Widziałem ten okropny wypadek, pogięty słup latarni, uderzające w siebie z impetem masy żelastwa. Nie wiedziałem tylko, że w jednym z aut była Luiza. Skąd mogłem to wiedzieć? O tej godzinie w każdy powszedni dzień powinna być w biurze. A nawet gdyby potrzebowała gdzieś wyskoczyć, do lekarza, sklepu, fryzjera (ale dlaczego w porze pracy?) na pewno nie jechałaby na drugą stronę Wisły, gdzie, jak dotychczas sądziłem, nigdy nie bywała. Koniec świata – zwykliśmy mówić o tych okolicach. Choć ja akurat służbowo czasem je odwiedzałem. Tak jak tego feralnego dnia.
Po pogrzebie podszedł do mnie szef Luizy
– Panie Piotrze, przybiegła do mojego gabinetu i poprosiła, żebym ją natychmiast zwolnił, mówiła, że zapomniała wyłączyć żelazko. Była trochę zdenerwowana. Oczywiście kazałem jej jechać natychmiast i już nie wracać. Przy mnie zamawiała taksówkę. Boże, gdybym wiedział! Nie puściłbym jej. Niech by się i chałupa spaliła… chociaż to przecież wątpliwe, te dzisiejsze żelazka takie nowoczesne, wszystkie mają termostaty. Ale wtedy nie pomyślałem o tym, jej nerwowość mi się udzieliła.
Nie wiedział, gdzie mieszkamy (sorry, mieszkaliśmy, czy kiedyś odzwyczaję się od liczby mnogiej czasu teraźniejszego?), czy też nie wie, gdzie wydarzył się wypadek?
Nie było żadnego włączonego żelazka, Luiza rzeczywiście zamówiła taksówkę, ale zamiast na Żoliborz, pojechała w zupełnie przeciwnym kierunku. Po co? Do kogo? Niestety, ja już to wiem.
Byliśmy dobrym małżeństwem, tak w każdym razie sądziłem. Kochaliśmy się i ufaliśmy sobie nawzajem. Zero kontroli – sprawdzania połączeń telefonicznych, zawartości torebek i kieszeni albo wąchania ubrań. O, to nie nasz styl, mimo że często byłem poza domem, w wyjazdach, rozjazdach, taka moja praca.
Luiza tak wierzyła, że nigdy nie wejdę na jej konto mailowe, nie będę grzebać w jej laptopie czy telefonie, że nie wylogowywała się znikąd. Tak było jej najwygodniej, należała do ludzi nielubiących tracić czasu na „głupoty”.
Była dość lekkomyślna, na każdym kroku
Często jej to zresztą wypominałem. O wielu rzeczach w ogóle nie myślała, również oczywiście i o tym, że coś mogłoby się jej stać i w związku z tym, na przykład, prześledziłbym jej mailową korespondencję. I dowiedział się prawdy – o niej i naszym związku. Trudno się jej dziwić.
Czy ktokolwiek zastanawia się nad tym, że może akurat tego dnia wyszedł z domu ostatni raz i już nigdy do niego nie wróci? Że przy pewnym splocie okoliczności nie doczeka zachodu słońca? Ktokolwiek całkiem jeszcze młody i zdrowy?
Na pewno nie moja Luizka, bogini życia. Nie miała skłonności do snucia egzystencjalnych refleksji, żyła szybko i intensywnie, zawsze naładowana energią, buzująca pomysłami, optymizmem i dobrym humorem. Wydawała się kobietą mało skomplikowaną, w sensie – nielubiącą komplikacji. Białe to białe, czarne to czarne, szarości nie uwzględniała. Ani dzielenia włosa na czworo. Ani lamentowania nad rozlanym mlekiem. Brała rzeczy takimi, jakie są, a jeśli coś się jej nie podobało, nie brała wcale.
Kochałem ją za tę prostolinijność, szczerość, otwartość, pewnego rodzaju nawet naiwność. Czasem była jak dziecko.
