„Mój kochanek ma kochankę. To dziwne, wiem, ale i od męża, i od niego wymagam wierności”

kobieta która ma kochanka fot. Adobe Stock
Świat wokół mnie tak bardzo się zmienił, a ja wcale. Jak to możliwe, że w wieku sześćdziesięciu lat czuję się wciąż jak ta dziewczyna błądząca ulicami pełnymi łóżek polowych, zagubiona młoda mężatka? Że nie dojrzałam, nie znalazłam kompasu, który umiałby mi wskazać prawidłową drogę?
/ 15.03.2021 13:41
kobieta która ma kochanka fot. Adobe Stock

Tym razem to nie była wina pogody, obudziłam się i poczułam, że po prostu siadła mi psychika. To ta kapryśna zimna wiosna nauczyła mnie myśleć o sobie jako o meteopatce. Wszystko przez wiatry, ciemne chmury, ponurość… Ale wkrótce nadejdzie lato, aura się ustabilizuje, a ja wrócę do swojej starej formy. Będę znowu wesoła i energiczna. Będę wstawać radosna jak skowronek i w euforii rozpoczynać nowy dzień. Będę rano biegać po parku, a nie chować głowę pod kołdrą. Będę pić kawę na balkonie, a nie gapić się w telewizor.

Ale przecież prawda od początku była inna, dobrze o tym wiedziałam, lecz odsuwałam ją od siebie jak sławetna bohaterka „Przeminęło z wiatrem” – jutro o tym pomyślę. A najchętniej w przyszłym tygodniu. Udawałam sama przed sobą, że nic się nie dzieje poza tym, że wiosna brzydka.

Działo się jednak, i to wiele

Wszystko wskazywało na to, że Antek sobie kogoś wreszcie znalazł. Więc nie jestem ta jedyna, jak zawsze sądziłam, jak pozwalał mi sądzić. Znalazła się druga. Najgorsze, że nawet tego przede mną nie kryje. Nie, żeby coś konkretnego opowiadał, ale Iwona gości u niego często, a jej imię na jego ustach niemal bezustannie. Trudno mieć wątpliwości. Iwona to, Iwona tamto. Iwona przyszła, Iwona wyszła. Przyniosła, wyniosła, podniosła. A ja wolałabym nic nie wiedzieć o Iwonie! Wolałabym przynajmniej ciągle o niej nie słuchać.
– Czy ty sobie wyobrażasz, że będę wiecznie na ciebie czekał? Ile można? Przecież sama nieraz mówiłaś, że przydałoby się trochę symetrii. Sama sugerowałaś, że powinienem kogoś mieć, tak jak kiedyś. To i nasz związek byłby wówczas nieco zdrowszy. Tak jak kiedyś!

Może i tak mówiłam (czegóż to się nie plecie w dobrym towarzystwie), ale na pewno tak nie myślałam. Raczej ponosiła mnie fantazja, choć niekoniecznie nazwałabym ją zdrową. Poliamoria to się dziś nazywa, to, co odbywa się między nami. Mnie chyba jednak poliamoria nie kręci, bo pomimo własnych uwikłań od Antka wymagam wierności. Nigdy tego nie powiedziałam, ale on to wie: jestem zazdrosna, zwyczajnie zaborcza. A skoro to wie i jednak robi swoje, to znaczy, że w końcu przestało mu na mnie zależeć.

A więc mówiąc trywialnie i wprost – mój kochanek ma kochankę. Jak w farsie. Jak w kabarecie. Co za żałosna, politowania godna sytuacja!

Choć tak na poważnie, nigdy nie nazwałabym Antka swoim kochankiem, to słowo zresztą jest już jakieś przedawnione, nie pasuje do dzisiejszych czasów. A na pewno nie do naszej sytuacji. Byliśmy w sobie zakochani przez tak wiele lat i to uczucie przetrwało tyle burz i naporów, tornad i huraganów, że nie sposób nazwać go inaczej niż prawdziwą miłością. W której mieszczą się lojalność, przyjaźń i oddanie, ale też na pewno coś dużo większego.
Poznaliśmy się niemal trzydzieści lat temu. W ciężkich bólach dogorywała właśnie komuna, choć nikt jeszcze nie miał pojęcia, co owo konanie zrodzi. Nie wiem, jak ten czas wyobrażają sobie dziś młodzi ludzie, ale nastroje wcale nie były aż tak entuzjastyczne albo może nie tylko entuzjastyczne. W moim przekonaniu dominowało wtedy zmęczenie, zniechęcenie i lęk przed niepewną przyszłością. Już wkrótce ulice miast zapełniły się stolikami i łóżkami polowymi, na które przedsiębiorczy Polacy wykładali towary do sprzedania: ciuchy sprowadzane z tureckich bazarów, podrabiane luksusowe kosmetyki, sensacyjne amerykańskie powieści i francuskie „harlekiny”, wydawane hurtem przez prestiżowe dotychczas wydawnictwa. Zapanował dziwny, niedający się ogarnąć chaos, zdawać się mogło, że wszyscy myślą wyłącznie o tym, jak zarobić pierwszy milion, krzątają się, kręcą w kółko, gdzieś się spieszą, biegają. Tylko nie ja.

