„Rzuciłam pracę na etacie, żeby ubić interes w stolicy. Zaczęłam nowe życie, a wszystko to dzięki córce”

Kobieta, która została kucharką fot. Adobe Stock, Vasyl
„Jestem dowodem na to, że wcale nie trzeba tkwić w nudnej, nisko płatnej pracy i ciągle martwić się, jak załatać dziury w domowym budżecie. Wystarczy trochę odwagi, spryt i jedna wygłodniała córka, którą słoik gulaszu natchnie do robienia wielkich rzeczy”.
/ 17.03.2023 07:39
Kobieta, która została kucharką fot. Adobe Stock, Vasyl

Pracowałam w urzędzie gminy, nudząc się tam niemiłosiernie. Irytowało mnie, że pracę, którą mogłaby z powodzeniem wykonać jedna osoba, u nas wykonują cztery. Ale nie mogłam narzekać, bo zarabiać musiałam.

Póki Weronika mieszkała z nami, jakoś z mężem dawaliśmy radę z płaceniem rachunków i innymi kosztami. Ale od kiedy córka wyjechała na dzienne studia do Warszawy, zaczęliśmy wpadać w panikę. Mimo wszystko, nie chciałam się zgodzić na to, aby po zajęciach jeszcze gdzieś pracowała.

– Studiujesz prawo, nie możesz zarywać nocy! Będziemy wysyłać ci z ojcem czterysta złotych więcej, nie martw się. Ty się skoncentruj na nauce – błagałam córkę.

Przez cały tydzień jadła tylko ryż z majonezem…

Tylko skąd wziąć te kolejne czterysta złotych? Rysiek to obrotny chłop, ale nawet on wyciskał ze swojego zakładu zegarmistrzowskiego maksimum, i to już od dawna. Brał zegarki w komis, reklamował na wystawie dwie firmy, zgodził się nawet na to, żeby na ladzie leżały ulotki firmy udzielającej szybkich pożyczek. Ale i tak pieniędzy brakowało. Utrzymanie dwóch osób i studentki w stolicy to wyzwanie, które zaczynało nas przerastać.

– Mamo, to tylko dwa wieczory w tygodniu – powiedziała w końcu Weronika. – Podnieśli nam czynsz za stancję, przez ostatni tydzień jadłam tylko ryż z majonezem… Muszę pracować. Ale to się nie odbije na moich ocenach, obiecuję!

Trzy miesiące później zawaliła kolokwium. Płakała w słuchawkę, bo studenci mówili, że kto raz zawalił u profesora P., ten może praktycznie pożegnać się z uczelnią. Ale jak Werka miała zaliczyć to kolokwium, skoro pracowała przy barze w restauracji do czwartej rano, a o ósmej miała wykłady z prawa karnego?

Zdecydowałam, że do niej pojadę na kilka dni. Głównie chodziło mi o to, żeby zawieźć jej jedzenie, bo ten ryż z majonezem budził moją grozę.

– Coś ty tu napchała? – zdziwił się mąż, patrząc na trzy kartony pełne słoików ustawione w przedpokoju.

– Gulasz, gołąbki, krokiety, zupa z soczewicy – zaczęłam wyliczać, szorując ostatni garnek. – Wiesiek też jedzie do Warszawy, zabierze mnie samochodem, to pomyślałam, że zawiozę Werze jedzenie na zapas.

Trudno opisać, jak córka ucieszyła się na widok takiej ilości jedzenia. Kiedy zaczęła wstawiać słoiki do lodówki, zrozumiałam jej radość. Bo w tej lodówce były tylko keczup i trzy jajka. Na moich oczach przyszła prawniczka posmarowała tym keczupem czerstwą bułkę i zjadła ją na „śniadanie”.

– Wczorajsze są tańsze – wymamrotała, wskazując na kajzerkę.

Mało się nie rozpłakałam, słysząc, jak żyje moja córka, od kiedy zrezygnowała z pracy w restauracji.
Na szczęście weki zapewniły jej zdrowe posiłki na kilkanaście dni. Potem Weronika zadzwoniła i zapytała, czy mogłabym czasem przysłać jej więcej gołąbków i gulaszu. Dzięki moim przetworom nie musiała prawie nic wydawać na jedzenie, no, tylko na te wczorajsze bułki. To pozwalało jej jakoś wiązać koniec z końcem.

