„Mój syn popełnił samobójstwo rękami własnego ojca. Każdego dnia boję się, że stracę też męża…”

kobieta, której syn popełnił samobójstwo fot. Adobe Stock
Wytłumaczyliśmy dzieciom, co się stało. Nie chcieliśmy, żeby dowiedziały się wszystkiego z plotek. Chyba zrozumiały. Najpierw rozpoznał zegarek. Jeszcze nie wierzył w to, co widzi. W końcu musiał pogodzić się z faktami…
/ 15.03.2021 14:35
kobieta, której syn popełnił samobójstwo fot. Adobe Stock

Mówią, że być maszynistą to dobra fucha. Może mają rację, nikt jednak nie wie, jak wielki stres się z nią wiąże. Większy niż można by podejrzewać…

Codziennie wychodząc do pracy, patrzę z trwogą na mojego męża. Boję się, że widzę go po raz ostatni. Codziennie wybieram numer jego telefonu i drżę, czy odbierze. A jeśli nie, to czy tylko śpi? Wracam do domu z duszą na ramieniu. Przekręcam klucz w zamku, otwieram drzwi i, zdejmując cichutko buty, rozglądam się po wnętrzu. Jeśli mąż drzemie, podchodzę na palcach i sprawdzam, czy oddycha. Jeśli krząta się lub chociaż patrzy w okno, przez chwilę czuję ulgę.
– Dawno nie widziałam pana Zygmunta… – stwierdza z troską sąsiadka, ale nie pyta, co z nim. Nie musi.

Teściowa i dzieci także martwią się o niego. Czasem odważą się i przyjadą na niedzielny obiad.
– Jest lepiej, widziałaś, z jaką ochotą bawił się z Alinką? – najstarsza córka szepcze do mnie w kuchni.
– Jeszcze tylko siedem lat i przejdzie na wcześniejszą emeryturę. Byle wytrwał, byle wyrwał się z tego marazmu – zasępia się syn.
– Byłaś z nim u psychiatry? Może powinien już wrócić do pracy? Siedzenie w domu i rozpamiętywanie tego, co się stało, niczego nie zmieni. Nie może się zadręczać. Przecież nie jest winny… – mówi nasza najmłodsza latorośl i proponuje, żebyśmy odwiedzili ich w najbliższą sobotę.
W odpowiedzi kiwam głową na znak, że wiem, rozumiem i się zastanowię, bo cóż innego mogę powiedzieć? Jestem jedynie zwykłą, prostą kobietą, pracownicą sklepu i od trzydziestu lat żoną maszynisty.

Wyrażali się tak, jakby to on w jakiś sposób zawinił

– Ma dobry zawód – stwierdziła moja mama, kiedy po raz pierwszy zaprosiłam do nas Zygmunta.
Owszem dobry, choć nikt nie wiedział, jak wyczerpujący i trudny. Ja również nie zdawałam sobie sprawy, z czym musi się mierzyć mój mąż. Nie chodziło nawet o godziny pracy, zarwane noce czy częste nieobecności w domu, tylko o tę trudniejszą, psychiczną stronę jego zawodu.
Pierwszy „wypadek” przeżył jeszcze przed naszym ślubem. Szczęśliwie, rozpędzony samochód, który wjechał na przejazd, ignorując opuszczane rogatki, okazał się na tyle mały, że zmieścił się między maszyną prowadzoną przez męża a szlabanem. Ale tylko Zygmunt wiedział, ile tamtego dnia najadł się strachu. Zwłaszcza że mijając samochód, zobaczył dziecko na jego tylnym siedzeniu.
– Gdzie ci ludzie mają rozum?! – żalił mi się później. – Jak mogli być tak głupi?! Zbawiłoby ich te pięć minut czekania na przejeździe…?

