetów. Wojtek uniósł się honorem i opowiedział bez namysłu, że w takim razie powinien poszukać kogoś na jego miejsce.
– Co teraz zrobimy? – załkałam załamana.
– Może to nasza szansa, Gośka. Zróbmy to, czego naprawdę chcemy. Wyjedźmy nad morze. Zawsze o tym marzyliśmy.
– Zwariowałeś?! A co z dziećmi?
– Marianna pójdzie do liceum już w nowym mieście, a Maciek jakoś przeżyje zmianę klasy. Nie on pierwszy musiał się przenieść.
Spojrzałam niepewnie. Miałam mnóstwo wątpliwości i pytań. Wojtek przeciwnie. Widziałam iskierki w jego oczach na samą myśl, że w końcu wyrwie się na wolność. Chciał sam prowadzić warsztat. Zawsze był optymistą, ale czasami zbyt lekko podchodził do zmian. Ja musiałam zawsze wszystko dobrze przemyśleć. Teraz jednak oboje znaleźliśmy się przed ścianą.
– Wóz albo przewóz! Taka okazja może się nie powtórzyć – namawiał Wojtek. Wzięłam głęboki oddech i w myślach przyznałam mu rację. Jeśli nie zdecyduję się teraz, żeby spróbować, pewnie już nigdy tego nie zrobię.
– Dobra! – oparłam odważnie, a on wziął mnie w ramiona. Decyzja zapadła.
Wbrew pozorom żadne z nas nie dostało wypowiedzenia. Pracowaliśmy dalej, ale od tej chwili zaczęliśmy snuć wielkie plany. Mieliśmy odłożonych trochę oszczędności i mieszkanie po rodzicach Wojtka, które zamierzaliśmy sprzedać. Mimo to wiedzieliśmy, że będziemy musieli zaciągnąć kredyt. Gdy upewniliśmy się, że bank nam go przyzna, uznaliśmy, że czas porozmawiać z dziećmi. Bardzo się tego obawiałam.
Jak się okazało, bezpodstawnie. Zarówno Marianka jak i Maciek byli zachwyceni perspektywą domku nad morzem. Córka pomagała nam nawet w wyszukiwaniu ofert. Ustaliliśmy, że potrzebujemy co najmniej dziewięciu pokoi, żeby było miejsce dla nas i dla gości. Oczywiście koniecznie potrzebny był też duży garaż dla Wojtka. Niestety, koszty okazały się zbyt wielkie…
– Sami musimy się budować, bo inaczej nie damy rady – powiedział bezradnie mąż. A mnie już na samą myśl dopadło znajome czarnowidztwo.
Nie wyobrażałam sobie, że możemy pracować w Zielonej Górze i budować dom kilkaset kilometrów dalej.
– Rzucę pracę i zajmę się wszystkim na miejscu. Ty do wakacji zostaniesz z dziećmi tutaj – postanowił Wojtek, a ja przyznałam mu rację. Nie było to idealne rozwiązanie, ale lepsze nie przyszło nam do głowy. Udało nam się znaleźć działkę budowlaną w pięknym miejscu. Od razu złożyliśmy ofertę, która została przyjęta. Kupców na mieszkanie już mieliśmy – sąsiedzi szukali czegoś dla swojej córki. Wszystko udało się dość szybko sfinalizować. Bank udzielił nam kredytu na budowę, Wojtek pojechał na miejsce i wynajął kawalerkę, a ja wciąż chodziłam do pracy i zajmowałam się domem.
Mój szef po raz pierwszy wykazał się zrozumieniem i sprzedał mi za bezcen gotowy projekt domu. Wiedział, że niedługo zrezygnuję z pracy i nagle zrobił się podejrzanie miły. Wkrótce pojawiła się w biurze pani, którą kazał mi podszkolić z zakresu moich obowiązków. To był powód jego nagłej zmiany frontu – chciał, żebym podzieliła się z nią wiedzą. Nie miałam nic przeciwko. Nie jestem mściwa.
Tymczasem Wojtek znalazł na miejscu kilku budowlańców, po czym przystąpił do pracy pełną parą. Wtedy pojawiły się schody. Pierwsza ekipa okazała się zgrają bumelantów, którzy więcej czasu spędzali na jedzeniu i gadaniu niż pracy, drudzy ukradli z placu budowy narzędzia, kolejni pili. Wojtek załamywał ręce. Wydawało się, że jeszcze chwila i będzie musiał sam zacząć kłaść cegły. Wtedy mój szef po raz kolejny pokazał ludzką twarz i zadzwonił do znajomego architekta, który pracował w Trójmieście i poprosił o namiary na kogoś, kto ma łeb na karku.