– Rysiek, jak ja mam jej wysłać trzydzieści słoików? – zapytałam męża, patrząc bezradnie na szklaną baterię.

– Może przesyłką konduktorską? – zaproponował. – Zawiozę je na dworzec, a Weronika z jakimś kolegą odbiorą na miejscu.

Tak zrobiłam. Do zup, gulaszu i bigosu dorzuciłam jeszcze pięćdziesiąt pierogów z mięsem, bo łatwo je zamrozić. Rysiek zawiózł dwa kartonowe pudła na stację i nadał przesyłkę do Warszawy. Wieczorem córka zadzwoniła, że cała wałówka dotarła bezpiecznie na stancję.

Na pytanie, kto jej pomógł z ciężarem, roześmiała się, że chętnych do pomocy była cała kolejka. Ponoć głodny student za dwa słoiki domowego gulaszu zrobi wszystko, nawet przewiezie tramwajem trzydzieści kilo w kartonie. A jak się dorzuci gołąbki, to jeszcze wniesie to na drugie piętro.

Wszystkie słoiki sprzedały się w ciągu godziny

Przez jakiś czas dokarmiałam więc córkę i pośrednio jej znajomych swoimi potrawami. Wera wyznała, że moje weki pełnią rolę czegoś w rodzaju waluty wśród studentów. Ktoś za opakowanie pierogów dał jej skserowany skrypt i nie musiała go kupować, koleżanka za risotto ładnie ją ostrzygła, kolega woził ją przez dwa tygodnie na praktyki za miasto w zamian za gulasz i kotlety mielone.

– Mamo, mogłabyś mi w piątek przysłać nieco więcej weków? – poprosiła raz Wera na początku tygodnia. – I najlepiej coś wegetariańskiego, może pierogi ze szpinakiem albo kotleciki sojowe? Bo wiesz, tu są w soboty takie targi zdrowej żywności, ja bym wykupiła miejscówkę i stanęła z twoimi przetworami, myślę, że sporo osób się skusi do domowe potrawy.

Prawdę mówiąc, nie wierzyłam, że to się może udać. No bo kto by kupował słoik gulaszu za osiemnaście złotych albo dziesięć pierogów za piętnaście? Przecież samemu w domu można to zrobić kilka razy taniej.

– Sprzedałam wszystko i mam zamówienia na przyszłą sobotę! – powiadomiła mnie córka wieczorem.

Rysiek aż pokręcił głową ze zdziwienia, jak to ludzie żyją w stolicy. A okazało się, że żyją w pośpiechu. Nie mają czasu gotować, ale cenią dobre, domowe jedzenie. Te targi zdrowej żywności to podobno jakiś hit wśród młodych warszawiaków.

Córka dowiedziała się o swoich klientach, że przeważnie pracują w korporacjach, które w zamian ze niezłe pensje roszczą sobie prawo do niemal całego ich czasu. Zaganiani pracownicy dobrze więc zarabiają, ale nie mają kiedy sobie ugotować, nawet zrobić zakupów.

Przychodzą więc w sobotni poranek na targi i kupują dania do odgrzania na cały tydzień. Weronika po drugim weekendzie miała całą listę życzeń. Wyrecytowała mi ją przez telefon, razem z cenami, które wyznaczyła za produkty.

– Pierogi ze szpinakiem i fetą, z mięsem i ruskie, zupa z soczewicy, placki ziemniaczane, no i gulasz po węgiersku to nasze hity – podsumowała. – Mamo, obliczyłam, że jak stanę na targu w każdą sobotę, to nie będziecie mi musieli przysyłać pieniędzy na czynsz! Nie masz pojęcia, jak ten obiadowy interes się kręci!

Ucieszyłam się, choć miałam jeden problem: brak czasu. Żeby sprostać oczekiwaniom klientów, bo sama tak zaczęłam myśleć o ludziach, którym Wera sprzedawała moje dania, spędzałam w kuchni po sześć, osiem godzin dziennie. Do pracy przychodziłam więc niewyspana, nie mogłam się skoncentrować na zadaniach.