– Niektórzy ludzie są tak dziwni, że zębów brakuje, by ich rozgryźć – komentowała nieraz zachowania znajomych, dziwiąc się bardzo ich problemom, które uważała za sztuczne, nieprawdziwe.
– Ludzie są dziwni, Luizo, dziwny jest ten świat, jak śpiewał twój ukochany Niemen.
– „Lecz ludzi dobrej woli jest więcej” – śmiała się, odsłaniając swoje piękne, równiutkie, bialutkie zęby, bez jednej dziurki.
Nigdy nie odwlekała wizyt u dentysty. Nigdy nie odkładała niczego na później.
Czy moje zachowanie po tym straszliwym wypadku – kiedy wieczorem dotarłem wreszcie do domu, otworzyłem drzwi i obuchem walnęła mnie myśl, że Luizy w nim nie ma, już nigdy nie będzie – można wytłumaczyć szokiem?
Bo jakkolwiek bolesna, wywołująca skowyt duszy była świadomość, że Luiza nie żyje, to jednak wciąż wwiercało mi się w mózg pytanie, co robiła w środku dnia w taksówce na Moście Siekierkowskim. Tak jakby to miało jeszcze jakieś znaczenie. Jakby odpowiedź mogła coś zmienić, unieważnić, odwrócić.
Setki histerycznych telefonów później, po pełnych niedowierzania i bólu rozmowach, zrozpaczonych głosach i zapłakanych okrzykach, pierwszy raz w życiu otworzyłem laptop Luizy. A potem wszedłem na jej pocztę mailową.
Ręce mi się trzęsły, cały się trząsłem, miałem świadomość, że wdzieram się w coś, co poprzez tragedię mijającego dnia przeszło właśnie do sfery sacrum.
Jej korespondencja nie była intrygująca
Potwierdzenia rozlicznych płatności, informacje o wysyłkach zamówionych przez internet rzeczy, przypomnienia o mijających wkrótce terminach, życzenia z okazji imienin, urodzin i świąt. Zdjęcia wysłane, zdjęcia odebrane. Nic ciekawego. Popatrzyłem chwilę i niemal bezwiednie kliknąłem na ikonkę w prawej części ekranu – konta Google’a. Zdumiony ujrzałem, że oprócz tego, które miałem przed oczami, pojawiło się inne. Dużo, dużo ciekawsze.
Ostatnie napisane przez Luizę zdania: „A jak ty to sobie wyobrażasz? Przecież jestem w robocie, nie wyjdę nagle tylko dlatego, że mi się tak podoba, a właściwie bo tobie się podoba!”.
Była to odpowiedź na wiadomość, którą otrzymała od jedynego adresata i nadawcy zgromadzonych na koncie maili, niejakiego Wiesława Koniecznego: „Słuchaj, skarbie, szklanka się przelewa, jeśli nie przyjedziesz zaraz, to chyba wreszcie zrobię użytek z tej jakże interesującej znajomości z nową sąsiadką. No, wiesz, Patrycją, mówiłem ci przecież. Aż przebiera nóżkami z chęci, bym się nią trochę więcej zajął”.
Jego wcześniejszy list, na który Luiza nie odpowiedziała, brzmiał tak:
Kochanie, zaczynam mieć trochę dosyć. Masz dla mnie coraz mniej czasu, wiesz? Nie widzieliśmy się prawie tydzień, a ty mi piszesz, że w weekend też nie możesz. Bo co? Mężusiowi obiadek będziesz gotować? Tak? A ja mam tu siedzieć sam i zdychać z głodu, którego nie da się niczym zagryźć ani nawet zapić?