Przytuliłam go mocno i szybko zapomniałam o przykrym incydencie, zajęta przygotowaniami do ślubu. Potem, gdy zaczęły przychodzić na świat dzieci, wsiąkłam w życie rodzinne. Mąż tylko czasem wspominał o wpadających na tory zwierzętach, gnanych z pastwisk krowach, śpiących pijaczkach czy w porę wycofujących się samochodach. Zdarzeniom tym poświęcałam niewiele uwagi, bo wszystkie kończyły się dobrze, a i on sam wolał bawić się z dziećmi niż rozpamiętywać trudne chwile w pracy.
O tym, co się stało pewnej jesiennej nocy, wieść rozniosła się po okolicy lotem błyskawicy i nim Zygmunt zdążył zadzwonić, już wiedziałam o dziewczynie zabitej na torach.
ZABITEJ – tak właśnie opisywali tę historię ludzie, jakby mąż specjalnie w nią wjechał. A przecież dziewczyna biegała nocą po torach, nie zważając na światła nadjeżdżającego pociągu… Podkreślam, biegała po torach! Ale kto przejmowałby się słownictwem? Kto zastanawiałby się, co czuje maszynista rozpędzonego pociągu, który nie może wyhamować? Nie zdążyłby tego zrobić nawet kierowca samochodu, a przecież pociąg jest tysiąc razy od niego cięższy! Tory to nie jezdnia, tutaj nie ma gdzie skręcić czy zjechać na bok. Tu nie da się uciec przed nieuniknionym.
– Ciągle widzę jej oczy, ogromne, nieobecne, jakby nie wiedziała, co stanie się za chwilę… – płakał mąż.
Nie wiedziałam, jak go pocieszyć.
– I ten uśmiech… – dodał po chwili. – Co ona sobie myślała? Nawet nie próbowała uciekać! Stała jak słup soli! Kasiu, dlaczego to musiało trafić akurat na mnie? – żalił się.

Od jego znajomych z pracy wiedziałam już, że takie doświadczenia to niemal chleb powszedni maszynistów. Smutny, bo każdy z nich przeżył podobne zdarzenie. Jeśli mieli szczęście, otrzymali pomoc psychologa. Jeśli nie, musieli radzić sobie sami.
– Dlatego my jesteśmy ich psychologami – tłumaczyły mi ich żony.
Ale mnie nikt nie przygotował do tej roli. Oprócz banalnego „Niczemu nie jesteś winien” i „zawsze możesz na mnie liczyć” nic więcej nie umiałam powiedzieć. Trwałam przy nim, mając nadzieję, że to wystarczy.
Chyba pomogło mu zamknięcie sprawy, gdy prokurator i komisja od wypadków kolejowych ustaliła, że mąż nie był winien śmierci tej dziewczyny. Sekcja zwłok wykazała, że nastolatka zażyła dopalacze, stąd jej dziwne zachowanie. Bóg jeden raczy wiedzieć, co sobie wyobrażała w chwili zderzenia z pociągiem…

Z czasem ludzie zapomnieli, przestali gadać i przyglądać się uważnie Zygmuntowi, sprawdzając, czy przeżywa tragedię odpowiednio, jakby ponosił za nią winę. Mąż wrócił do pracy, a ja do dawnego życia. Tamtą dziewczynę wspominał tylko czasem.
Martwiliśmy się tylko o nasze dorastające dzieci. Staraliśmy się wytłumaczyć im, co zdarzyło się na torach, nie chcąc, żeby wieści o wypadku czerpały z plotek. Zygmunt w szczerej rozmowie wyznał im, jak bardzo jest mu przykro i że gorąco pragnąłby nigdy więcej nie przeżywać podobnej tragedii. Na tym zakończyliśmy tamten temat. Żadne z dzieci więcej nie spytało o śmierć dziewczyny.

Zbyt późno zauważyłam, że coś dręczy Eryka

Nasze życie powoli wskoczyło na dawne tory. Mieliśmy z Zygmuntem swoje radości i smutki, większe i mniejsze kryzysy, ale cieszyliśmy się, że udało nam się wychować dzieci na porządnych ludzi. Może starszy syn sprawiał nam przez jakiś czas nieco więcej kłopotów, ale wraz z pierwszym uczuciem zapomniał o łobuzerce, skończył z wyróżnieniem zawodówkę i jako ceniony fachowiec szybko znalazł dobrą pracę.
Po naszym młodszym synu, wrażliwszym i spokojniejszym Eryku nie spodziewaliśmy się niczego złego. Zawsze był grzeczny jak aniołek. W przeciwieństwie do rodzeństwa, nawet do najmłodszej siostry, nieco mocniej trzymał się mojej spódnicy, ale czyż matki nie bywają bardzo zżyte ze swoimi synami?
Nie zauważyłam, że dzieje się z nim coś złego, dopóki przez internet nie kupił ciuchów za dwa tysiące złotych. Po ciuchach przyszła kolej na telefony komórkowe, od razu trzy. Syn nie miał pieniędzy. Paczki przyszły do domu, były płatne przy odbiorze.
Zwróciliśmy wszystko i jeszcze tej samej nocy syn przestał sypiać. Odtąd tygodniami niczym zombie krążył po domu, prowadząc ze sobą odżywione dyskusje. Padał zmęczony na dwie, może trzy godziny, po czym zrywał się i znów wpadał w trans.