Pojawiła się ekipa budująca metodą kanadyjską. Z gotowych ścian składali domek jak z bajki. Było szybko, niedrogo i solidnie. Kiedy kończyły się już pieniądze i zaczynaliśmy wpadać w panikę, że nie damy rady wykończyć pensjonatu, zadzwonił Wojtek, że znalazł się klient zainteresowany naszym mieszkaniem.
– Ale już? Przecież nie mamy się gdzie przeprowadzić! – spanikowałam.
– Gośka, facet nawet się nie targował. Nie ma się co zastanawiać. Jakoś damy radę.
Cieszyłam się, że mam takie oparcie w Wojtku. W przeszłości było różnie, ale zawsze mogłam na niego liczyć. Teraz tylko to potwierdził. W końcu uwierzyłam, że już niebawem uda nam się przeprowadzić. Dzieci urządziły przyjęcie pożegnalne dla swoich przyjaciół i przenieśliśmy się do klitki, którą wynajmował Wojtek. Było ciasno, ale cieszyłam się, że znów jesteśmy razem.
Wraz z córką zajęłyśmy się urządzaniem wnętrz i reklamą. Ostatnia prosta! Ale byłam szczęśliwa, kiedy wybrane przez nas meble przyjeżdżały i trafiały na swoje miejsca. Budynek stawał się domem, a dom pensjonatem. Postawiliśmy tablicę informacyjną przy drodze i zamieściliśmy ogłoszenia w internecie.
– Mamy gości! – krzyknęła Marianka po dwóch dniach. Nie mogłam uwierzyć, że poszło tak szybko. Przyjęliśmy na weekend miłą rodzinę z dziećmi. Byli zaskoczeni, że są naszymi pierwszymi gośćmi, ale bardzo im się podobało i obiecali polecać nas dalej znajomym. Nic dziwnego – nowe pokoje, pyszne śniadanie z lokalnych produktów i piękna okolica. Sama byłam zachwycona tym, jak przebiegła pierwsza wizyta.
Wszystko zaczęło się układać
Nie musieliśmy długo czekać na kolejne zgłoszenia. Sezon był w pełni. W większości pensjonatów nie było już miejsc noclegowych, my mieliśmy ich pod dostatkiem. Wojtek początkowo dużo mi pomagał, ale z czasem, gdy poczułam się już pewniej w kwestii wystawiania faktur, spisywania rezerwacji i obsługi gości, powiedziałam żartem, że nie będzie mi już potrzebny i może zająć się swoim warsztatem, żeby nie plątać mi się pod nogami. Tak zrobił.
Ku naszej radości jego biznes także szybko się rozwinął. Wielu kierowców w panice poszukujących kogoś, kto naprawi im auto, trafiało do niego, bo nie miał kolejek. Później, zadowoleni z usługi, polecali go dalej… Pewnego dnia, gdy zaserwowałam już śniadania i pościeliłam łóżka, usiadłam na tarasie z kawą i spojrzałam na piękny widok rozpościerający się przed pensjonatem. Spełnianie marzeń nie jest proste. Wymaga wyrzeczeń i stresu. Z perspektywy czasu nie mogę uwierzyć w to, jak bardzo zaryzykowaliśmy, stawiając wszystko na jedną kartę i zupełnie nie znając realiów tego biznesu.
Z drugiej strony, gdybyśmy wiedzieli, co nas czeka, może nie mielibyśmy odwagi, dzięki której dziś przyjmujemy urlopowiczów i organizujemy dla nich pobyt najlepiej jak potrafimy. Wojtek rozpala ogniska do pieczenia kiełbasek, ja robię ciasta z owocami… Nie mamy szefów, ale pracy mamy jeszcze więcej niż kiedyś. Tyle tylko, że wymarzonej.
Więcej prawdziwych historii:
„Mój syn popełnił samobójstwo rękami własnego ojca. Każdego dnia boję się, że stracę też męża…”
„Po śmierci żony wydało się, że miała romans. Jej kochanek nie wie, że ona nie żyje. Niech myśli, że puściła go kantem”
„Mój kochanek ma kochankę. To dziwne, wiem, ale i od męża, i od niego wymagam wierności”