Skurwiel – pomyślałem. W tym dziwnym stanie psychicznym, w jakim się znalazłem, nie odczułem żadnej złości na Luizę. Ani nawet wstrząsu. Ból po stracie był na tyle silny, że nagłe olśnienie dotyczące jej zdrady nie mogło już zrobić mi większej krzywdy. Jakby nie docierało do mnie, że ukochana żona, którą miałem za wzorzec lojalności i uczciwości, robiła mnie w trąbę – jak długo? No właśnie, jak długo?
Przesuwałem kursor w dół i przedzierałem się przez gąszcz ich wielce namiętnej korespondencji. Było tego naprawdę dużo. Pisali do siebie codziennie – krótkie notki i długachne epistoły, wiele wiadomości Luiza wysyłała z telefonu, czasem – jak sama wyznawała – pisała je w kibelku. Jak byłem w domu. Byli w nieustannym kontakcie, choć ostatnimi czasy jakby mniej. Tylko im głębiej sięgałem, tym więcej tego było: wszelkiego rodzaju wyznania, od czystej poezji po najbardziej wyuzdane świństwa.
Nigdy nie podejrzewałbym Luizy o podobne rzeczy
Czy naprawdę była z nim szczera? Potrafiła tak to rozdzielać – kochać i mnie, i jego? Być taka słodka, niewinna, delikatna, a jednocześnie rozpasana jak ostatnia ladacznica? Niewiarygodne! Gdybym nie widział na własne oczy, na pewno bym nie uwierzył.
Poza tym, że romansował z moją żoną, Wiesław Konieczny czasem coś malował, a nawet te swoje bazgroły gdzieś wystawiał. Za każdym razem, gdy skończył obraz, przysyłał zdjęcie, widać nie mógł się doczekać, aż przyjedzie i sama zobaczy.
Z jej strony następowała wówczas seria ochów i achów, kolejna porcja miłosnych wyznań i obietnica, że zjawi się, jak tylko będzie mogła, by naocznie podziwiać dzieło. Nie miałem zielonego pojęcia, że moja żona w ogóle gustuje w malarstwie.
Była księgową, a na ścianach naszego mieszkania wiszą kupione w markecie reprodukcje, trzeba przyznać – bardzo banalne. Nigdy nie byliśmy razem w żadnym muzeum, żadnej galerii, nic z tych rzeczy. Ale przecież nie to, że Luiza kochała malarstwo, było niespodzianką tej nocy…
Średnio przytomny, ogłupiały z rozpaczy, zwykłego zmęczenia i jeszcze na dodatek takiego zaskoczenia, odnajdowałem w listach do tego skunksa zupełnie nową kobietę, która tak mało przypominała moją żonę. Ale jednak przypominała. W swoim spojrzeniu na świat i ludzi, specyficznym języku, poczuciu humoru, erupcjach energii i gwałtownych, choć krótkich, spadkach nastroju. To nie mogła być żadna pomyłka – te listy pisała na pewno Luiza, tylko zupełnie inna Luiza. Którą może nawet jeszcze bardziej bym kochał, gdybym ją taką w ogóle znał, bardziej głęboką i ludzką w swojej emocjonalnej szarpaninie. Chyba nie byłem już zdolny do zazdrości.
Jak mogła się zakochać w takim sk****?
Niestety, biedna Luiza nie połapała się chyba nigdy, jak bardzo nią manipulował. No, na pewno się nie połapała, skoro dała się złapać na tak wstrętny szantaż, i wyrwała się jednak z biura, zamówiła taksówkę, pognała do niego jak szalona, byle tylko uchronić go przed sąsiadką.
Gdyby tego nie zrobiła, wciąż by żyła! – huczało mi w głowie. Jego listy jedynie omiatałem wzrokiem, ale i tak rzuciły mi się w oczy mniejsze i większe podpuchy. Niewątpliwe samcze gierki. Szantażyki prawie niewidoczne gołym okiem. Z jej strony entuzjazm albo zwątpienie, radosna miłosna paplanina bądź gorzkie samooskarżenia, wszystko maksymalnie spontaniczne. A w nim coś takiego pokrętnego, lisiego, nieodgadnionego. Ciągle jakaś podejrzliwość, nieufność i wkręcanie. Dużo mowy o innych kobietach, które tylko na niego czekają. Cała kolejka bab, ha, ha! A moja Luiza zazdrosna, bezsilna, zraniona. Wystraszona, że naprawdę zostawi ją dla innej. Gotowa na wiele, by tak się nie stało.