Rozpoczynałam swoje dorosłe życie skulona w sobie i zagubiona. Nie czułam się dobrym materiałem na „kapitalistkę”, nie widziałam siebie w roli bizneswoman, nie marzyłam o własnej firmie ani o harówce we wprowadzających się powoli do naszego kraju korporacjach. Można powiedzieć, że ani trochę nie umiałam się odnaleźć w tej nowej rzeczywistości
Która była dla mnie nowa również jak najbardziej osobiście i prywatnie, bo dopiero co poślubiłam Mateusza. Chodziłam z nim sześć długich lat, poznaliśmy się na początku liceum, a w tym wieku były to naprawdę długie lata. Cała epoka. Jakoś jednak nie mogłam zdecydować się na ślub. Jakbym czuła, że to jeszcze nie to.

I gdy wreszcie podjęłam tę życiową decyzję (nie da się ukryć – popchnięta trochę przez rodziców), kiedy odważyłam się, spięłam w sobie – pojawił się on, Antek. Jak na złość, można powiedzieć, bo przecież gdyby pojawił się wcześniej… O ileż wszystko byłoby prostsze! Jakże inaczej potoczyłoby się nasze życie.
Antek miał już wówczas żonę i małe dziecko, mówiło się wówczas: wpadł.
Ożenił się nie z miłości, ale ponieważ tak wypadało, pod presją obu zestawów rodziców. Żony nie kochał, przynajmniej mnie tak mówił, ale Miśka – bardzo. Moim zdaniem i tak sytuacja była w miarę jasna – nic z tego. Trzymałam go na dystans, przynajmniej na ile byłam w stanie, bo zakochałam się zupełnie dziko. On we mnie też. Tyle że on miał w sobie iskrę szaleństwa i był gotów na wszystko. Ja byłam zawsze mocno zawiązanym workiem wypełnionym kłębowiskiem skrupułów, wątpliwości, niepewności, lęków.

Takie spotkania zdarzają się w życiu tylko raz. Teraz, po czterdziestu latach, jestem tego pewna, ale wtedy też to przeczuwałam. To nie była jakaś młodzieńcza lekkomyślna zachcianka, romantyczna przygoda egzaltowanej panny czy zabawa. Zbyt poważną dziewczyną byłam, nazbyt tradycyjnie wychowaną, by się w ten sposób bawić. Ale naprawdę miałam poczucie, że jesteśmy z Antkiem dla siebie stworzeni, że tworzymy tę mityczną, rozdzieloną niegdyś całość. A tymczasem los zadrwił sobie z nas i sprawił, że się wyminęliśmy, nie odnaleźliśmy w stosownym czasie. I było już za późno. Tak myślałam mając dwadzieścia parę lat. Ha, ha, ha!
Moja miłość do męża, któremu przed ołtarzem poprzysięgłam wierność i zamierzałam słowa dotrzymać, miała absolutnie inny charakter niż to, co ciągnęło mnie do Antka. Mimo młodego wieku byliśmy z moim mężem jak stara i doświadczona para. Wzajemne przywiązanie, rodzaj sympatii i szacunku, dzisiaj chce mi się śmiać, jacy byliśmy z Mateuszem starzy. Nawet seks zdążył nam się już znudzić. Miałam nadzieję, że dziecko wprowadzi nasz związek na nowe tory, ale nie mogłam zajść w ciążę. Niby wszystko było z nami w porządku, a przecież nie mogłam. Później doszłam do wniosku, że to obecność Antka w moim życiu, a mówiąc bardziej górnolotnie – w sercu, przeszkodziła mi w zostaniu matką. Ale nie poddawałam się.

Nigdy nie zostawię Mateusza i nie zgodzę się, byś dla mnie opuścił Ankę i Miśka. Kropka. Na zgliszczach nie da się zbudować szczęścia – taki był mój niezmienny przekaz. A jednak spotykaliśmy się, nie umiałam całkowicie zerwać tej znajomości. To nie było takie łatwe w tamtych czasach. Nie było nie tylko telefonów komórkowych, żadne z nas nie miało telefonu nawet w domu. Nie mieliśmy stałej pracy, posady. Czasem spotkania nie dochodziły do skutku z braku komunikacji. Czasem
– w wyniku solennych obietnic, które sobie wciąż czyniłam. Kiedy już się udawało, zaszywaliśmy się w obskurnych barach i zadymionych kawiarniach, drżąc, by nie zobaczył nas ktoś znajomy,  tego typu miejsc nie było w mieście wiele. Albo krążyliśmy gdzieś po bocznych uliczkach, wtuleni w siebie mocno i jedynie tak zaspokajający buzujące w nas pożądanie.