Przerażony mąż razem ze starszym synem przetrząsnęli cały dom, przybudówkę i piwnicę w poszukiwaniu dopalaczy albo innych podejrzanych substancji, ale niczego nie znaleźli. Na wizytę u lekarza psychiatry udało nam się namówić Eryka dopiero, kiedy zapadł się w sobie i zaczął przesypiać całe dnie i noce.
Choroba afektywna dwubiegunowa, z elementami psychozy” – padła diagnoza wraz z plikiem recept i rozpisanym na kartce dawkowaniem leków. Przedtem nigdy nie spotkałam się z czymś takim, więc po powrocie do domu zasiadłam do komputera, chcąc się czegokolwiek dowiedzieć. Załamałam się, czytając, że do końca życia będzie musiał brać leki.

Eryk chyba także zrozumiał, jak bardzo z nim źle, bo coś w nim pękło, choć wtedy jeszcze tego nie zauważałam. Pozornie wszystko zmierzało ku lepszemu. Po pierwszych pięciu miesiącach prób udało nam się dobrać odpowiednie medykamenty i dawki. Dzięki temu przez kolejne pół roku miałam znowu dawnego Eryka. Syn czuł się na tyle dobrze, że nie informując nikogo, odstawił lekarstwa.
Zorientowaliśmy się dopiero, gdy znów przestał sypiać i zaczął się dziwnie zachowywać. Wpadał ze skrajności w skrajność, od nadmiernej wesołości po wybuchy niekontrolowanej złości. Zmęczona i zrozpaczona nie wytrzymałam i urządziłam mu karczemną awanturę. Poruszony moim zachowaniem, bo nie byłam typem choleryczki, Eryk obiecał się leczyć.
– Zrobię to tylko dla ciebie, mamo, bo gdybym mógł, zabiłbym się jeszcze dzisiaj… – rozpłakał się.
– Nie mów tak! – próbowałam go przytulić, ale mnie odepchnął.
– Nie wiesz, jak to jest być wariatem! Mieć świadomość, że nic, żaden gest czy zachowanie nie zależy już od ciebie, bo choroba rządzi twoją głową i ciałem! Więc nie oczekuj, że będę szczęśliwy. Uśmiecham się tylko wtedy, gdy działają leki. Od dawna nie jestem już sobą – odparł.
– Może kiedyś wymyślą lek, który cię z tego wyciągnie – wyszeptałam do zatrzaskujących się za nim drzwi.

Tyle miesięcy pilnowałam go, sprawdzałam, i wszystko na nic. Najsilniejsze leki chował pod materacem, żeby później zakopać je w ogródku.

Na te wszystkie pytania nie uzyskaliśmy odpowiedzi

Co było potem? Rok życia w niepewności, moje próby zajęcia syna czymś pożytecznym i odciągnięcia jego uwagi od choroby, jego milczenie odbierane przeze mnie jako przyzwolenie. I jego pamiętnik, który znalazłam o wiele za późno…
Gdyby chociaż odebrał sobie życie w inny sposób… Gdyby to wszystko dało się jakoś wytłumaczyć… Przecież kochał i szanował ojca, więc dlaczego nałykał się tabletek i położył na torach tuż za ostrym zakrętem, czekając na prowadzony przez Zygmunta pociąg? Dlaczego zrobił mu coś tak potwornego?!
W pierwszej chwili mąż pomyślał, że to ranne zwierzę. Dał po hamulcach, mając nadzieję, że przy tej prędkości zdąży się zatrzymać. I zdążył, w połowie drugiego wagonu. Wyskoczył, krzycząc do pasażerów, by zostali na miejscach.