Czytałem to wszystko – pobieżnie, fragmentami – aż dotarłem do początków korespondencji. Dwa lata temu, po wakacjach, podczas których być może rzeczywiście zbyt wiele się kłóciliśmy, jakoś nie mogliśmy się dogadać. Wtedy nie przywiązywałem do tego wielkiej wagi. Dopadł nas małżeński kryzys, to prawda, zbyt często zostawiałem ją samą. Ale wymagała tego moja praca, uważałem, że to wszystko dla naszego dobra. Gdybym przypuszczał…
Moja nerwowa lektura zajęła mi czas do rana
Już nawet nie myślałem o tym, by pójść do łóżka. Ostre tryby w głowie mieliły na jakąś przerażającą pulpę wszystko, co przeżyłem i czego dowiedziałem się w ciągu kilkunastu godzin.
Tymczasem nieoczekiwanie pojawiła się nowa wiadomość: „No i co? Czemu się nie odzywasz? Chyba nie wzięłaś na poważnie tych kretyńskich pogróżek i nie obraziłaś się, moja najsłodsza Zazdrośnico?”.
Byłem już ledwo żywy, ale poziom adrenaliny mi podskoczył. Przeszyła mnie myśl: on nic nie wie! Skąd miałby wiedzieć, skoro nie napisała mu, że jedzie? Mało to wypadków codziennie w Warszawie? Coś we mnie wstąpiło, jakiś potwór zrodzony z tej sieczki, co ją miałem w głowie.
Odpisałem: „A wiesz, że wzięłam? I pomyślałam sobie, że to całkiem niegłupi pomysł z tą Patrycją. Zajmij się nią na poważnie. Ale serio. To chyba fajna dziewczyna”.
Kliknąłem: wyślij. Stało się.
Odpowiedź niemal natychmiastowa: „Zgłupiałaś do reszty, Mała! Daj spokój”.
Ja: „Niestety, masz rację. Trochę mi odbiło, znowu. Na czyimś punkcie, chociaż nie sąsiada. Strasznie się zakochałam, tak jak kiedyś w tobie. To dlatego nie mam już dla ciebie czasu. Było mi cię żal, ale teraz, skoro podoba ci się sąsiadka… Powinieneś być nawet zadowolony. Adieu! PS Orgazmy udawałam, a twoje bohomazy też naprawdę nigdy mi się nie podobały”.
„Luiza, bez jaj!”.
„Baj, baj!”.
Zamknąłem laptop. Postanowiłem nie otwierać go nigdy więcej i słowa dotrzymałem. Nie wiem, co z nim zrobię, na razie czeka na swój los podobnie jak inne rzeczy pozostałe po Luizie.
Nie wiem też, czy Wiesław Konieczny dowiedział się o śmierci Luizy. Mam nadzieję, że nie; że nie czyta nekrologów, nie ma kontaktów z naszymi znajomymi.
Mam nadzieję, że pisze ciągle swoje głupie listy i z utęsknieniem czeka na odpowiedź.
Czytaj także:„Najpierw jako kura domowa opiekowałam się dziećmi, a teraz przyszło mi niańczyć męża emeryta. Nie chcę takiego życia”„Ufałem żonie, lecz przeczuwałem, że zdrada wisi w powietrzu. Wpadłem w obłęd, wszędzie czułem zapach jej kochanka”„Mój syn i mój partner skakali sobie wiecznie do gardeł, a ja wpadłam na pewien plan. Już ja im pokażę, gdzie raki zimują..."