I tak mijały lata. Antkowi urodziło się drugie dziecko – los nieustannie z nas drwił dając jemu to, na co sama tak długo czekałam. W tej patowej sytuacji, z której nie umiałam znaleźć wyjścia, męczyli się chyba wszyscy. Nawet jeśli nie uświadamiali sobie prawdziwych powodów męki, to przecież jakoś wisiała ona w powietrzu. Zarówno mój mąż, jak i żona Antka zaczęli spełniać się w interesach, jakby niedostatek miłości rzucił ich w te rzeki, wciągnął i zatopił w końcu. Oboje zrobili świetne zawodowe kariery, a my… My celebrowaliśmy naszą młodzieńczość i niedojrzałość, dryfowaliśmy po powierzchni życia, wiedząc tylko jedno: nie możemy utracić kontaktu, nie możemy oddalić się od siebie, bo przepadniemy z kretesem.

I tak to się ciągnęło, aż Ania sama odeszła od Antka. Można powiedzieć, że ubyła połowa balastu, a biorąc pod uwagę dzieciaki (dosyć już do tej pory podrośnięte) – tak zwana większa połowa.
Ale z drugiej strony, Mateusz stał mi się przez te wszystkie lata jeszcze bliższy. Nie wiem, czy domyślał się mojej niewierności, ale jeśli nawet, w co raczej trudno wątpić, zachowywał się tak, jakby o niczym nie wiedział, nie chciał wiedzieć.
Kochał mnie wciąż tak samo jak w liceum, kiedy dźwigał moją torbę z książkami i całował skrycie pod blokiem, przy wejściu na klatkę schodową. Był czuły, anielsko cierpliwy, wyrozumiały. Zawsze marzył o dzieciach, dużej rodzinie, ale jej brak znosił z pokorą, bez słowa skargi. Trzymał mnie w balonie bezpieczeństwa i spokoju, a w miarę rosnącego bogactwa otaczał subtelnym luksusem, bez ostentacji, ale tak, by zawsze było miło. Co jakiś czas – podróże w egzotyczne kraje, na gwiazdkę czy urodziny – gustowna biżuteria i flakoniki modnych perfum, w weekendy – kino, teatr albo koncert i kolacje na mieście. Czy takiego człowieka można zostawić?

Antek żył samotnie w mieszkaniu, z którego Anka definitywnie się wyniosła. Kupiła sobie nowe, w najelegantszej dzielnicy miasta. Mogliśmy już spotykać się bez przeszkód, wszystko nam sprzyjało: mieliśmy telefony komórkowe, czas i wolną chatę. I czyniliśmy to. Lata, zamiast nas oddalić, jeszcze bardziej nas zbliżyły. Uwaga, którą sobie zawsze poświęcaliśmy, sprawiła, że znaliśmy w sobie wszystkie zakamarki. Te duchowe i cielesne.
Tak, jesteśmy całością, i wiem, że takie spotkania zdarzają się tylko raz w życiu, jeśli w ogóle. Nie można ich zlekceważyć.
Jestem ohydną, obrzydliwą bigamistką, hipokrytką, notoryczną zdrajczynią. Prowadzę podwójne  życie i z żadnego nie potrafię zrezygnować. Mówiłam Antkowi od lat, kiedy tylko odeszła Ania: znajdź sobie kogoś, nie możesz być sam. Ale przecież tak naprawdę tego nie chciałam i nie chcę.

Chcę mieć ich obu jak od lat, dla siebie i tylko dla siebie

Jednocześnie śmiertelnie się boję, że Iwona odbierze mi Antka. A jak nie Iwona, to Karolina albo inna Kasia lub Joasia. Nie zgodzą się na moją obecność w jego życiu, a Antek im ulegnie. Bądź też zakocha się w którejś z nich jak we mnie kiedyś, bo na miłość nigdy nie jest za późno. Boję się, że przeciągnę linę, tak silnie przez lata napiętą, że sama pęka. 

Więcej prawdziwych historii:
„Mój brat ma 40 lat na karku, a spotyka się z nastolatką. Przecież to jeszcze dziecko!”
„Nigdy nie kochałam mojego męża. Wyszłam za niego z wdzięczności, bo czułam, że tak powinnam postąpić”
„Mąż mnie zdradził, więc nie mam wyrzutów sumienia z powodu własnego romansu. Kochanek uwiódł mnie i wykorzystał”

Redakcja poleca

REKLAMA