Całe szczęście, że to jednak nie była korporacja i mogłam swoje sprawy zawodowe załatwić w trzy, cztery godziny. Resztę dnia po prostu spałam z otwartymi oczami. A potem biegłam do domu, zakasywałam rękawy i kroiłam, podsmażałam, gotowałam, piekłam aż do drugiej, trzeciej w nocy.

Moje gołąbki jeszcze dziś jadą do Warszawy!

– Hania, wyglądasz jak trup – Rysiek jak zawsze celnie ocenił mój stan po kilku miesiącach takiego życia. – To nie może dalej tak być, że pracujesz po osiemnaście godzin dziennie. Zadzwonię do Weroniki, że koniec z tym wysyłaniem jej słoików. Płaciliśmy jej czynsz i kieszonkowe na początku studiów, damy radę i teraz. Tobie jedna praca wystarczy!

Myślałam o tych słowach całą noc. Faktycznie, byłam przemęczona, ale nie gotowaniem i lepieniem pierogów! To sprawiało mi frajdę, poza tym byłam dumna, że moje dania smakują połowie Warszawy. Wcale nie chciałam z tego rezygnować! Tylko co miałam zrobić? Rysiek miał rację, nie wyrabiałam się z dwiema pracami. W końcu podjęłam decyzję.

– Złożyłaś wypowiedzenie?! – Rysiek aż stracił oddech, kiedy mu o tym powiedziałam. – Przecież do państwowa posada, stała pensja, składki emerytalne, dodatki…

– I śmiertelna nuda! – dokończyłam. – Poza tym składki będę płacić nadal, bo zakładam firmę. Weronika mówiła, że zawsze sprzedaje sto procent towaru, a ludzie pytają o więcej. Więc jeśli będziemy produkować dwa, trzy razy więcej, to i więcej zarobimy. Dlatego byłam dzisiaj w urzędzie gminy po wniosek rejestracyjny. Za kilka dni będziesz miał za żonę właścicielkę firmy cateringowej „Jak u mamy” – poinformowałam go z dumą.

Minęło pół roku. Dzisiaj nadal gotuję, smażę i piekę, bo poszerzyłam ofertę o domowe ciasta. Ale nie jestem już sama, zatrudniłam do pomocy dwie koleżanki, do tej pory od lat bezrobotne. Rysiek zajmuje się logistyką: jeździ po słoiki, drukuje etykietki, dwa razy w tygodniu wozi towar na dworzec i nadaje przesyłki.

Wera sprzedaje „Jak u mamy” nie tylko na sobotnim targu, zawozi je też do małego barku ze zdrowym jedzeniem niedaleko uczelni. Część zarobionych pieniędzy zostaje u niej, bo w końcu uczciwie je zarabia, większość przelewa na moje firmowe konto, bo przecież prowadzę kilkuosobową firmę.

Bardzo chciałam opisać tę historię, bo moim zdaniem jest ona dowodem na to, że wcale nie trzeba tkwić w nudnej, nisko płatnej pracy i ciągle martwić się, jak załatać dziury w domowym budżecie. Ja robię dzisiaj to, co lubię i do tego czuję, że moja praca ma sens.

Lubię wyobrażać sobie, że gdzieś tam, kilkaset kilometrów od mojej kuchni, jakaś para zajada się moim spaghetti, a młoda, zaganiana mama podaje swoim dzieciom domowe pierogi i rogaliki z różą. Muszę kończyć, bo liście kapusty w garnku już zmiękły, a ryż jest gotowy do wymieszania z mięsem. Moje gołąbki same się nie zrobią, a jeszcze dzisiaj jadą do Warszawy!

Czytaj także:
„Teściowa to wzór cnót i czystości. Suszy nam głowę za życie na kocią łapę, a sama biega do sex shopu po wyuzdane zabawki”
„Miałam klapki na oczach i jeden cel: kariera, sukces, pieniądze. Musiałam spojrzeć śmierci w oczy, żeby zobaczyć, co tracę”
„Z chciwości uwiodłam siostrze narzeczonego, a teraz od niej zależy moje życie. Wolę umrzeć, niż prosić ją o pomoc”

Redakcja poleca

REKLAMA