Wybiegli z konduktorem i kierownikiem pociągu sprawdzić, kto lub co leżało na torach, bo nie rozpoznał syna przykrytego kocem.
Najpierw zobaczyłem zegarek na ręce… – szlochał później. – Ten, który daliśmy mu na urodziny. Jeszcze nie wierzyłem w to, co widzę, ale poczułem, że się nie mylę. Dlaczego? Kasieńko, dlaczego on mi to zrobił? Jak on mógł?!…
– Może to było jego pożegnanie z tobą? Może tylko ty rozumiałeś,
co czuje i jak cierpi? – tłumaczył mężowi zaprzyjaźniony ksiądz.
– Może nie miał odwagi odebrać sobie życia, chociaż był tym wszystkim śmiertelnie znużony? Myślał, że tylko ukochany ojciec pomoże mu przez to przejść, jakkolwiek okrutnie to brzmi? – wyjaśniała psycholog podesłana nam przez pracodawcę.

Mnóstwo pytań i wątpliwości i żadnej sensownej odpowiedzi… Syn nie przyśnił mi się od tamtego czasu ani razu i nie wyjaśnił powodów swojej decyzji, choć minął już rok. I dziewięć miesięcy, odkąd mąż poszedł na zwolnienie lekarskie po pierwszej próbie powrotu do pracy.
Usiadł w kabinie maszynisty, wyjechał w trasę, ale chociaż mu ją zmieniono, to przy pierwszej próbie pokonania jakiegokolwiek zakrętu dostał histerii. Zahamował, zrzucając pasażerów z siedzeń, i zlany zimnym potem zaczął biegać po torach. Zupełnie jakby kogoś szukał…
– Odpocznij i wróć, jak poczujesz się lepiej. Pomyślimy nad innym zajęciem dla ciebie – zaproponował szef.
Siedzi więc na zwolnieniu, a ja drżę o niego równie mocno, jak jeszcze niedawno bałam się o syna. Nie ma dnia, żebym nie modliła się do Boga o siłę dla męża i wytrwałość dla siebie. Codziennie też proszę Go o łaskę rozmowy z synem. Zrozumienie powodów jego nieludzkiej decyzji.

Kocham mojego męża i nie mam mu nic do zarzucenia. Był i jest dobrym ojcem. Może milczącym i często nieobecnym z racji wykonywanej pracy, ale czułym i troskliwym.
Swoim dzieciom oddałby ostatnią koszulę. Nie skrzywdziłby ich, nigdy nie podniósł na nie ręki, nie krzyknął, nie obraził. Nie puściły mu nerwy nawet wtedy, kiedy Eryk w fazie manii kupił drogie, niepotrzebne mu ubrania czy telefony komórkowe. Jeśli już, to raczej zmartwił się, że najmłodszy syn, pupilek jego ukochanej żony, postąpił tak nieodpowiedzialnie. Patrzę na niego i serce mi się kraje, że Bóg tak okrutnie go doświadczył. Nigdy nie zrozumiem, dlaczego tak się stało, i nigdy nie przestanę o to pytać.
Wiem, że czasu nie cofnę, nie uratuję Eryka. Jednak w imieniu męża, swoim, wszystkich maszynistów oraz dróżników proszę samobójców, żeby w chwili, gdy zechcą odebrać sobie życie na torach, pomyśleli, że zabiją nie tylko siebie, ale zniszczą też psychikę tego drugiego człowieka, który prowadzi pociąg. Pomyślcie, zanim podejmiecie tę najgorszą z decyzji i na zawsze zniszczycie czyjeś życie. Zróbcie przynajmniej tyle…

Więcej prawdziwych historii:
„Mój kochanek ma kochankę. To dziwne, wiem, ale i od męża, i od niego wymagam wierności”
„Żonę zawsze można wymienić, ale matkę ma się jedną. Dlaczego ona nie może zrozumieć, że nie mogę zostawić mamy?”
„Na rodzinne wakacje z dzieciakami zamiast żony zabrałem kochankę. Od dawna chciałem skończyć to małżeństwo”

Redakcja poleca

REKLAMA